Nawet człowiek w ogóle nie interesujący się piłką zbliżające się mistrzostwa świata rozpozna po trzech klasycznych objawach. Po większej ilości reklam z kopaczami, po małych chłopcach uganiających się za saszetkami z naklejkami piłkarzy, dostępnymi w podejrzanych lokalach klasy C oraz po nieustannym rozważaniu szans naszych przez znajomych bliższych i dalszych albo nawet całkiem nieznajomych. Zawsze odpowiadam, że interesuje mnie tylko mistrzostwo, bo tak dumny naród może mierzyć tylko w najwyższe cele. Rozmówcy patrzą na mnie z powątpiewaniem, w oczach niektórych zdaję się dostrzegać współczucie, ale to nic nie szkodzi.
Było to lato nadzwyczaj upalne i jak myślę, było to ostatnie prawdziwe lato mej młodości. Ostatni tak beztroski okres w życiu, kiedy głowa jeszcze nieobciążona problemami, a wyobraźnia nie doświadczona ciężko przez osobiste przeżycia i grupowe tragedie. Niby chodziliśmy jeszcze do szkoły, ale było już po wystawieniu ocen, więc z reguły urywaliśmy się po drugiej lekcji i całymi godzinami graliśmy w nogę. Zmęczeni, lecz szczęśliwi, wracaliśmy do domów i nawet nie mieliśmy czasu zjeść obiadu, bo od razu siadaliśmy przed telewizorem; włączaliśmy jeden z zaledwie kilku ogólnodostępnych kanałów. Różnica czasu była spora, ale nie miało to dla nas najmniejszego znaczenia. Trzymaliśmy kciuki za naszych mocno, aż krew przestawała płynąć i czuliśmy podniecające mrowienie w koniuszkach palców.
Już pierwszy mecz nie był zbyt dobry, skończyło się totalnym koszmarem.
Dałbym sobie głowę uciąć, że po ostatnim meczu przez trzy tygodnie padało, ale może to wspomnienia sprawiają mi psikusa i tak deszczowe lato nadeszło dopiero rok później? Koledzy się rozjechali na kolonie i obozy, nad morze i góry, a ja, jeszcze tego samego lipca wylądowałem w szpitalu w Zabrzu. Na ekspresowy zabieg wycięcia trzeciego migdała. Nie było sali dziecięcej, leżałem wspólnie z dorosłymi mężczyznami bez krtani, płuc, za to z językami obłożonymi czarna ropą. Jeden z nich na powitanie ostrzegł, bym się najadł przed operacją, bo potem niczego nie przełknę, a widząc moją zasępioną minę, przyłożył dłoń do dziury w gardle i zapytał, dlaczego się smucę. Opowiedziałem. I on wtedy powoli, chrapliwymi urywanymi zdaniami, opowiedział mi o pewnym szpilu, o meczu nad meczami.
Naprzeciw murowanego faworyta stanęli młodzi mężczyźni przemieleni przez fronty i czarny rynek okresu powojennego. Cudem uratowani spod artyleryjskiego ostrzału, w ostatniej chwili wyciągnięci z Gułagu, niektórzy z bliznami po ciężkich ranach, otwierającymi się w deszczowy dzień. Za rywala mieli reprezentację kraju sojusznika, tak zdradzieckiego jak tylko najlepszy przyjaciel może. I oni, jedenastka skazywana przed meczem na pożarcie, jedenastka, która poprzedni mecz przegrała w zatrważającym stosunku, tym razem zwyciężyli. Cały kraj słuchał radiowej relacji i cały kraj poczuł wielką, choć tajoną i początkowo mocno niepewną, ulgę. Ludziom znowu się chciało żyć. Dzielnice Zabrza świętowały przez kilka dni i nocy, w podgliwickich wsiach nikt nie kładł się do łóżek, całymi godzinami dziękczynnie odmawiając „Ojcze Nasz” i „Zdrowaś Maryjo” w sposób, w jaki nauczyły ich babki, których pacierza z kolei uczyły ich babki kilkadziesiat lat wcześniej.
„Tak, 4 lipca 1954 roku piłkarze RFN pokonali w wielkim finale wielkie Węgry, a największym błędem madziarskiego selekcjonera było wystawienie w ataku niemieckiego, choć o zmienionym nazwisku, napastnika, jednego z największych w historii gry, jednak niefortunnie kontuzjowanego w jednym z poprzednich spotkań – Rozogniony współpacjent ekscytował się jakby ten mecz zakończył się ledwie przed chwilą i co rusz spluwał krwią w wymiętoszoną chusteczkę – Siedziałem z kuzynem sąsiada samego Fritza Labanda i wierzyliśmy w lepszą przyszłość. Teraz leżę tu i umieram, ale i tak był to najlepszy mecz mojego życia”.
Tamtego lata, czterdzieści lat później, każdy z nas chciał być jak Jurgen Klinsmann albo przynajmniej Andy Moller. Szanowaliśmy Bodo Illgnera, imponowała nam charyzma Jurgena Kohlera, który wyglądał wypisz wymaluj jak sztygar Wycislik i był podobnie twardym chłopem oraz spokój Guido Buchwalda, którego siedmiu pradziadków zakładało nasz ukochany klub w pobliskiej Kenigshutte. Większość nie cierpiała Mattheusa, a tylko jeden, rudy jak Stefan Reuter o dobrze kojarzącym się przydomku Turbo, chciał być Effenbergiem i potem aż do zimy pokazywaliśmy mu zawsze faka, kiedy tylko wchodził do klasy. Tylko Rudim Vollerem nikt nie chciał być, bo z tymi wąsami jakoś każdemu przypominam dokładnie tego wujka, który lubi się obściskiwać się i obcałowywać z krewniakami dużo bardziej niż z najładniejszymi nawet kuzynkami. Do dziś mam naklejki z Duplo albo orzechowych wafelków, w którymś ze skoroszytów albo w jednej z teczek i nie wyrzucę ich nigdy, reprezentacjo zjednoczonych Niemiec z 1994 roku. Choć po golu łysola Leczkowa płakałem jak niemowlę…
Sami, Mario, Leroy, Ilkay, Jerome – widzimy się więc dopiero w finale!