Twarze i ręce

Rafałowi W., za nieustanną intelektualną inspirację

Nie chciałem wracać do domu. Nie z jedną ręką. Na nic bym się nie przydał ojcu na farmie, a matka ma wystarczająco kłopotów z młodszym drobiazgiem. Lucy Anne będzie mieć… ile to?, chyba piętnaście, lat, musiałbym policzyć. Tak, nawet szesnaście, rodziła się w grudniu. Pamiętam dobrze, bo mieliśmy wystrojoną „choinkę” na święta, a mama śpiewała w swoim języku kolędy ze starego kraju. Za drzewko robił oczywiście eukaliptus w ogródku. Przy mocowaniu świątecznych łańcuchów staraliśmy się nie budzić tych prześmiesznych stworzeń, które mądrzejsi ludzie nazywają koalami, my drzewośpiochami. Kompletnie bezsensowne dzieła Pana Boga.

W którego już oczywiście nie wierzę. Nie po okopach, błocie po pachy i wszechobecnej śmierci. Nawet nie od kuli, jak to przystoi mężczyźnie, a od czerwonki, kiedy to z człowieka najpierw wypływa cała woda, a potem dusza. Ta może nawet istnieje, ale nie bardzo wiem, gdzie mogłaby iść po śmierci. I chyba nie chcę wiedzieć. Jestem prostym człowiekiem, który nocami sprzedaje papierosy w lepszej z dzielnic Londynu. Mój porucznik to załatwił. Jak na arystokratę, wychowanka szkół z internatem i absolwenta Eton, nawet niegłupi facet. I ciągle ma poczucie winy za tamtą szarżę. To jego kapitał w zasadzie, ale jak na razie nie wziął ode mnie ani szylinga.

Ethan, John, Stanislaus i mała Emma. Ale pamiętam tylko twarz Lucy Anne. Choć pewnie wygląda teraz zupełnie inaczej. Duża pannica z niej. Niedługo wyjdzie za mąż za jednego z tych kmiotków, którzy zostali w domu. Dystyngowani panowie nie podawali im ręki, starsze damy kłuły parasolkami. My, już w mundurach, pogardzaliśmy nimi szczególnie i ze śmiechem wrzucaliśmy do koryt z wodą dla koni. Nie poszli do poboru i padli ofiarą społecznego ostracyzmu. Ale to oni żyją. Nie my, osły które zaciągnęły się dobrowolnie. Pod ostrzał artyleryjski.

Staram się nie myśleć za dużo, ale czasem, szczególnie po północy, dopadają mnie  wspomnienia. Jakoś bym je zwalczył, ale wtedy klient prosi o ogień albo tabakę z najwyższej półki i ta moja ręka, ta której już nie ma, staje się tak cholernie istotna… Niektórzy kupujący się wtedy mitygują i zmieniają zamówienie, inni tylko głębiej naciągają cylindry i niezrażeni ruszają dalej. Po kolacji, cygarze oraz pogawędce w swoim klubie wracają do wyziębionych domów. Żony śpią w osobnych sypialniach, dzieci na uniwersytecie, służące w pokoikach pod schodami. Noc nadal młoda.

Od razu przyciągnął moją uwagę. Niestary jeszcze mężczyzna, dokładnie w połowie drogi między szczupłą posturą a rozlazłością. Musi się zacząć pilnować, bo za rok dwa nie zrzuci tego brzucha w żaden sposób. Lekko łobuzerski wyraz twarzy, choć oczy tyleż skrzące dowcipem, co zmęczone. Długo się zastanawiałem, skąd ja go znam? Rodacy, wybaczcie mi to, co teraz napiszę, ale nawet w Sydney nie widywałem zbyt wielu aż tak wychuchanych dandysów, o interiorze – wiedzieliście, że istnieje takie słowo? – nie wspominając. I dopiero przerzucając niesprzedane gazety z jednego kąta trafiki do drugiego zorientowałem się. Olśniło mnie. To był on. To musiał być on. Ta sama twarz. Ta, którą widywaliśmy codziennie w rozkazach, równo pociętych, w latrynach. I pewnej nocy w końcu odważyłem się o to zapytać. Choć z oczami spuszczonymi na ladę:

– Było warto, panie Churchill?  – Na moment się wyprostowałem, może właśnie nawiedziły mnie ich dusze,  nasze i tureckie pospołu? Sam nie odważyłbym się na pewno. – Dardanele i to wszystko?

