Stefan Alfons Miętoch „Szpil”

Nawet człowiek w ogóle nie interesujący się piłką zbliżające się mistrzostwa świata rozpozna po trzech klasycznych objawach. Po większej ilości reklam z kopaczami, po małych chłopcach uganiających się za saszetkami z naklejkami piłkarzy, dostępnymi w podejrzanych lokalach klasy C oraz po nieustannym rozważaniu szans naszych przez znajomych bliższych i dalszych albo nawet całkiem nieznajomych. Zawsze odpowiadam, że interesuje mnie tylko mistrzostwo, bo tak dumny naród może mierzyć tylko w najwyższe cele. Rozmówcy patrzą na mnie z powątpiewaniem, w oczach niektórych zdaję się dostrzegać współczucie, ale to nic nie szkodzi.

Było to lato nadzwyczaj upalne i jak myślę, było to ostatnie prawdziwe lato mej młodości. Ostatni tak beztroski okres w życiu, kiedy głowa jeszcze nieobciążona problemami, a wyobraźnia nie doświadczona ciężko przez osobiste przeżycia i grupowe tragedie. Niby chodziliśmy jeszcze do szkoły, ale było już po wystawieniu ocen, więc z reguły urywaliśmy się po drugiej lekcji i całymi godzinami graliśmy w nogę. Zmęczeni, lecz szczęśliwi, wracaliśmy do domów i nawet nie mieliśmy czasu zjeść obiadu, bo od razu siadaliśmy przed telewizorem; włączaliśmy jeden z zaledwie kilku ogólnodostępnych kanałów. Różnica czasu była spora, ale nie miało to dla nas najmniejszego znaczenia. Trzymaliśmy kciuki za naszych mocno, aż krew przestawała płynąć i czuliśmy podniecające mrowienie w koniuszkach palców.

Już pierwszy mecz nie był zbyt dobry, skończyło się totalnym koszmarem.

Dałbym sobie głowę uciąć, że po ostatnim meczu przez trzy tygodnie padało, ale może to wspomnienia sprawiają mi psikusa i tak deszczowe lato nadeszło dopiero rok później? Koledzy się rozjechali na kolonie i obozy, nad morze i góry, a ja, jeszcze tego samego lipca wylądowałem w szpitalu w Zabrzu. Na ekspresowy zabieg wycięcia trzeciego migdała. Nie było sali dziecięcej, leżałem wspólnie z dorosłymi mężczyznami bez krtani, płuc, za to z językami obłożonymi czarna ropą. Jeden z nich na powitanie ostrzegł, bym się najadł przed operacją, bo potem niczego nie przełknę, a widząc moją zasępioną minę, przyłożył dłoń do dziury w gardle i zapytał, dlaczego się smucę. Opowiedziałem. I on wtedy powoli, chrapliwymi urywanymi zdaniami, opowiedział mi o pewnym szpilu, o meczu nad meczami.

Naprzeciw murowanego faworyta stanęli młodzi mężczyźni przemieleni przez fronty i czarny rynek okresu powojennego.  Cudem uratowani spod artyleryjskiego ostrzału, w ostatniej chwili wyciągnięci z Gułagu, niektórzy z bliznami po ciężkich ranach, otwierającymi się w deszczowy dzień. Za rywala mieli reprezentację kraju sojusznika, tak zdradzieckiego jak tylko najlepszy przyjaciel może. I oni, jedenastka skazywana przed meczem na pożarcie, jedenastka, która poprzedni mecz przegrała w zatrważającym stosunku, tym razem zwyciężyli. Cały kraj słuchał radiowej relacji i cały kraj poczuł wielką, choć tajoną i początkowo mocno niepewną, ulgę. Ludziom znowu się chciało żyć. Dzielnice Zabrza świętowały przez kilka dni i nocy, w podgliwickich wsiach nikt nie kładł się do łóżek, całymi godzinami dziękczynnie odmawiając „Ojcze Nasz” i „Zdrowaś Maryjo” w sposób, w jaki nauczyły ich babki, których pacierza z kolei uczyły ich babki kilkadziesiat lat wcześniej.

