WOJ

Nie wszystkim koleżankom z Ćwitra

– Wyżej dupę, rekruci! – Sierżant Międzyzjeż darł się na całą polanę, kiedy my kończyliśmy kolejną serię dwudziestu pompek. Trzydzieści stopni w cieniu nieskoszonych traw, na niewielkiej przecince pośród niewyschłych kałuż, głębokich dołów pełnych wody, zaśmierdłej mimo niedawnych ulew. Unosił się z nich okropny żabi rechot, nasze mundury moro spływały potem i jechały bagiennym odorem śmierci. Nie do zmycia nawet jeleniem. Próbowałem kiedyś, ale tak mnie kopnął, że fru fru frunąłem, aż upadłem pod sosnami.

Zaciągnij się, mówili. By służyć ojczyźnie, nakłaniali. To tylko dwa dni w miesiącu, twierdzili.  Jeżyk ich j… – Sierżant Międzyzjeż już stał przede mną:

– Nie podoba się coś żołnierzu? Jabłko na kolce i biegiem dookoła. Cztery rundki!

Mordę sierżanta przecina blizna, a jego kolce są siwe i twarde. Podobno służył w Armii Nowego Jeża i brał udział w wielkiej bitwie pod Dwoma Jabłkowymi Kopcami. Podobno, bo oddziałowa legenda przekazywana z kociego pokolenia na pokolenie głosi, że na polu bitwy pojawił się dopiero wieczorem, kiedy z pobliskich chaszczy wychynęły ryjówki, krety i odszczepieńcy naszego plemienia, by dobijać rannych i obdzierać zabitych ze wszelkiego dobra. Wtedy to niejaki Zurwipęk miał ukraść mundur i nieśmiertelnik prawdziwego sierżanta Międzyzjeża i w ogólnym pobitewnym rozgardiaszu niejako „wstąpić” na służbę nowego władcy.

Ja tam sam nie wiem jak było dokładnie i nie będę się wypowiadać, ale jednak uważam, że to wszystko nie tak powinno wyglądać. Jeżopolonia i jej historia to jeden wielki żart, tu nawet bagna nie płoną, za to śmietniska fajerują aż miło. I można tłustego robaczka sobie podpiec jak się wie, które ulegnie samozapłonowi następne. Fajnojeże i ich byznesy z zagranicą, a pferde.

Wyglądamy jak siedem nieszczęść, gorzej niż niewyretuszowane jeżyki w niewoli Babilonu w latach 80., z tymi ich wytapirowanymi grzywami i kolcami ozdabianymi brokatem. Wszyscy mamy dość, a to dopiero popołudnie pierwszego dnia naszej służby w tym niezwykle upalnym czerwcu. Możemy napić się wody z najczystszej kałuży, zarządził nasz sadysta, obrażona niebieska żaba – to mogą być zwidy z odwodnienia – przeskakuje dwa metry dalej. Nuci coś jakby „Rafale Rafale, dlaczego nie kochasz mnie”? i klika w mikrotablet. My nie możemy, rano zdaliśmy wszystkie mobilki w koszarach.

– Jeżalsi! Wstawać! Plecaki na grzbiety. Biegiem marsz! – Sierżant Międzyzjeż ani myśli nam odpuszczać. Skubany się nie poci, może jego matka zadała się z jakimś posokowcem?

Kurwa, chyba nie powiedziałeś tego na głos, gamoniu? Znowu byś przez pół nocy czyścił latryny. Wieczorem mają być podchody na ludzkim osiedlu. Przegrana drużyna za tydzień znowu jedzie na poligon. Międzyjeżowe Manewry Mundialolo 2018, w związku z trwającą wielką imprezą piłkarską. A my nawet nie możemy za bardzo grać w ludzką piłkę, bo po pierwsze: łapki mamy urocze, ale trochę zbyt krótkie, po drugie: dziurawimy wszystkie piłki szybciej niż piłkarze Ekstraklasy.

