Siedzieliśmy wtedy w zacnym towarzystwie przy piwku na bulwarze nad Wisłą i jakoś się nam na wspominki zebrało. Szum i fetor pobliskiej rzeki przenosił nas w przeszłość dawną, wspominaną teraz z nostalgią. Każdy z nas za młodu miewał swoje przygody po lądach i krainach jakże odległych od naszego obecnego miejsca zamieszkania oraz statusu społecznego. Opowiadaliśmy historie przeróżne, bardziej i mniej śmieszne, mniej lub bardziej tragiczne, a wtedy zaciągnął się głębiej elektroniczną fajką prezes Marczyński i zaczął wspominać o Kurzu, który to na początku lat 90. został wysłany przez firmę naszą macierzystą na odległą placówkę w interiorze. Po kilku miesiącach zaczęły przychodzić niepokojące wieści, że z Kurzem – młodym, ambitnym urzędnikiem korporacji – zaczęły się dziać rzeczy złe i niewyjaśnione. Raporty pełne pogłosek narastały na biurkach analityków, za to spadek obrotów spadł już nazbyt niepokojąco nawet jak na tak trudny rejon działalności, ciągnął Marczyński. Kiwnęliśmy głową ze zrozumieniem. Wszyscy wiedzieliśmy jak trudne jest życie przedstawiciela handlowego, to kariera w której flauta zdarza się zdecydowanie zbyt często.
„… i kierownictwo naszej firmy wysłało właśnie mnie bym skontrolował sytuację tam, na miejscu. Dostałem służbową pandę i delegację, wraz z poleceniem by zatrzymać się na obiad w zajeździe pod Częstochową, gdzie skontaktuje się ze mną nasz przedstawiciel handlowy na całe południe.
(…)
Parking, choć oferował widok na Jasną Górę, niczym szczególnym się nie wyróżniał. Stał pośród lasku, szutrowa droga odchodziła w bok i choć była dopiero jedenasta przed południem, dwie kurwy już paliły papierosa za papierosem; szklane butelki coca coli czekały w pogotowiu na czas zabiegów higienicznych. Nawet tu, tak daleko od granicy, dotarła plaga krasnali ogrodowych, tirowcy wycinali nowy bieżnik na oponach swych czterdziestoletnich naczep, kierowcy autobusów na niemieckich blachach wyzywali pilotki, w nieodłącznych białych bluzkach, od ochujałych. Zwykły roboczy dzień.
Środek lokalu przypominał skrzyżowanie bacówki z marzeniem najbardziej zakokainowego projektanta wnętrz w Hollywood w latach osiemdziesiątych. Drewniane belkowanie wręcz ociekało tanim plastikiem i wszechobecnym brokatem. Przy automatach stali młodzieńcy w dresach. Jeden grał, reszta trzymała maszynę w powietrzu, by kulka nigdy nie wpadła. Mojego rozmówcę poznałem od razu. Rozlazły piećdziesieciolatek w zielonym garniturze, fryzurze na zaczeskę i przepitych oczach:
– Janek jestem. Już nie zły porucznik, hehehe.
– … Mączewski – Zamamrotałem niby swoje imię i nazwisko, po co ubek ma wiedzieć kim jestem? Zresztą raczej nie mam teczki a jak mam, to przecież z podpisem. Stare dzieje, zachciało mi się młodzieńczo po górach chodzić, to i mam. Najlepiej nie wracać do tych spraw. Ale się kurwy umościły w tej wolnej Polsce. Nie te z parkingu oczywiście, ale takie jak ta przede mną.
(..)
Trzy wódki później się rozochocił:
– Ale wiesz, że ten Kurz zostawił tam dziewczynę? I już od dawno nic do niej napisał. I powiadają, że żyje jak w buszu, bez praw żadnych, ogrzewania zimą i cywilizacji.
(…)
Zjechałem z drogi szybkiego ruchu w Kochłowicach, by nie pchać się przez centrum Chorzowa, i podjechałem jeszcze kilka kilometrów na Lipiny. Wysiadłem pod najobskurniejszym familokiem, jaki dane było mi kiedykolwiek zobaczyć i przywitał mnie natychmiast mężczyzna, gdzieś w moim wieku, ale ubrany dziwacznie i z wyraźnym błyskiem szaleństwa w zmatowiałych oczach:
– Halba, Ha-a-el-ba. Tak mi mów. Pan do Kurza? W końcu ktoś przyjechał, jak się cieszę. Kurz to wielki człowiek, wizjoner – Paplał przez całą drogę, przedzieraliśmy się przez zezłomowane volkswageny i całe kartony przeterminowanych miśków Haribo. Tubylcy przekradali się cicho, każdy z kamieniem w dłoni i pudłami niemieckiego proszku do prania pod ramieniem. Kobiety z niemowlętami w ręku, zawiniętymi w ciuchy z pomocy i stronami wydartymi z Burdy zamiast pieluch. Kiedy próbowałem do nich zagadać, syczeli coś w dzikim narzeczu.
Wszedłem do najdalszego, najbardziej obskurnego, familoka. To tam Kurz miał swoje leże. Minąłem zdewastowaną klatkę schodową z tajemniczymi napisami HKS zrobionymi czerwoną kopalnianą farbą i wlazłem do pierwszej izby po lewej. Smród węgla, gotowanego sobotniego żuru i wody po cotygodniowej kąpieli wprost oszałamiał.
(…)
Kiedy zapytała mnie, a stała przede mną tak drobna i delikatna, studentka konserwatorium, ezopowa pianistka o wielkich fioletowych oczach, odważyła się do mnie w końcu przyjść, po tak długim wahaniu, nie miałem odwagi jej skłamać:
„Ciule jedne. Pitom to Rajchu”.
Tak brzmiały jego ostatnie słowa.