„Tak, 4 lipca 1954 roku piłkarze RFN pokonali w wielkim finale wielkie Węgry, a największym błędem madziarskiego selekcjonera było wystawienie w ataku niemieckiego, choć o zmienionym nazwisku, napastnika, jednego z największych w historii gry, jednak niefortunnie kontuzjowanego w jednym z poprzednich spotkań – Rozogniony współpacjent ekscytował się jakby ten mecz zakończył się ledwie przed chwilą i co rusz spluwał krwią w wymiętoszoną chusteczkę – Siedziałem z kuzynem sąsiada samego Fritza Labanda i wierzyliśmy w lepszą przyszłość. Teraz leżę tu i umieram, ale i tak był to najlepszy mecz mojego życia”.

Tamtego lata, czterdzieści lat później, każdy z nas chciał być jak Jurgen Klinsmann albo przynajmniej Andy Moller. Szanowaliśmy Bodo Illgnera, imponowała nam charyzma Jurgena Kohlera, który wyglądał  wypisz wymaluj jak sztygar Wycislik i był podobnie twardym chłopem oraz spokój Guido Buchwalda, którego siedmiu pradziadków zakładało nasz ukochany klub w pobliskiej Kenigshutte. Większość nie cierpiała Mattheusa, a tylko jeden, rudy jak Stefan Reuter o dobrze kojarzącym się przydomku Turbo, chciał być Effenbergiem i potem aż do zimy pokazywaliśmy mu zawsze faka, kiedy tylko wchodził do klasy. Tylko Rudim Vollerem nikt nie chciał być, bo z tymi wąsami jakoś każdemu przypominam dokładnie tego wujka, który lubi się obściskiwać się i obcałowywać  z krewniakami dużo bardziej niż z najładniejszymi nawet kuzynkami. Do dziś mam naklejki z Duplo albo orzechowych wafelków, w którymś ze skoroszytów albo w jednej z teczek i nie wyrzucę ich nigdy, reprezentacjo zjednoczonych Niemiec z 1994 roku. Choć po golu łysola Leczkowa płakałem jak niemowlę…

Sami, Mario, Leroy, Ilkay, Jerome – widzimy się więc dopiero w finale!

Niesamowita przygoda w autobusie (żółtym niestety)

Jaka mnie dzisiaj przygoda spotkała, nie uwierzycie… jechałem sobie spokojnie z Tarnowskim Gór do Katowic, autobusem 820, znaczy się ja jechałem na osławioną Estakadę, na której, co roztropniejsi pasażerowie chowają zegarki jak tylko najgłębiej mogą i czasem są to bardzo smutne (prokto)logiczne historie, ze strachu przed widmem symetryzmu grasującym czasomierze chowają tak mocno, i jechałem tą osiemsetdwudziestką, co dalej jechała do samych Katowic, kiedy słyszę:

– A znasz li ten kraj tak pięknie umajony i tego takiego Dzieciaczka?

– Tego co dziołcha porwoł do Bytomia jak Kmicic Oleńkę?

– Ja, to ten som synek.

Włosy stanęły mi dęba. Resztki włosów, co przypomniało mi, że najwyższa pora znowu się opitolić na trzy milimetry. Ostrożnie odwróciłem głowę (nadal z włosami, jakby ktoś nie nadążał) i patrzę, kto tak tukej, tutaj, rajcuje. Zmęczony życiem szczerbaty czterdziestolatek, w koszulce Behemotha, na moje oko z okresu Demigod, w czapce z daszkiem, trzymający tasię, worek, z aluminiowymi puszkami jakby to był moły bajtel (nie: bojtel), znaczy się: małe bobo i mogło wypaść z tego wiercenia i na główkę upaść, tak ofiarnie trzymał ten bojtel (nie bajtla). Drugi, choć młodszy, wyglądał – choć było to absolutnie niemożliwe – jeszcze gorzej. Blady, gęba po połowie pokryta zarostem i bliznami po goleniu, w swetrze czarnym, a rozciągniętym, choć stopni z 25 na termometrze. Wypisz wymaluj: wieloletni student socjologii na politechnice w G. Jednym zdaniem – pełen przegląd polskiego społeczeństwa i pulsująca ręka na tętnie przemian dziejowych oraz gospodarczych.

Ten większy mniejszy leber rozprawio dolyj:

– Przekludził się bałamut do Krakowa…

– Aż tak daleko chop poszoł? Skuli czego?

– Baba. Ale ten gizd dalyj łazi do roboty w Gliwicach i co dzień rajzuje cugiem. I ten chachor gołymbie wozi.

– Gołymbie? A kaj tom? Co łon z Toszka?