Spojrzał na mnie z ukosa i nerwowy grymas przemknął mu po twarzy. Dziś nie mam do niego o to pretensji, już wtedy straszliwie nadużywał alkoholu w walce, jak go nazywał, z czarnym psem. Wiem, bo przeczytałem o tym niedawno w „The Sun”. Na ręce, znowu te ręce, czy wszystko musi mi krzyczeć o moim braku?!, powoli naciągnął skórkowe – jagnięca skóra ściągana na żywca, wierzcie mi, z dawnego życia się na tym trochę znałem – rękawiczki i myślałem, że odejdzie pokonany, bez słowa. Jednak nie, nie dał mi przeżyć choćby najkrótszego momentu triumfu:

– Różnica jest taka, że Ty nadal jesteś na wojnie i tym żyjesz. Ja nie.

Chciało mi się płakać. Aż zacząłem się śmiać. Zrobiło mi się tak bardzo wszystko jedno…

Na jego korzyść muszę wspomnieć, że duże „T” naprawdę było słychać w jego głosie.

Wiatr wolności przewiał Planty

Na pomysł to konkretnie wpadł kościelny Kamiński. Ten sam, który mi za bajtla raz uścisnął rękę, kiedy podniosłem z posadzki i wrzuciłem do koszyka tysiączłotówkę z Kościuszką albo Kopernikiem, nie pamiętam dokładnie. To bez większego znaczenia, bo ani jeden ani drugi nie był przecież bynajmniej Ślązakiem, co w tej opowieści jest kluczowe. Zorganizował jednak wszystko ksiądz Bartek, przełamując początkowy opór i wielkie skrupuły moralne farorza.

Choć to od niego się wszystko zaczęło, naszego wielce zasłużonego dla dzielnicy księdza proboszcza. Konkretnie to od pisma z urzędu skarbowego, który ostatecznie i nieodwołalnie nakazywał uregulowanie wszelkich zaległości. Wiekowy kapelan się lekko wkurwił, i choć w myślach się zaraz rozgrzeszył, to obiektywnie skandal był przecież nie z tej ziemi. Żeby jeszcze za starej władzy tak pognębiono parafię, to by zrozumiał, ale jego, który robił, co mógł by nowa władza stała się nową władzą, a lata wcześniej lobbował za odpowiednim patronem gimnazjum i się udało przeforsować w warunkach okupacji… Może trzeba by teraz zmienić na prezydenta, zapytywał sam siebie i księdza Bartka przy obiedzie, pamiątkowe popiersie było dość uniwersalne i mogło służyć jeszcze przez stulecia. „Koszta to żadne, a i cel charytatywny w rozliczeniu…” i klnął na świat cały,  i rozgrzeszał sam siebie.

No więc to kościelny Kamiński wpadł na pomysł, ale zorganizował wszystko ksiądz Bartek, młody i jak zwykle pełen entuzjazmu dla każdej idei, parafianki się w nim podkochiwały, oczkami strzelały, a on nic, jak ta skała, co cieszyło proboszcza – tu uchylmy jednak rąbka tajemnicy: i bardzo martwiło kilku urzędników z kurii, wszystko, po prostu wszystko mógł zrobić ze swoimi chłopakami. Z oazy. Pikantne ploteczki z życia dzielnicy zakończmy w tym miejscu i przejdźmy natychmiast do rzeczy. I nie mam na myśli popularnego tygodnika czytanego notabene przez jednego ze świadków wydarzenia, a opis tychże wydarzeń. Wydarzenia czy wydarzeń? Tak to jest, gdy narrator zbyt szeroko uchyli rąbka pełnej tajemnic rzeki narracji i sam da się unieś, kurczowo trzymając się porzuconej szyny, przez nurt opowieści, na szczęście mamy światłych Redaktorów. Uratowali od zapomnienia Carvera i Witka G., to ze mną nie dadzą rady?

