No i mam nowe auto. Po raz pierwszy od 53 roku, kiedy to dziadkowi zdobyczny, otrzymany za wzorową służbę frontową spod Katowic do Leningradu i z powrotem, opel kadet się zepsuł i, zanim koledzy ze służb naprawili, musiał jeździć milicyjną warszawą, w naszej familii mamy auto nie niemieckie. Dwóch ujków i jeden kuzyn, co prawda daleki i z tej gałęzi rodziny, w której żenią się od czasów Fryca Wielkiego w obrębie trzech chałup (ale chachory ziemię trzymają od wieków i co pokolenie odsprzedają z zyskiem, a potem przychodzi nowa władza i mają pola zurik z powrotem, i po tych rodzinnych polach z kapustą szczęśliwe biegają dzieciaczki z pawimi ogonkami i kopytkami jak to inny słynny pisarz śląski, aczkolwiek nieumywający się do mnie z zasady co sobotę, Gustaw Gerda Bernhard piyknie opisał w poetyckiej powieści „Sru straty świadomości”) , udawali, że mnie nie poznają, kiedy podjechałem elegancko, z frelką i dzieciakami w niedzielnych obrożkach, na mszę o dwunastej świeżo umytą teslą. Z piskiem opon odjechali passatami z hakiem oraz kratką do sąsiedniej parafii, ochlapując nadwozie moje błotem (i koła tesli też). Ich wybór, tamtejszy farorz ma dłuższe kazania.
– Skąd mosz? – Pytają się mnie ci członkowie rodziny, kierzy – jeszcze, jeszcze – ze mną rozprowiają.
– A z nieba spadło. – Łodpowiadom jo i śmiechom nie ma końca.
– Ale rychtig? Ino ni fulej mie tu! – Dociskają jak słynny wywiadowca Woślitz świadków.
– Służbowe. – Kończę temat.
W życiu się nie przyznam, że to mój agent załatwił mi takie cudo techniki i teraz bulę za prąd jak za zboże (i to w płynie), na średnicówce wyprzedzają mnie wszystkie autobusy, nie tylko pospieszne i widzę przez spaliny jak moje nemezis z tramwaju Dziewięć chytrze rozpatruje się po busie i notuje co ciekawsze rozmowy w drodze z Chebzia na Załęże, a ja kręcę kółkiem i niczego nie zapisuję. Tracę nie tylko perełki językowe, ale i cenny czas słuchając tradycyjnych ślunskich szlagrów: Dżemu i Krzysia Handkego, Obeschelssien i Kariny Stanek, Gierka i Adolfa Hitlera (to do mojej najnowszej powieści „20 lot na przodku”), samochód traci moc i nieledwie wpierdalam się pod koła mercowi, wygląda dokładnie jak ten mój, ma nawet taką samą naklejkę Oberszlesien, a na równoległej szosie dojazdowej wyprzedza mnie dostawca pizzy na skuterze milano, prapolskiego wała mi pokazując. Taki chuj, krzyczę wściekły, zatrzymuję się na poboczu, z auta wyskakuję gibko, kiedy już komputer otwiera drzwi, przeskakuję barierki i za synkiem lecę aż do świateł. Odjeżdża skubany z piskiem opon, z przyspieszeniem nieznanym mi od kiedy mam nowe auto.
Więc odchodzę w drugą stronę, ku widocznemu w oddali blokowi. W godzinę odjechałem całe dwa kilometry od domu. Mecenas odpisał sobie teslę od podatku, niech się sam martwi załatwieniem lawety. Przypomnijcie mi, po co go trzymam?