– Przed szychtą bierze jednego gołymbia z Krakowa, przywozi tukej i wypuszczo. A jak jedzie zurik z powrotem, to bierze ślunskiego cuzamen do kupy i wypuszczo na Plantach.

– W Kochłowicach?

– Pod Wawlem, gupieloku jedyn.

– Miglanc abo inkszy karlus.

– Nie, nie, to mo, wiesz, swój głęboki sens. Podmiana populacji, tak to nazywają w prawdziwej Polsce. Tylko widzisz, taki gołąb, choć niby szczur ze skrzydłami, to jednak swój rozum ma i te ślunskie, co ino dziubną kilka okruszków obwarzanka krakowskiego, to zapierdalają z powrotem do Hajmatu jakby łogień miały w rzyci, tak im tęskno do żymeł i haczyków z gabli. A te co trocha szprechają i są szwarniejsze to od razu lecą na szpargle, pod sam Dortmund. Ale to nie koniec, bo patrz na taką rzecz – te krakowskie to w dupie z kolei mają Jagiełłę, Piłsudskiego i nawet … – nie usłyszałem nazwiska, szeptem godoł, mówił, złomiarz jeden – … i zostają na Śląsku. Po dwóch pokoleniach godają jak nosze starzyki, a najpóźniej po czterech mają niemieckie passy. Więc nie tyle podmiana, co depopulacja w Galicji i nadmiar w Hanysowie aż do Rajchu…

„Student” smutno pokiwał głową:

– Takie czasy. To co, zaczynamy?

„Złomiarz” podszedł do kierowcy i coś mu wyszeptał do ucha. „Student” odwrócił się i zakrzyknął na cały pojazd:

– Bileciki do kontroli! – Machnął legitymacją.

Zauważył żech, znaczy: zauważyłem, że im bliżej Bytomia, tym lepiej po polsku godali. A jak dojeżdżaliśmy do dworca to mogliby iść z Bralczykiem albo i Miodkiem w zawody. Na szczęście kontrolerzy wysiedli w Bytomiu, bo dłużej nie strzymałbym, jak Boga i Dzieciątko Mittens kocham. Niech lezą w pizdu albo nawet tunelem na Szombry, to nie moja sprawa. Byle nie rozprawioli dłużej o tym…

Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem antydziecistą, sam mam go wśród znajomych na Ćwitrze i nawet lubię, ale… ma po prostu zbyt dobrze. No ma. Obiektywnie. I nawet symetrycznie.  Leży sobie na werandzie, tyłek buja, piwko popija, jak tylko zakwili, to konkudentka bujnie hamaczek piękną nóżką, i ma taki Dziecię banana na gębie, i znowu przysypia.. I żeby jeszcze w autobusach o nim gadali? To już naprawdę przesada.

W Bytomiu to się znowu trochę zdziwiłem, bo akurat kuzyn wsiadł. Co za przypadek! Magister. Artysta sztuk. Pięknych. Absolwent. Nauczyciel. W szkole podstawowej. Muzycznej. W Jaworznie. Talenty odchodzą mu do futbolu i się często o to złości. Ale dziś nie miał czasu. Ino wsiadł, nawet łapy nie podał, tylko od razu zaczyna (cytat dosłowny, włączyłem nagrywanie w mojej stareńkiej nokii):

„Znasz takiego tego Dzieciaczka? Co go na szczęście do szkoły muzycznej nie przyjęli, tak ładnie rysował, bo by zajął moje miejsce i byłbym dziś inżynierem atomowym może albo innym borokiem. Przekludził się bałamut do Krakowa… Baba. Ale ten gizd dalyj łazi do roboty w Gliwicach i co dzień rajzuje cugiem. I ten chachor na Nowej Hucie szprejem maluje „Szombry King”, a jak tukej przyjedzie, to wszędzie na blokach „Garbarnia Kraków” króluje”…

Wyłączyłem się. Wyłączyłem nokię stareńką. Noż kurwa mać. Ale kuzyn też, im dalej od Bytomia, im bardziej w Chorzów wjeżdżaliśmy, tym bardziej język polski i kulturę tracił. Dziwy to jakieś okrutne. Paskudny dzień.