I tak to pewnej pięknej wiosennej, co istotne niehandlowej niedzieli, ruszył spod kościoła marsz protestacyjny „Stop Domiarom”. Na przedzie (przodku? – dopisek dla redakcji) podążały dzieci Maryi i kółko różańcowe, dzielne wdowy niosły transparent „Ręce precz od Kochłowic”, a orkiestra górnicza, sprowadzona aż z Makoszowy (radakcjo: Makoszowów?), bo wszędzie bliżej już porozwiązywano, grała górniczy hymn. Naprzemiennie, wtedy jeszcze, z hymnem Polski. Dziarska bojówka miejscowej Uranii, w liczbie sztuk jeden – pan Edzio, miejscowy wielki talent piłkarski, którego jeszcze w latach 50. zniszczyły kontuzje, służba wojskowa pod Słupskiem i obligatoryjna dla młodych zupa pomidorowa ze wkładką – waliła w bęben, choć przyznać trzeba w specyficznym  – dwa uderzenia i przerwa na spożycie – rytmie. (Szanowna Redakcjo, nadużywam nawiasów oraz myślników, ale to nie jest żadna grafomania, tylko wyznacznik oryginalnego stylu. Faulknera też byście prostowali?!).

Pierwsza rundka wokół Plantów przebiegła spokojnie. Rudzcy hipsterzy z restauracji na dawnym dworcu kolejowym robili oczywiście zdjęcia, wszyscy poza jednym, przypadkowo tym samym, który czytał najnowsze „Do rzeczy”, w spodniach do połowy łydki siedzieli chłopcy i ich kobiety, choć jak zawiał słynny zagłębiowski wiatr od Rosji,  to potrafiło być mroźno. Wiosna wyraźnie się opóźniała tego roku. Przy drugim okrążeniu zapał pierwszych szeregów wyraźnie się przerzedził – ceny piwa w bistro były może zaporowe, ale rozwalonych ławek na peronie szczęśliwie nie sprywatyzowano – ale i pojawiły się nowe, absolutnie niezaproszone grupy protestu. Szło Porozumienie ze słynnym na cały Górny Śląsk działaczem z mniejszości (ale nie tej), ale szedł też osławiony Ruch Autonomii (już tej). Szli kibice prawdziwego Ruchu przedwcześnie świętując dzień narodzin (klubu, a nie Hitlera!), ale i delegacja Górnika, i cud większy niż po śmierci Naszego Patrona się objawił: nie ciulali się po pysku. A na samym końcu dumnie maszerowały „Pedały na rzecz Wolnych Kochłowic” pod flagą tęczową i włosek im nie spadł znikąd, nie tylko dlatego, że odsłonięte łydki niektórzy/niektóre goliły/golili. (dopisek dla Redakcji: tak ma zostać)

Wtedy już całość transmitowały telewizje informacyjny, a młodzi redaktorzy gestykulowali jak pod zamkniętą galerią handlową. Miejscowy biznesmen rozłożył wielką scenę (po kosztach, rachunkiem się równo podzieliła mniejszość niemiecka i wolnościowy ruch K15), Kochłowicki Majdan z wolno przekształcił się w Majdanek Ślunski i po tygodniu witaliśmy zgodnie Frau Merkel. Choć stare flagi po dziadkach, z 43 roku, jakoś kazano nam schować. Mimo że – po tylu latach w skrzyniach! – wyglądają jak nowe. Żeby z tą władzą nie było większych problemów. Już jutro mam się stawić do roboty, zbiórka na naszym dworcu. Pociągi osobowe znowu się zatrzymują jak dawniej, cały region wręcz promienieje nadzieją. Z jedną walizką mam przyjść. 25 kilo to niby spory limit, ale jak pomieszczę wszystkie rękopisy?

 

Na moim oddziale mamy ocieplenie (relacji)

To już prawie trzy lata jak na moim oddziale jest tak dobrze jak nigdy nie było i tej kończącej się zimy dane nam było doświadczyć kolejnych przejawów tego oczywistego, przynajmniej dla wszystkich racjonalnie myślących pacjentów, faktu. Stało się tak pomimo kolejnych wściekłych ataków wrażych ośrodków, niestety niedoceniających osiągnięć aktualnego kierownictwa nie tylko w trudnym dziele modernizacji naszego ośrodka, ale i jako pioniera myśli reformatorskiej dla wszystkich ośrodków. A przecież w naszej gazetce ściennej można w każdej chwili przeczytać mądre słowa przewodnie naszego dyrektora: „To z tego ośrodka nadejdzie iskra do repsychiatryzacji ośrodków w całej Europie” i nie ma znaczenia, że ciężkie przypadki z tamtego oddziału co rusz zmieniają na „reprywatyzacji”.