O żabo, żeby jeszcze coś więcej za to płacili. Aleś się przecież zgłosił na ochotnika, ku chwale jeżyzny gamoniu, nie krasnoludku. Odpoczniesz od wszystkich koleżanek z hedgterra, męską przygodę przeżyjesz, dodatkowe jabłko raz w tygodniu wpadnie i butelka eksportowego cydru Asia – w tym tygodniu są w promocji notabene, za 4,99 w Jeżu przy zakupie trzech sztuk –  raz w miesiącu – tak, wszystko to było w folderze rekrutacyjnym. I tylko o sierżancie Międzyzjeżu nie wspominali, psychopatycznym weteranie z niezdiagnozowaną traumą wojenną, dziecku rynsztoków naszej stolicy, z matki lafiryndy i NN ojca, wydry może. Przypadek? Nie sądzę!

– Żołnierze! Jeśli ten złamas nie przyspieszy, to wszystkich was czeka szorowanie butów całej kampanii – Dopiero teraz się orientuję: wskazuje ruchliwym noskiem centralnie i dokładnie wprost na mnie. Orzeszku jesienny, nawet jeden taki totalny dzban jest daleko przede mną i szczerzy te swoje kły triumfalnie – No i wypierzecie moje onuce. Z całego ostatniego roku. – Sierżant to jednak ma ten wojskowy dowcip.

Wybielą mnie. W tej pralni. I skończę jako jeżyk blogowy!

Stefan Alfons Miętoch „Funf”

Kiedy ujek Józek się w końcu urodził i dziadek świętował przez dwa dni w szynku narodziny pierworodnego po trzech córach, jego najstarsza córka odważyła się do niego pójść z petycją, by nawo narodzony bajtel nazywał się Grzegorz. Fater na nią spojrzał, pomyślał i gibko odpowiedzioł: nie, bo jak przyjdą nasi? Ledwie 20 lat później ten sam ujek pitnął do Rajchu na łączenie rodzin, a była to kombinacja iście alpejska, bo najpierw pitnyła jego ukochano by zamieszkać z rodzicami i już w Westfalii urodziła córeczkę. Na chwilę wróciła do Polski i tu się hajtnęli i dopiero potem z kolei ujek pojechoł, oczywiście do tegoż wieżowca  we Westfalii, tak się składa, ze w połowie zamieszkanego przez ślunskich wychodźców (a w połowie przez Turków). Urodziły mu się jeszcze dwie takie smarkule, teraz mówią mu Juuuuzek z powątpiewaniem w głosie, i pamiętam jak w 96 roku wspólnie oglądaliśmy mistrzostwa Europy w Anglii i kiedy Olivier „Oli” Bierhoff wbił nieszczęsnym Czechom dwie bramki, ujek aż podskoczył w fotelu, w mieszkaniach obok rozległy się wrzaski, a ujek się nagle zasępił: do Czech na wakacje jada, volkswagena mi zarysują, bo na niemieckich blatach…

W przyszłym tygodniu ma lecieć do Korei.

Było to trzecie z kolei doskonałe spotkanie naszego Manschaftu. Tym razem para eleganckich stoperów była biała jak śnieg pod Stalingradem i równie skuteczna jak generał zima. Nic dziwnego, że w starciu z azjatycką nawałnicą pomylił się nawet nasz genialny torman. Ale to nieważne. Mieliśmy gigantyczną przewagę pod względem wyszkolenia, taktyki, przygotowania fizycznego. Wręcz zmiażdżyliśmy prymitywnych małych człowieczków (proszę się nie obrażać, to zwyczajne fakty) z drugiego skraja megakontynentu. I pokazaliśmy światu Leona Goretzkę, kolejnego wielkiego piłkarza, człowieka oraz Niemca. Z optymizmem patrzę w przyszłość. Ten turniej się jeszcze nie skończył. Leroy Sane zniszczyłby pełną braterstwa atmosferę w kadrze, ponieważ najwidoczniej jest mu obcy staroniemiecki duch wspólnoty rodowej oraz plemiennej współzależności.

