Blady Rasta, pomniejszy bóg z polackiego panteonu, ocknął się dopiero wtedy, kiedy rąbnął głową o sufit i zobaczył gwiazdy za bulajem. Jeśli dobrze je rozpoznawał, to znajdował się w konstelacji Andromedy, wiele mil świetlanych od wyznaczonego kursu. Unosił się w powietrzu, by wyrazić się precyzyjniej: w niemal doskonałej próżni i naprawdę nie zostało zbyt wiele tlenu wewnątrz wysłużonego kombajnu kosmicznego Mazovia 2001. Widocznie znowu pieprznęły obwody zasilania systemu grawitacyjnego. Cholerny mechanik zarzekał się, że bez przeglądu to i z pięć lat popracuje, ręczył głową szwagra z Marsa. No to szwagier tak jakby już nie miał. Głowy, żony, dzieci i wszystkich innych rzeczy jego i brata jegowego.
I tak dobrze, że tym razem nie umarł. Niby był bogiem, ale całkowicie polackim. W tym szkopuł. Nie było ani jednego boga polackiego, który by nie miał jakiegoś feleru, wszyscy jacyś niedorobieni wychodzili. A to kulawi, a to szpetni, a to z wielkim fallusem i małym mózgiem. Albo na odwrót i nie wiadomo było, co gorsze. Przede wszystkim mogli umrzeć. I ginęli jak muchy późną jesienią, znaczy nie każdą jesienią, ale umierali masowo. I odradzali się jako widma, za każdym razem jeszcze podlejsze. Motyla nogo Haelbiaka, dlaczego ja? – Zaczął wygrażać nie wiadomo komu na górze (albo na dole – zależy jak spojrzeć, w końcu to opera kosmiczna). Jak zwykle był spłukany, w Andromedzie za jego głowę wyznaczono nagrodę. Dawno temu kilka drobnych zer zniknęło w dorocznym sprawozdaniu. Wielka sprawa, wszyscy tak robią, a uczepili się właśnie jego i nie cofną listu gończego. Dopóki nie zapłaci. A że nie zapłaci to pewne, w końcu nie dostał zwrotu podatku. Kwadratura koła w czterech wymiarach.
Czasem żałował wszystkiego. Zwyczajnie wszystkiego żałował.
****
Latem 2018 roku było gorąco jak nigdy za jego świadomego życia. Podobno równie upalnie było w roku czarnobylskiego wybuchu, ale nie mógł tego pamiętać, choć napromieniowało wtedy małego bobasa solidnie. Cud, że miał tylko dwie nogi i żadnych rogów. Blady, jeszcze nie bóg, po prostu już nie taki młody mężczyzna, przyznajmy szczerze – średnio interesujący z wyglądu i charakteru, jak co roku wyruszył na pielgrzymkę. Z osławionej Wielkiej Prerii, samego skraju azjatyckiego stepu, na którym każde spłukanie wody w ubikacji wywoływało poczucie winy, że ileż to nawozu się marnuje, wyruszał ku słynnej wyżynie śląskiej, na której od wieków kwitła kultura wysoka i okrzepła wyrafinowana zachodnia cywilizacja. Co roku, jeśli tylko nie zapodział się gdzieś po drodze, stawał przed katowickimi scenami i odprawiał rytuały dziękczynne za to, że udało mu się przeżyć kolejne dwanaście miesiecy.
Tego roku, a eksperymentował wtedy ze środkami do usuwania kamienia rozpuszczanymi w lotniczej benzynie i harnasiu, żadne inne używki nie chciały już działać na jego wycieńczone wieloletnim podtruwaniem ciało, zagubił się w tłumie i choć zamierzał pokłonić się subkontynentalnej czarodziejce Mii, ostatecznie trafił na mistyczny koncert złego czarnoksiężnika Nihila i jego furii. Niesiony pragnieniem na rękach tłumu przez jakiś przypadek znalazł się na scenie, do dziś nienawidzi tej krzywonogiej zdziry Ananke, i wziął udział w rytuale przejścia. Jako obiekt główny przedstawienia. Tkwił przywiązany głową w dół do pala i bez gaci, a Nihil na jego bladym torsie malował jakieś znaki tajemne, gorzką czekoladą, jak się później okazało i jak nie dupnie dymem rozpylonym przez technicznego… Kiedy się rozwiał. fani wiwatowali, a Blady leżał na podłodze busika i pił swoje wzmocnione piwo.
Tak właśnie wyglądała jego ascendencja. Śmierdziała piwskiem i metaluchami.
****
Czasem całe jego życie (wszystkie jego życia?) wydawały mu się kompletnie nierealne. A jeśli on nie istnieje, a jest tylko bohaterem grafomanii tworzonej przez, dajmy na to, spływającego potem kopalnianego gnoma? Takiego z wżartym miałem węglowym wokół oczu, niewielkiego pokurcza pięć razy w tygodniu zjeżdżającego na szychtę? Taka możliwość przynosiła przedziwną ulgę, ściągała z niego sporą dozę odpowiedzialności, ale nasuwała kolejne pytania. Jakie jeszcze absurdalne przygody wymyśli dla niego narrator, na pierwszy rzut oka widać, że szalony i pozbawiony talentu? Które z dwóch żyć jest prawdziwe? To pierwsze ludzkie, czy to drugie, obecne? I dlaczego nigdy jego przygody nie kończą się szczęśliwie? Mógłby siedzieć z zabójczą szatynką, a niechby i nawet o ośmiu kończynach i razem oglądaliby zachód czterech, pięciu, choćby i sześciu słońc…
****
Blady ocknął się w pierwszych promieniach słońca, cały przemoczony poranną rosą. Nie pamiętał niczego z poprzedniego dnia, wszystkie koncerty zlały mu się w jeden długi ciąg, ale czuł się zaskakująco rześko, mimo, że coś przygniatało mu rękę. Oby tym razem to nie był żaden szczeniak, zawsze łamią mu serce, samotne i porzucone jak on sam, i on musi zabrać je wtedy do domu. Ostrożnie spojrzał. Zamknął oczy. Otworzył. Nadal tam była, a ptaki śpiewały. Ładna buzia młodziutkiej dziewczyny, otoczona burzą włosów nieokreślonego koloru, tak jak lubił najbardziej. Poruszyła się, otwarła jedno zielone oko, niemal równie seledynowe jak najnowsze newbalansy na jej długich i absolutnie prostych nogach:
– Cześć Blady – Wyszeptało to boskie stworzenie, a ptaki śpiewały!