Tym razem wrogie naszemu ośrodkowi inne ośrodki ośmieliły się zasugerować, że mamy na stanie trupy, z których się nie rozliczyliśmy. Co byłoby nie takim groźnym oskarżeniem, gdyby chodziło tylko o szafy, bo jak każda szanująca się instytucja lecznicza rzeczywiście kilka szkieletów w nich trzymamy, a ich pochodzenie rozmyło się w mrocznych czasach pionierskich medycyny, kiedy standardy były zupełnie inne, zwłaszcza w tamtych ośrodkach. Oskarżono nas bezpodstawnie jednak o trupy rzekomo zakopane w ośrodkowym ogródku, co już było oczywistym i niefortunnym skandalem międzyośrodkowym, zwłaszcza że nasz obecny dyrektor miał właśnie rozpocząć cykl wykładów w ramach wymiany naukowej z innymi ośrodkami. Na szczęście nasze kierownictwo zareagowało wzorowo i natychmiast posłało co wiarygodniejszych pacjentów do kopania w ogródku, mimo 20 stopniowego mrozu. To się nazywa poświęcenie!

Szczęśliwie, jako weteran mojego oddziału i osoba znana w pewnych kręgach ze sprawnego operowania kulkowym piórem (i nie chodzi o tatuaże), zostałem zwolniony z powyższych obowiązków. Obecnie pomagam jednemu z młodych doktorów, może pamiętacie?,  w pisaniu pracy na specjalizację. To w ogóle bardzo śmieszna sprawa, bo wszyscy go podziwialiśmy na naszym oddziale, a tu wyszło, że ma pewne braki kulturowe, i to w swojej dziedzinie! Otóż swoją nowatorską koncepcję leczenia pacjentów symetryzmem, okazuje się, oparł na wynikach badań znanego hochsztaplera z ośrodkowych związków zawodowych,  czyli nie do zwolnienia, zamiast osobiście dotrzeć do najcięższych przypadków. I teraz to ja, znany z nieszablonowego nudziarstwa i marudzenia, ale obdarzony niezłą, choć wybiórczą, pamięcią, muszę uzupełniać powyższe braki w dysertacji młodego doktora (tego, który nie wyemigrował).

Nie jest źle. Ciepełko, świetlica pusta, bo reszta nadal kopie w ogródku, a co pewien czas personel niższego rzędu, onieśmielony ważnością mojej pracy, podsyła mi ciepłe kakałko (tylko bez seksualnych żartów proszę, nasz ośrodek jest tolerancyjny jak żaden w  regionie. I to już od czasów dyrektora Kazimierza zwanego Wielkim, który miał żydowską kochankę). I mogę podsłuchiwać, jak nasza kadra kierownicza ciężko pracuje, po pustych korytarzach naszego oddziału głos niesie daleko. We wrażych ośrodkach znowu zawyto z oburzenia, kiedy w tamtejszych gazetkach ściennych umieszczono zdjęcia z naszych wykopalisk. Jak tak można? – zakrzyknęli tamtejsi pacjenci, nie znający specyfiki naszego ośrodka – wysyłać do kopania w pasiakach? I nie pomogły wyjaśnienia, ze to zwykłe, określone zresztą regulaminem, piżamki, a nasi pacjenci pod spodem mieli wełniane kalesony i bawełniane podkoszulki.

To jednak tylko niewielki pryszcz na gładkiej twarzy naszego ośrodka. Z poufnych  rozmów za drzwiami najważniejszych gabinetów wnoszę, że sytuacja jest opanowana, a to wszystko, to przypadkowa wina jednego z techników, który na własną rękę rozpoczął eksperymentalną terapię i teraz nici z awansu. Co gorsza, w ogródku rzeczywiście znaleziono jakieś kości i ani jednej łuski produkcji zagranicznej z rzeczonego okresu. Jeszcze smutniejszą wiadomością jest fakt, że nie wykopano również ani jednego grama w pośpiechu zakopanego złota, na co po cichu liczyło nasze kierownictwo. Oczywiście sytuacja ekonomiczna naszego ośrodka jest doskonała, a plan rozwojowy na najbliższe 25 lat absolutnie niezagrożony, ale nasze kierownictwo już ma opracowany nowy rewelacyjny kodeks przebywania w naszym ośrodku, który ostatecznie poruszy bryłę ziemi. Tej ziemi.