I tylko do dziś nie rozumiem dlaczego Josef jest bardziej germański od Gregora. Opa Karlik miewał czasem dziwaczne pomysły! Jego babka przyszła tukej z Czeladzi, może to dlatego?

Stefan Alfons Miętoch „Sechs”

Ujek Herbert, który w życiu był zmuszony używać również smutnego aliasu „Henryczek”, w czasie wojny musiał długo uciekać przed komunistami. I jak w końcu, w tej ucieczce, razem z trzema kamratami dotarli nad morze, znaleźli jedynie łódeczkę tak małą, że musieli losować miejsca. Ujek przegrał i pozostał na brzegu. Najpewniej nie machał towarzyszom niedoli zbyt radośnie, mógł nawet straszyć ich karabinem i granatem zaczepnym, ale jeden ze zdradzieckich uciekinierów trzymał w łapie pistolet maszynowy. Ostatecznie wyszło to ujkowi na zdrowie, bo jako jedyny przeżył tę wojnę. Kiedy cztery dni później łódka przydryfowała z powrotem do brzegu, dwaj szeregowcy Wermachtu byli już mocno poogryzani, a feldfebel Frontzek zwariował z tego mrozu. Kiedy rozwalili go pod najbliższym murem, wrzeszczał co tylko można o pieruńskich Szwedach, którzy rozrabowali Częstochowę, i nie podjęli go z wody, mimo że kutry rybackie płynęły tuż obok, a oni strzelali w powietrze. My na Śląsku zawsze szanujemy przegranych.

I dziś Szwedzi planowali umyć ręce jak w czasie wojny, ale szczęśliwie im się nie udało! My na Śląsku zawsze szanujemy przegranych.

Był to kolejny doskonały mecz naszego manszaftu, pełna kontrola od pierwszej do ostatniej minuty. W obronie minimalna zmiana i trzeba przyznać, że nasze czarne bestie dały radę. Jeden zwinny jak pantera, drugi bezwzględny jak tygrys, i to królewski! Środek pola doskonały, skrzydełka śmigały jak Liroy w Kielcach w połowie lat 90 i Leroy w Manchesterze. No i wielcy napastnicy, z Mario Gomezem jako wrodzoną reinkarnacją Ernesta Wilimowskiego. Wszystko w tym meczu było weltklasse. Oglądałem go wygodnie w fotelu, przez całe 90 minut popijając reńskie i nawet nie drgnąłem przed mistrzowskim wolnym naszego enerdowca. My na Śląsku zawsze szanujemy przegranych.

Kiedy wygrywają.

Stefan Alfons Miętoch „Sieben”

Ujek Achim z Dortmundu był mężem najmłodszej siostry mojej babci, mieszkał na przedostatnim piętrze wieżowca i był mężczyzną dystyngowanym, szykownym i, choć przekroczył już pięćdziesiątkę, nadal niezwykle przystojnym. „Zbyt przystojnym dla Renaty” – zawsze szeptała cichutko jedna z ciotek jak już sobie wypiła te dwa kieliszki dla kurażu. Achim z polskiego, komunistycznego raju pitnął do Hajmatu przed meczem z Holandią w 79, kilka lat później ściągnął rodzinę. Kiedy ich poznałem, syn Marcus miał dwadzieścia lat, czerwone camaro i był żołnierzem kontraktowym. Pływał na okręcie Kriegsmarine po całym świecie. Absolutnie nie miał czasu dla odległych i bardzo smarkatych kuzynów. Za to jego siostra Zyta była ok. Kilka lat później stała się rodzinną czarną owcą, bo wdała się w romans z żonatym chłopem. I słuszny to był to ostracyzm, bo my tu na Śląsku za najwyższą wartość mamy rodzinę.

Ten jej nowy szac próbował odzyskać kamieniczkę w Bytomiu albo Radzionkowie, nie wiem, czy mu się udało.