Mexicana

R., gdzieniegdzie znany również, choć absolutnie skandalicznie, jako Ptyś, miał dosyć. Po raz sto dwudziesty czwarty, policzył to dokładnie, obiecywał sobie, że już nigdy nie pojedzie w podróż poślubną do Acapulco. Upał straszny, palmy spłowiałe, plaże zapchane. I jeszcze klimatyzacja nawala, cykle jej pracy, ciągłe włączanie i wyłączanie mroźnego nawiewu, nie pozwalają mu w nocy zmrużyć oka. Co jak co, nad zalewem by tak na pewno nie było! Mógł tanio wynająć domek letniskowy od znajomego, no ale Ola się uparła, że ta podróż musi być inna niż inne, wyjątkowa. On już miał trzy za sobą i wiedział, że to jak z alimentami –  z grubsza wszystkie takie same, ale dobrowolnie ustąpił. Po kilku groźnych hmmmhnięciach. Ale nie tylko dlatego!

I tym właśnie gryzł się najbardziej. Jego świeżo poślubiona małżonka zniknęła jeszcze na lotnisku. Oczywiście natychmiast zawiadomił ambasadę, ale ta kazała czekać na list z żądaniem okupu i absolutnie nie informować miejscowej policji. Rzeczywiście przyszedł po kilku godzinach, a R., jak to młody żonkoś, wyczyścił wszystkie swoje karty, odsprzedał jedną nerkę gringo z Północy i zapłacił. Zostawił paczkę z dolarami w recepcji, jak kazano. Ola nie wróciła, jedynie dwa dni później znalazł pod drzwiami pokoju pisaną jej ręką kartkę, w której zaklinała go, by jej nie szukał, jeśli nie chce zginąć i że absolutnie wszystko robi dla jego dobra. W kopercie był również jeden paznokieć. prawie na pewno jej.

R. posłuchał dziewczyny i teraz samotnie leżał na plaży. Coś mu się z tego urlopu należy w końcu! Strasznie cierpiał. Zasnął przed południem i teraz jego jeden bok wyglądał jak krwisty stek. Na dodatek ktoś zwędził mu przywieziony jeszcze z ojczyzny grill z białymi kiełbaskami, pewnie ci cholerni sprzedawcy tortilli. Przecież jakby chciał prawdziwej tortilli, to poszedłby do KFC w Radomiu, a nie jechał do cholernego Meksyku! I jeszcze żadna z nadobnych senioritas nie była nim absolutnie zainteresowana. Za to ten szczęściarz z kocyka obok wzbudzał wręcz sensację, tyle pięknych pań go zaszczycało swą obecnością, że widać było tylko olbrzymie sombrero. Od czasu do czasu podskakiwało, a R. wolał sobie nie wyobrażać, dlaczego tak się dzieje.

Właśnie się znowu poruszyło. R. przez moment sądził, że może ma zwidy od tego upału albo zaczyna się gorączka spowodowana oparzeliną, ale rzeczywiście, kapelusz wyraźnie zmienił miejsce położenia. Spod niego wychynął czarny nosek węsząc dokoła, a po chwili roześmiane oczęta małego białego pieska. Udar albo zawał – pomyślał R., trzeba się było tak nie obżerać. – Toż to przecież Puciul, słynny polski bohater i niedoszły prezydent, który zniknął z kraju tuż przed drugą turą wyborów, w których był stuprocentowym faworytem! Jego zmoczone futerko połyskiwało w zachodzącym słońcu, piękne lolity wokół wycierały ręczniczkami i całowały w rzeczony nosek. Upił się, spił się tequillą! Jemu się to przytrafiło, mu, co od podstawówki eksperymentował ze spirytusem technicznym i denaturatem…

To chyba naprawdę Puciul. W nowej obróżce, wysadzanej diamentami,  z dwoma ochroniarzami, z których przynajmniej jeden wyglądał na prawdziwego zabijakę, zmierzał ku zaparkowanemu nieopodal jeepowi cherokee. Drzwi otwarł kierowca w wytwornym, mimo 40 stopni, garniturze i piesek elegancko wskoczył na tylne siedzenie.

R. też już nie stał w miejscu. Jego nogi automatycznie zaniosły go ku postojowi ryksz. Młody, tak na oko osiemnastoletni chłopak z zaczątkami bandyckich wąsów, spojrzał krytycznie na olbrzymi brzuch wylewający się wprost z przykrótkich, obcisłych – zakupionych jeszcze przez śp. mamusię na Stadionie – szortów i zażądał podwójnej taksy. R. się zgodził, nie miał innego wyjścia, jeśli nie chciał tracić tropu. Ruszyli w pogoń za jeepem. Meksykańskie miasta są bardziej zapchane niż Miasteczko Wilanów w godzinach szczytu, więc bez problemu zachowywali bezpieczną odległość za ściganym pojazdem. R. zauważył jedynie, że im dalej od plaży, im dalej od promenad sławnego kurortu, gnojek na pedałach stawał się coraz bardziej zdenerwowany. Kilka razy chciał się zatrzymać i R. musiał mu dawać coraz większe napiwki. Aż w końcu wjechali w dzielnicę rezydencji i młodociany rykszarz zbiesił się ostatecznie.