Czego przyznaję, trochę nie rozumiem, bo wydawało mi się, że ją to już ruszyli, i nadal ruszają, moi koledzy za oknem, kiedy ja piszę ten tekst, a niższy personel pomocniczy przynosi mi kakałko, zamiast, jak zwykle, przypiąć elektrodami do krzesła. I tylko za salową Martą straszliwie tęsknię, znowu biedaczyna na urlopie zdrowotnym. Chyba poproszę o elektrowstrząsy. Człowiek to prawdziwie dziwne zwierzę, rację mieli pierwsi filozofowie, łatwo się przyzwyczaja. Zwłaszcza, kiedy nie dzieje się absolutnie nic.

#PrayFortGaleria

Kiedyś, kiedy normalnie można było pójść na zakupy, bez ryzyka że zaraz spadnie ci na głowę bomba lub napotkasz oddział szturmowy w alejce z konserwami, przeczytałem w internecie bardzo mądry wpis, autora dziś nie pomnę, ale pamiętam jak wielkie zrobił na mnie wrażenie. Cytuję go z pamięci, z grubsza leciało to ta: „Kiedy przyszli po Trybunał, nie protestowałem – nie jestem sędzią. Kiedy zmienili ordynację wyborczą, nie protestowałem – nie chodziłem na wybory. Kiedy przyszli po mnie do galerii handlowej – nie miał kto protestować”.

I tak się stało z handlem w niedzielę.

Pierwszej niedzieli byliśmy jeszcze pełni nadziei, my potomkowie kawalerii spod Somosierry i zdobywców Haiti, nie tracimy łatwo ducha. Jakoś przetrwamy, mruczał każdy sam do siebie, na wszelki wypadek kupując w sobotę dodatkowe pół chleba, dwie rolki papieru toaletowego oraz – na wszelki wypadek – po kartonie antyperspirantów, woda strasznie podrożała ostatnio, a jest już wiosna i śmierdzi w autobusach. Rodzinne sklepy z alkoholem, szczęśliwie, miały być otwarte. Przetrwamy więc. Nie pokonał nas Stalin, nie złamał Hitler, damy radę, heroiczni i o wielkiej duszy, a przecież Piłsudski marszałek, choć może był to Bismarck kanclerz, powiedział, że Polakom wszystko, a z Polakami nic.

Może powiedzieli tak, a może dokładnie na odwrót. Sam już nie wiem. Ale jakie to ma znaczenie? Siedemnasty tydzień oblężenia, z tego zmęczenia zwidują się różne rzeczy, pandy rude chytrze wyciągają łapki po zapasy, pandy wielkie stróżują na dachach, oglądając spektakl wielkimi oczami i spokojnie wpierdalając pędy bambusa. Skąd tu pędy bambusa? Śnią mi się torty, które mógłbym upiec z tych gór mąki i stosów jajek, gdyby rząd nie odciął nam prądu i ogrzewania. Teraz, w czerwcu to absolutne bestialstwo. Alarm alarm alarm – słyszę wzdłuż naszych linii i już dostrzegam zwiadowcę, za nim czołga się oddziałek WOT, nasi snajperzy znowu będą mieć używanie. Takich młodych chłopaków wysyłać przeciw Polakom?

Trzeciej niedzieli wszyscy już mieli dość. Szafki w kuchni opróżnione do południa, co bardziej zdesperowani dobierali się do pokarmu dla swych milusińskich, choćby i rybek, to jeszcze nie byliśmy dłużej w stanie patrzeć w swojej twarze. matki odkrywały, że nie cierpią swoich mężów, ojcowie, że dzieci podobne do sąsiada, dzieci że nie będą miały na dżinsy do łydek w przyszłym miesiącu, bo sobie nie dorobią w galerii. A na dworcu pracuje tylko plebs, za pół ceny i bez gumki. Wrzał w nas gniew. I stanęliśmy przed galeriami. I czekaliśmy.