Achim miał jedną olbrzymią słabość, farbował sobie włosy i następnie smarował kruczoczarną czuprynę brylantyną. Elegancik. Rychtig taki jakim jest nasz Bundestrainer Joachim Low i pewnie dlatego mi się wczoraj ujek przypomniał. Spoglądałem na tego drugiego Achima i co za elegancja, co za inteligencja, co za mistrzostwo stylu. Nie żeby mi się podobał jako mężczyzna, rozumiecie, bo my tu na Śląsku najbardziej cenimy rodzinę, jednak ma przedziwny dar przyciągania spojrzeń ten taktyczny geniusz.

Jakże pięknie grał manszaft z Meksykiem. Setki celnych podań. Generał Kroos w centrum pola. Twardzi jak skała środkowi obrońcy, Jorguś Boeateng i Marcinek Hummels. nieprzyzwoita wręcz płynność akcji, dwadzieścia kilka strzałów na bramkę przeciwnika, z wyczuciem dryblujący Draxler i wielki mecz Timo Wernera. Niemiecki futbol na najwyższym światowym poziomie. Zabójcze kontrataki. W tym meczu było wszystko to, z powodu czego pokochaliśmy futbol jak byliśmy małymi dziećmi (czyli bajtlami). Wtedy oglądaliśmy mecze naszej reprezentacji z fatrami i opami, bo – nie wiem czy już o tym wspominałem – my tu, na Śląsku, najbardziej cenimy rodzinę.

Pięknie się rozpoczął ten Mundial!

Przedsionek ciemności

Siedzieliśmy wtedy w zacnym towarzystwie przy piwku na bulwarze nad Wisłą i jakoś się nam na wspominki zebrało. Szum i fetor pobliskiej rzeki przenosił nas w przeszłość dawną, wspominaną teraz z nostalgią. Każdy z nas za młodu miewał swoje przygody po lądach i krainach jakże odległych od naszego obecnego miejsca zamieszkania oraz statusu społecznego. Opowiadaliśmy historie przeróżne, bardziej i mniej śmieszne, mniej lub bardziej tragiczne, a wtedy zaciągnął się głębiej elektroniczną fajką prezes Marczyński i zaczął wspominać o Kurzu, który to na początku lat 90. został wysłany przez firmę naszą macierzystą na odległą placówkę w interiorze. Po kilku miesiącach zaczęły przychodzić niepokojące wieści, że z Kurzem – młodym, ambitnym urzędnikiem korporacji  – zaczęły się dziać rzeczy złe i niewyjaśnione. Raporty pełne pogłosek narastały na biurkach analityków, za to spadek obrotów spadł już nazbyt niepokojąco nawet jak na tak trudny rejon działalności, ciągnął Marczyński. Kiwnęliśmy głową ze zrozumieniem. Wszyscy wiedzieliśmy jak trudne jest życie przedstawiciela handlowego, to kariera w której flauta zdarza się zdecydowanie zbyt często.

„… i kierownictwo naszej firmy wysłało właśnie mnie bym skontrolował sytuację tam, na miejscu. Dostałem służbową pandę i delegację, wraz z poleceniem by zatrzymać się na obiad w zajeździe pod Częstochową, gdzie skontaktuje się ze mną nasz przedstawiciel handlowy na całe południe.

(…)

Parking, choć oferował widok na Jasną Górę, niczym  szczególnym się nie wyróżniał. Stał pośród lasku, szutrowa droga odchodziła w bok i choć była dopiero jedenasta przed południem, dwie kurwy już paliły papierosa za papierosem; szklane butelki coca coli czekały w pogotowiu na czas zabiegów higienicznych. Nawet tu, tak daleko od granicy, dotarła plaga krasnali ogrodowych, tirowcy wycinali nowy bieżnik na oponach swych czterdziestoletnich naczep, kierowcy autobusów na niemieckich blachach wyzywali pilotki, w nieodłącznych białych bluzkach, od ochujałych. Zwykły roboczy dzień.