– Amore Perroes – Wymamrotał przerażony – Narcos. Policia. Pif paf. Kartello. Brujeria. – I w popłochu uciekł, zapominając wsiąść na rykszę, pchał ją przed sobą, a wycięte ze starej opony sandały odbijały się nieprzyjemnym echem na uliczce. Jakby zwiastując coś ostatecznego, okrutność nie do pojęcia. I choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, póki rigcz będzie ze mną – dodawał sobie otuchy R. wersem wyczytanym w jednej z książek kołcza Majkela.

Jeep właśnie wjeżdżał w bramę najbliższej posesji. Hacjendy pilnowało kilka klonów ochroniarzy z plaży. W oliwkowych mundurach, z nieodłącznym wybrzuszeniem za paskiem albo uzi w ręku. Ktoś inny by się przestraszył nie na żarty, ale R. w młodości był nie lada wyczynowcem, w wieku ośmiu lat spadł z trzepaka i wycięli mu wtedy cześć mózgu, m.in. tę odpowiedzialną za inteligencję oraz rozsądek. Nienażarty rzeczywiscie był, nie jadł już od kwadransa, nigdzie nie widział jednak kebaba. Wzruszył ramionami i wdrapał się w końcu na mur – lata praktyki, dziesięć lat prób ucieczki z aresztu śledczego, a później z Wronek nie poszło na całkowite zmarnowanie – i ostrożnie spojrzał w dół. Puciul właśnie wysiadł z samochodu i radośnie biegł ku postaci na patio. Biała sylwetka, kapelusz i te  niebieskie oczy które poznałby wszędzie. To była prawdziwa miłość. Tulili się tak jakby znali się od dawna.

Ola.

Puciulgate

Pies-Polak znowu w Ojczyźnie!

Wczoraj, o godzinie 22:12 Puciul, bohaterski piesek z Tratwy Grozy, w końcu dotarł do granic Polski. Ku zaskoczeniu publiki i służb granicznych przekroczył ją na plaży pod Gdynią, wynurzając się jak Ateny wprost z morskiej piany. Wysłuchajmy relacji Jana Marii J., anonimowego senatora (l. 60):

_ „Oddawałem się akurat zbożnemu nudyzmowi, kiedy u mych stóp pojawił się słynny Puciul, szczerząc się do mnie radośnie. Nie wierzyłem wprost moim oczom, ale tak, to był właśnie i dokładnie on. Wbił się łapkami w piaszczystą plażę polską i zauważyłem jak w jego oko pojawiła się łza, łza ukontentowania, zamerdał ogonkiem i śmiało pobiegł dalej, ku Warszawie! Upadłem na kolana i tak jak stałem, oddałem się modlitwie, dziękując Panu za bezpieczny powrót Puciula do domu. A on dyndał. Między nogami. Ten drugi on, odtwarzając zaślubiny z polskim morzem na stulecie naszej niepodległości. Fale go obmywały.”

PAP

[SZOK NIEDOWIERZANIE] Bohater poddany kwarantannie?

Puciul, słynny heros Atlantyku i zdobywca dwóch kontynentów, wylądował… za kratami?!

Jak donoszą nasze źródła, Puciul, pies, którego losami żyła cała Polska przez ostatni rok, został właśnie poddany… kwarantannie. Urząd Sanitarny w Płocku motywuje swoją decyzję możliwymi chorobami, jakie miałby nieświadomie przywlec do Polski, zagrażając tym samym zdrowiu, życiu i bezpieczeństwu obywateli naszego kraju. Jak wyjaśnia Tomasz Owczarz, pracownik schroniska dla zwierząt, „Stan Puciula jest bardzo dobry, ale musi teraz aktywnie  wypoczywać i pić dużo wody. Brak Płocka nie byłby ewentualnie wielką strata dla naszego kraju.”