Wtedy wysłano pierwsze czołgi, by nas złamać. To była olbrzymia pomyłka rządu, który właśnie stracił swą legitymację.

Nie na darmo jesteśmy dziećmi wolności, zwycięzcami potomków spod Wiednia, Chocimia, Warny i Wizny. Możesz nas wesprzeć na stronie http://www.WolnaGaleria.pl albo przynajmniej daj lajka tej relacji. Każdy głos się liczy. Teraz to już wiem. Wolność robienia zakupów jest najwyższą formą wolności.

#zwyciężymy

Stop wolnym niedzielom [podaj dalej] [trzeba zatrzymać to szaleństwo]

Anna, 22 lata

Studiuję socjologię w małym mieście i dostaję nawet stypendium, oczywiście nie socjalne, za wyniki w nauce, ale jest ono absolutnie niewystarczające. Trochę pomaga rodzina, jedno z wziętych na kredyt przez rodziców mieszkań wynajmujemy studentom, ale to mizerne pieniądze, od kiedy frank poszedł w górę. W zasadzie dopłacamy do tego interesu, ostatnio jeszcze wzrosły ceny wody. Odbierając mi prawo do zarabiania w niedzielę, skazuje mnie Polskie Państwo na wybór miedzy pracą w tygodniu a nauką. Wtedy z pewnością spadną mi wyniki i nici ze stypendium.

Marcin, 24 lata, jeden z podnajemców mieszkania podnajmowanego przez rodzinę Ani

Pier…lę to wszystko. Mam świetną fuchę w Tesco, montuję rowery od piątku do niedzieli, ale teraz nie będę już mógł i trzeba się będzie zwolnić, by nie zawalać kolejnych egzaminów. Zacznę handlować dragami albo  k…wa pójdę do b….lu, tam praca w weekendy nikomu nie przeszkadza, jest wręcz mile widziana. Choćby i homoerotycznego, tak. Patrzcie do czego mnie zmusiliście, skur…syny.

Witold, 48 lat, ojciec Ani

Odkąd pamiętam, nawet wtedy, kiedy dzieci były jeszcze małe, zawsze w niedzielę jeździliśmy na wspólne rodzinne zakupy. (…) tak, czasem nawet nie będąc na mszy, no chyba że jakieś chrzciny, komunia i inne tego typu rodzinne okoliczności. Rozumie pan? (…) Już kiedy zakazano handlu we święta, poczułem jak oddalmy coraz bardziej od siebie, że nie rozumiem się z dziećmi jak dawniej, wkradły się pierwsze nieporozumienia, rozumie pan?, a teraz już całkiem nie wiem, co myśleć i boję się o trwanie naszej rodziny (…). Rząd powinien coś z tym zrobić, rozumie pan?

Witold G., lat ?

Przecież ludzie i tak będą przychodzić do roboty. Z przyzwyczajania. Wiem, bo sam kilkakrotnie przyszedłem do redakcji w niedzielę, choć nie miałem tego w grafiku. (śmiech)

Robert G, 57 lat, prawnik (dawniej ekonomista)

Wolny rynek jest najwyższą możliwą człowiekowi wolnością, a osiągalną przed śmiercią.

Głos z internetu, lat?

Widać, że Pan Prezes zagranicą był raz i to w Związku radzieckim. Rodzinnych korzeni szukał w Odessie. Ale to inna sprawa. Nie zna w ogóle współczesnego świata.Ja na szczęście mieszkam tuż przy granicy z Niemcami. Ale co z innymi?

Jerzy M., lat 59, prezes

Od kiedy upadła Alma, nie obchodzi mnie to wszystko. Pracownicy są roszczeniowi, a widywałem staruszki, które wolały kupić 10 deko prawdziwej szynki, zamiast mięso u konkurencji. Nie mam nic więcej do powiedzenia, to już nie moja spółka. Skończyłem, słyszał pan?!