Środek lokalu przypominał skrzyżowanie bacówki z marzeniem najbardziej zakokainowego projektanta wnętrz  w Hollywood w latach osiemdziesiątych. Drewniane belkowanie wręcz ociekało tanim plastikiem i wszechobecnym brokatem. Przy automatach stali młodzieńcy w dresach. Jeden grał, reszta trzymała maszynę w powietrzu, by kulka nigdy nie wpadła. Mojego rozmówcę poznałem od razu. Rozlazły piećdziesieciolatek w zielonym garniturze, fryzurze na zaczeskę i przepitych oczach:

– Janek jestem. Już nie zły porucznik, hehehe.

– … Mączewski – Zamamrotałem niby swoje imię i nazwisko, po co ubek ma wiedzieć kim jestem? Zresztą raczej nie mam teczki a jak mam, to przecież z podpisem. Stare dzieje, zachciało mi się młodzieńczo po górach chodzić, to i mam. Najlepiej nie wracać do tych spraw. Ale się kurwy umościły w tej wolnej Polsce. Nie te z parkingu oczywiście, ale takie jak ta przede mną.

(..)

Trzy wódki później się rozochocił:

– Ale wiesz, że ten Kurz zostawił tam dziewczynę? I już od dawno nic do niej napisał. I powiadają, że żyje jak w buszu, bez praw żadnych, ogrzewania zimą i cywilizacji.

(…)

Zjechałem z drogi szybkiego ruchu w Kochłowicach, by nie pchać się przez centrum Chorzowa, i podjechałem jeszcze kilka kilometrów na Lipiny. Wysiadłem pod najobskurniejszym familokiem, jaki dane było mi kiedykolwiek zobaczyć i przywitał mnie natychmiast mężczyzna, gdzieś w moim wieku, ale ubrany dziwacznie i z wyraźnym błyskiem szaleństwa w zmatowiałych oczach:

– Halba,  Ha-a-el-ba. Tak mi mów. Pan do Kurza? W końcu ktoś przyjechał, jak się cieszę. Kurz to wielki człowiek, wizjoner – Paplał przez całą drogę, przedzieraliśmy się przez zezłomowane volkswageny i całe kartony przeterminowanych miśków Haribo. Tubylcy przekradali się cicho, każdy z kamieniem w dłoni i pudłami niemieckiego proszku do prania pod ramieniem. Kobiety z niemowlętami w ręku, zawiniętymi w ciuchy z pomocy i stronami wydartymi z Burdy zamiast pieluch. Kiedy próbowałem do nich zagadać, syczeli coś w dzikim narzeczu.

Wszedłem do najdalszego, najbardziej obskurnego, familoka. To tam Kurz miał swoje leże. Minąłem zdewastowaną klatkę schodową z tajemniczymi napisami HKS zrobionymi czerwoną kopalnianą farbą i wlazłem do pierwszej izby po lewej. Smród węgla, gotowanego sobotniego żuru i wody po cotygodniowej kąpieli wprost oszałamiał.

(…)

Kiedy zapytała mnie, a stała przede mną tak drobna i delikatna, studentka konserwatorium, ezopowa pianistka o wielkich fioletowych oczach, odważyła się do mnie w końcu przyjść, po tak długim wahaniu, nie miałem odwagi jej skłamać:

„Ciule jedne. Pitom to Rajchu”.

Tak brzmiały jego ostatnie słowa.

Na moim oddziale mamy seksaferę

Zanim cokolwiek napiszę, muszę oczywiście zaznaczyć, że takiego kierownictwa ośrodka nie mieliśmy nigdy, a bryła paradygmatu aż drży pod zgodnym rytmem naszych kroków ku lepszej przyszłości. Albowiem, gdyby taka sytuacja jak z poprzednim kierownictwem miała potrwać jeszcze kilka lat, to nasz ośrodek podupadłby ostatecznie i został rozsprzedany innym ośrodkom. Szczęśliwie teraz już wszyscy znamy ogrom naszej uprzywilejowanej winy i możemy jedynie błagać o wybaczenie. Zwracam się wobec tego do was wykluczeni, nie bijcie zbyt mocno i nie budujcie zbyt dużych stadionów, bo nasz ośrodek nie taki duży, choć wielki!