Pudelek

– Witam Państwa serdecznie. Jędrzej Mrozowski, program „Nie Tak”. Dzisiejszym gościem, moim i w państwa domach, jest Puciul. Osoba której nie trzeba bliżej nikomu przedstawiać. Dzień dobry panu, panie… psie.

– Hau.

– Ostatnie dwa tygodnie spędził pan w klatce, ale jak rozumiem nie czuje pan urazy do państwa polskiego?

– Hau.

– Czy to prawda, iż podczas dryfowania przez Atlantyk, jak i późniejszą wędrówkę przez pustynie, podtrzymywało pana na duchu wspomnienie ojczyzny i tomik wierszy naszego papieża, Jana Pawła Drugiego?

– Hau. Hau?

– Dziękuję za tą wypowiedź. Myślę, że to szczególnie ważne, że w tych to czasach, kiedy Polacy są tak podzieleni, jednak nadal nas coś łączy. Zamierza pan kandydować na prezydenta kraju w 2020? Takie plotki chodzą gdzieniegdzie.

– Hau. Hau. Hau!

– No to pozostaje mi życzyć panu powodzenia, choć nie ukrywam: łatwo nie będzie. Do widzenia.

– Hau.

– Po krótkiej przerwie porozmawiamy o tym jak rozwiązać kwestię głodu na świecie, zapobiec topnieniu antarktycznych lodów oraz o przełomie w leczeniu raka dokonanym w sejmie. Moim gościem będzie poseł Gryglas z Porozumienia Nowocześni.

TVPN 36

Puciul ostatnią szansą lewicy. Naprawdę [POLEMIKA]

Absolutnie nie zgadzam się, ani z Ludwikiem Dornem ani nawet z moim serdecznym przyjacielem Janem Sową, że w Polsce lewica może być tylko prawicowa. To ja już bym wolał, by nie było jej wcale – dla gazeta.peel  komentuje Charkoczący Łazarz

„Sytuacja lewicy w Polsce jest taka jest i nic nie można zrobić, by była lepsza” – Taką tezę, ostatnio szeroko propagowaną, można znaleźć już nie tylko w prawicowych tygodnikach opinii, ale i po naszej stronie sporu. My, lewicowcy, powinniśmy przestać roić o wielkiej społecznej zmianie w perspektywie pokolenia albo nawet i dwóch, całą energię poświęcając kwestii redystrybucji drób. Co bardziej radykalni postulują Rabację 2.0, ale nawet umiarkowani blogerzy postulują zabieranie fajnopolackiej klasie średniej i płacenie rządowi, by w końcu złamać logikę taniego państwa, która to gnębi dyskurs publiczny od 25 lat i zmusza ministrów do rozbijania się seicento.

Nie negując dobrych intencji piszących powyższe „dobre rady” wujów, trzeba z całą mocą stwierdzić, iż to także jest droga donikąd. Wspomnijmy w tym miejscu choćby los Wafała Rosia i blogera Kamilka, którzy poszli głosić dobrą lewicową nowinę na stadionuy i do dziś nie wrócili, choć trzeba przyznać, że po siłowni i z ogolonymi głowami wyglądają imponująco na zdjęciach z listów gończych. Jak jednak połączyć ogień z wodą, innymi słowy: Róże Luksemburg z Romanem Dmowskim? I to tak, by nie uzyskać Józefa Piłsudskiego?

Mam więc to taką skromną propozycję – Puciul! To kandydat wprost idealny. Pies mocno doświadczony, dysponujący własnym kapitałem kulturowym, zjadliwy i dla grillerów z klasy średniej z ich daczami nad sprywatyzowanymi jeziorami jak i dla klasy ludowej z ich działkowym, zmieszanym zapachem taniej kiełbasy z ogniska i smrodu świeżo wyczyszczonej tapicerki czarnego passata. Jest biały, czemu nikt nie zaprzeczy, jest nasz, jest Polakiem!, ale serce ma po lewej stronie. I rozumie go każdy! Idealna szansa lewicy na wyjście z impasu. Tylko trzeba spróbować… Bo jak powiada poeta w swym najsłynniejszym wierszu:

Jedna Wisła przez Polskę płynie

ale nie poczujesz jej siedząc w kinie

gazeta.peel

Słynny Puciul bryluje na warszawskich salonach i komentuje brak nagrody nobla dla Adasia [CAŁY FILM]. Zobacz, w co się ubrał!

Polecane dla ciebie PrnTube

Hau