Major, lat ? bloger, publicysta gazeta.pl, influencer

Jak więc lewicowiec powinien traktować zamknięcie, jedynie części sklepów, co należy w tym miejscu szczególnie podkreślić, w niektóre tylko niedziele? Otóż nijako. Tylko pozornie jest to decyzja idącą z duchem nowoczesnej socjaldemokracji, tak naprawdę służy głównie prawicy, jej „nieklękającym” kadrom i pozostaje co najwyżej rozwinięciem wykluczającej ideologii rodem z książek Ayn Rand. Wyobrażacie sobie takiego Błaszczaka zarządzającego biznesem i stojącego w rodzinnym sklepie za ladą w wolną niedzielę? No właśnie. Jest to więc idea słuszna, ale wprowadzona, jak niemal wszystko przez ten rząd, w sposób dalece bzdurny i wysoce bezsensowny. Choć może mieć wpływ na wyniki wyborów, bo jak wszyscy doskonale pamiętamy, wybory się u nas odbywają tradycyjnie w niedzielę. Pracującą czy nie? Opozycja powinna drążyć ten temat do skutku!

Stefan Alfons Miętoch „Tesla”

No i mam nowe auto. Po raz pierwszy od 53 roku, kiedy to dziadkowi zdobyczny, otrzymany za wzorową służbę frontową spod Katowic do Leningradu i z powrotem, opel kadet się zepsuł i, zanim koledzy ze służb naprawili, musiał jeździć milicyjną warszawą, w naszej familii mamy auto nie niemieckie. Dwóch ujków i jeden kuzyn, co prawda daleki i z tej gałęzi rodziny, w której żenią się od czasów Fryca Wielkiego w obrębie trzech chałup (ale chachory ziemię trzymają od wieków i co pokolenie odsprzedają z zyskiem, a potem przychodzi nowa władza i mają pola zurik z powrotem, i po tych rodzinnych polach z kapustą szczęśliwe biegają dzieciaczki z pawimi ogonkami i kopytkami jak to inny słynny pisarz śląski, aczkolwiek nieumywający się do mnie z zasady co sobotę, Gustaw Gerda Bernhard piyknie opisał w poetyckiej powieści „Sru straty świadomości”) , udawali, że mnie nie poznają, kiedy podjechałem elegancko, z frelką i dzieciakami w niedzielnych obrożkach, na mszę o dwunastej świeżo umytą teslą. Z piskiem opon odjechali passatami z hakiem oraz kratką do sąsiedniej parafii, ochlapując nadwozie moje błotem (i koła tesli też). Ich wybór, tamtejszy farorz ma dłuższe kazania.

– Skąd mosz? – Pytają się mnie ci członkowie rodziny, kierzy – jeszcze, jeszcze – ze mną rozprowiają.

– A z nieba spadło. – Łodpowiadom jo i śmiechom nie ma końca.

– Ale rychtig? Ino ni fulej mie tu! – Dociskają jak słynny wywiadowca Woślitz świadków.

–  Służbowe. – Kończę temat.

W życiu się nie przyznam, że to mój agent załatwił mi takie cudo techniki i teraz bulę za prąd jak za zboże (i to w płynie), na średnicówce wyprzedzają mnie wszystkie autobusy, nie tylko pospieszne i widzę przez spaliny jak moje nemezis z tramwaju Dziewięć chytrze rozpatruje się po busie i notuje co ciekawsze rozmowy w drodze z Chebzia na Załęże, a ja kręcę kółkiem i niczego nie zapisuję. Tracę nie tylko perełki językowe, ale i cenny czas słuchając tradycyjnych ślunskich szlagrów: Dżemu i Krzysia Handkego, Obeschelssien i Kariny Stanek, Gierka i Adolfa Hitlera (to do mojej najnowszej powieści „20 lot na przodku”), samochód traci moc i nieledwie wpierdalam się pod koła mercowi, wygląda dokładnie jak ten mój, ma nawet taką samą naklejkę Oberszlesien, a na równoległej szosie dojazdowej wyprzedza mnie dostawca pizzy na skuterze milano, prapolskiego wała mi pokazując. Taki chuj, krzyczę wściekły, zatrzymuję się na poboczu, z auta wyskakuję gibko, kiedy już komputer otwiera drzwi, przeskakuję barierki i za synkiem lecę aż do świateł. Odjeżdża skubany z piskiem opon, z przyspieszeniem nieznanym mi od kiedy mam nowe auto.

Więc odchodzę w drugą stronę, ku widocznemu w oddali blokowi. W godzinę odjechałem całe dwa kilometry od domu. Mecenas odpisał sobie teslę od podatku, niech się sam martwi załatwieniem lawety. Przypomnijcie mi, po co go trzymam?