Cokolwiek teraz napiszę – jakie to jest zaraźliwe – muszę poczynić takie oświadczenie na samym początku, taki mamy nowy regulamin naszego ośrodka, coś z rododendronem czy jakieś inne rozporządzenie. Zwykle takie sprawy są olewane przez nasze kierownictwo, ale tu jakoś podeszli do tematu na poważnie i w dalszej części mojej kroniki mogę się posługiwać jedynie pseudonimami. Upadła kobieta jest w stanie uwieść każdego, więc nawet nie zdziwiło nas, że Pantera z pierwszego oddziału oddawała się jednemu z tak chętnie wizytujących nasz ośrodek szacownych gości. Luba to ona jest – cmokali z zachwytem wąsaci koneserzy z oddziału obok już kilka lat temu, jak tylko przyjechała do naszego ośrodka ma kurację. I co roztropniejsi z nas woleli się w ogóle nie zbliżać, a już na pewno bez adwokata w zanadrzu. Śliska sprawa. Chwosta swego rzeczony wizytator nie upilnował i teraz połowa ośrodka się śmieje po kątach, a połowa ma strach w oczach, myśląc, że nikt nie widzi, do gabinetu chorób wenerycznych się chyłkiem udaje. I choć ślubne obrączki na palcach obu rąk, stuprocentowa obecność na mszach w kaplicy, jeden z drugim nie patrzą sobie teraz w oczy, czekając na uroczą panią doktor Marzenkę, która na męskich zwisach zna się jak mało kto. Ejakulacjach zaburzonych także, nie chwaląc się zanadto – mnie już prawie całkiem wyleczyła.

Kto wiec ma choć odrobinę serca współczuje teraz wizytatorowi Pięcie, bo tak ma on na nazwisko (znaczy się: tak naprawdę nie, bo kto by się chciał tak nazywać?) , a nie naszej Panterze z oddziału obok, bo kto tylko spojrzy na nią – choć obiektywnie jest na co popatrzeć – ten od razu wie, jak to wielki problem się szykuje. Analizowali sprawę najwięksi spece od ochrony naszego ośrodka przed zagrożeniem i mamy teraz pewność wszyscy – to kolejna podstępna gra przeprowadzona przez poprzednie władze naszego ośrodka, w porozumieniu z innymi ośrodkami, dodatkowo siłami totalnej idiotki. Ma rację gazetka ścienna, kiedy demaskuje wrogie zamierzania alejki (parkowej, tej z wyciętymi drzewami, ale już małe brzózki rosną) i zagranicy. Intelektualnie wywód ten jest pierwsza klasa. Lecz nikt tak pięknie tego nie jest w stanie wytłumaczyć wszystkiego jak nasz doktor młody, pamiętacie, ten co nie pojechał do Stuttgartu, ten drugi.

Aliści słuchać jego rozumowania to zawsze przyjemność, to jednak ma te smutną przypadłość, że po każdym takim wysiłku na dwa dni musi sobie odpocząć. Chodzi wtedy na krafta do ośrodkowej burgerowni, którą to – dzięki zarządzeniu władz naszego ośrodka o specjalnej strefie ekonomicznej na terenie całego ośrodka – otworzył jeden sympatyczny pensjonariusz sąsiedniego ośrodka. Hałastrą staliśmy na otwarciu i klaskaliśmy, a nasz ordynator wstęgę przecinał i rękę ściskał inwestorowi z zachodu (bo ten wraży ośrodek to tak bardziej na zachód stoi, ale połowa ich ziem należała kiedyś do nas). Upokarzające, pomyślelibyśmy jeszcze jakieś trzy lata temu, ale teraz mamy pewność, że wszystko jest pod pełną kontrolę kierownictwa. Jak powiedział onegdaj któryś z poprzednich dyrektorów: ileż to się zawsze musi zmienić w takim ośrodku, by wszystko pozostało bez zmian… Ergo, cogito ergo sum!

Rozpaczliwie tęsknimy wszyscy za salową Martą, która znowu gdzieś wybyła i powiadają, że znalazła w końcu jakąś porządną robotę, zamiast się cały czas użerać z wariatami.  Uchodzi, czy nie uchodzi tak nazywać nasze kierownictwo, to sam nie wiem, ale trzeba przyznać, że panienka Marta nigdy nie przebierała w słowach. Stąd bierze się jej urok. Kiedyś to były czasy, teraz to już tylko nieróbstwo, porubstwo oraz melancholia, twierdziła na przykład i wracała do „Wichrowych Wzgórz”, a my grzecznie kiwaliśmy głowami, pospołu płacząc nad pięknym Cyganem. Irisz travelerem chyba?, zawsze się znalazł jakiś co bardziej oczytany z bzdurnym pytaniem, ale natychmiast go uciszaliśmy poduszką. Ewentualnie koktajlem pigułek, nieodmiennie chomikowanych na lepszą okazję, która jednakże nigdy nie nadchodziła.

Alfabetyzacja

Autobus spóźniał się już kwadrans. Było wczesne popołudnie,  z czerwcowego nieba lał się nieznośny żar. Czereśnie kosztowały nadal zbyt wiele, pochłaniałem kolejne niezdrowe ciastka z gatunku tych sprzedawanych jako zdrowe. Ćma albo motyl, powidok mignął mi w mózgowym rozbłysku – zaćmi się, a ja będę tu stał, skonstatowałem ponuro. Doczekaliśmy! Elektryczny, no tylko częściowo – hybryda, pojazd stawał w zatoczce bytomskiego dworca, spaliny śmierdziały czystym Śląskiem. Filut-kierowca wpuszczał przednim wejściem. Gnojek jeden, bilet skasować musiałem. I rozsiadłem się wygodnie na miejscu dla emerytów, przed wściekłą staruszką z laską – „Piękny młodzieńcze, to moje miejsce” – broniąc się legitymacją rentową i wskazując na serce z miną cokolwiek cierpiętniczą. Jakiż to brak samodyscypliny i kindersztuby! Kurczaczki, tyle się słyszy, że dawniej to było prawdziwe wychowanie, a nie młodzież taka rozwydrzona i chamska. Litości! Łkam na samo wspomnienie tych bredni. Mam bowiem podejrzenia dokładnie odwrotne. Nicpoń nicponia nicponiem poganiał, niechluj niechluja, nieboszczyk nieboszczyka. Od setek tysięcy lat, od czasu, gdy pierwsza małpa postanowiła wygodniej podrapać się po tyłku i, sama zdumiona tym osiągnięciem, na moment stanęła na dwóch łapach i potem od razu ryp na dupę. Ówczesny Kopernik resztę swego marnego żywota poświecił na powtórzenie tejże sztuczki i jak myślicie, udało mu się? Pies go jebał. Radośnie. Stado małpoludów, przodków naszych mianowicie, rozkłusowało się po sawannie, w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Świtem jak najwcześniejszym. Truchła najpewniej, bo takie coś nie ugryzie ani nie rozszarpie, choć może brzuch boleć. Upadek jednostki, a jaki wielki krok w dziedzinie ewolucji, wybuchnęło mi pod czaszką i przypomniałem sobie, po co całe dnie jeżdżę komunikacją publiczną. Weny twórczej poszukuję. Z mrocznych zakamarków swego oczytania wyszukuję pisarzy najpopularniejszych i harce, historie straszne oraz obleśne obmyślam. Źrebaczkiem młodym się wtedy czuję, co ledwie pierwsze kroki stawia, a już biec by chciał jak najdalej. Żegnaj, życiowy nihilizmie!

Ach, udałbym się na południe w kierunku Hotelu Intercontinental i pisałbym smutne opowiadania o potworach pod ludzką skórą ukrytych. Byłbym stałym bywalcem spelunek oraz bibliotek w Buenos Aires. Cumę zarzucałbym w portach dalekich i tam, gdzie biały człowiek traci ostatnie zmysły i tylko braki kulturowe czynią go odpornym na wszechobecne zło. Ćpałbym heroinę, choć to nie w porządku alfabetycznym, niestety. Do Gdańska pojechałbym pierwszą klasą, koniecznie w eleganckim fraku i już czekałby na mnie na peronie drugi taki sam osobnik, alter ego moje, niemal równie grafomańskie w swych zapędach i pobilibyśmy się na laseczki, tylko, że ja w swojej miałbym ukrytą zatrutą szpadę. Ewentualnie tropiłbym templariuszy  we współczesnej Francji albo imię róży tatuowałbym równie usilnie w pamięci czytelników, rozpisując o wielkiej tajemnicy skrywanej przez potężne mury wieży ciśnień naprzeciw Kamila stojącej. Frenetycznie opisałbym, na tysiącu stronach, współczesną rodzinę, najlepiej amerykańską, i byłby to portret tak przeciętny i komicznie sugestywny, że sam Obamy by zalajkował. Gęby by mi jednak nie dali rady przyrobić! Hałaśliwie, jak to młody człowiek, pisałbym wiele i jeszcze więcej wódki bym pił. I może nawet średnio zasłużony laur bym dostał jak pewien brytyjski Japończyk? Jebać Boba Marleya, kto dziś jeszcze puszcza bufalo szołdiers w dziennym paśmie radiowym? Ku pamięci – niehalo się jakoś bardzo zrobiło, słońce zaszło i zaginęło za chmurą. Lecą, lecą łaskawe, kolejnej swej ofiary wypatrując.  Łysiaka to ja jednak nie bardzo czytuję. Może lepiej wysiąść przy czarnym bazarze?

Na tą to myśl więcej miejsca potrzebuję i najlepiej rozłożyłbym się cały w poprzek na obu fotelach, ale tu by nawet legitymacja mogła nie pomóc i wyrzuciliby mnie z tego pojazdu – notabene po cóż się rano myłem, jak wszyscy wokół śmierdzą – więc siedzę i z ponurą satysfakcją obserwuję dwóch typów przede mną stojących, obaj bykowaci i w koszulkach Polski Wyklętej, od razu widać, że nie takie małe z nich cwaniaczki i jeden do drugiego o jebaniu opowiada, ale nie dziewczyn ani innych kobiet, a zwykłych brudasów, we trzech do takiego długowłosego doskoczyli i go załatwili, a on nawet portfela nie wziął z domu, tylko telefon, ale też stary, co to go jakiś Józek za pięć dych wziął, a i tak się krzywił jakby wczesne śliwki z raubu wpierdolił i jeszcze narzekał, co to jo z wami chłapaki mam, żydek jeden, a mało to żeśmy mu dobrych fantów z ostatniego wyjazdu, świnia, przywieźli?

Oż, po prostu sprawa osobista. Pisać bym mógł długo, słownik chazarski w trzeciej wersji stworzyć, takie to były mocne historie z życia wykluczonych i zapomnianych. Rósł mój, intelektualisty, dług wobec społeczeństwa, choć na zachodzie bez zmian –  czarne chmury słońce zakrywały i się dziwnie zimno zrobiło, nawet w klimatyzowanym autobusie. Syknąłem: miasto ślepców, cóż oni, żaden zagrożenia nie widzi? Ślepi, a nie taka drobna to zmiana przecież pogodowa! Tłuc im do głowy, ze Euklides był osłem, a i tak niczego nie zrozumieją, choć może rozumieją się mówi?  Upór jak forsowanie rzeki tuż po roztopach, kiedy woda rwąca i człowieka na mieliźnie topi, w powieści warto by opisać. Vhsy w dzieciństwie jak głupi oglądali, to tylko piana złudzeń im się w rozumach pozjadanych ostała. W końcu mógłbym pomyśleć o krótkich wywiadach, ale po cóż, jak ludzie tak okrutni? Zawsze bylem najlepszy! Żeby tylko mnie do Depeche Mode nie przymuszano jak byłem młody.

A chuj z tym wszystkim! Byłbym mój przystanek przegapił. Czekać bym musiał na autobus powrotny. Do zasranej śmierci, bo teraz przerwa dwugodzinna…