A ptaki śpiewały

Blady Rasta, pomniejszy bóg z polackiego panteonu, ocknął się dopiero wtedy, kiedy rąbnął głową o sufit i zobaczył gwiazdy za bulajem. Jeśli dobrze je rozpoznawał, to znajdował się w konstelacji Andromedy, wiele mil świetlanych od wyznaczonego kursu. Unosił się w powietrzu, by wyrazić się precyzyjniej: w niemal doskonałej próżni i naprawdę nie zostało zbyt wiele tlenu wewnątrz wysłużonego kombajnu kosmicznego Mazovia 2001. Widocznie znowu pieprznęły obwody zasilania systemu grawitacyjnego. Cholerny mechanik zarzekał się, że bez przeglądu to i z pięć lat popracuje, ręczył głową szwagra z Marsa. No to szwagier tak jakby już nie miał. Głowy, żony, dzieci i wszystkich innych rzeczy jego i brata jegowego.

I tak dobrze, że tym razem nie umarł. Niby był bogiem, ale całkowicie polackim. W tym szkopuł. Nie było ani jednego boga polackiego, który by nie miał jakiegoś feleru, wszyscy jacyś niedorobieni wychodzili. A to kulawi, a to szpetni, a to z wielkim fallusem i małym mózgiem. Albo na odwrót i nie wiadomo było, co gorsze. Przede wszystkim mogli umrzeć. I ginęli jak muchy późną jesienią, znaczy nie każdą jesienią, ale umierali masowo. I odradzali się jako widma, za każdym razem jeszcze podlejsze. Motyla nogo Haelbiaka, dlaczego ja? – Zaczął wygrażać nie wiadomo komu na górze (albo na dole – zależy jak spojrzeć, w końcu to opera kosmiczna). Jak zwykle był spłukany, w Andromedzie za jego głowę wyznaczono nagrodę. Dawno temu kilka drobnych zer zniknęło w dorocznym sprawozdaniu. Wielka sprawa, wszyscy tak robią, a uczepili się właśnie jego i nie cofną listu gończego. Dopóki nie zapłaci. A że nie zapłaci to pewne, w końcu nie dostał zwrotu podatku. Kwadratura koła w czterech wymiarach.

Czasem żałował wszystkiego. Zwyczajnie wszystkiego żałował.

****

Latem 2018 roku było gorąco jak nigdy za jego świadomego życia. Podobno równie upalnie było w roku czarnobylskiego wybuchu, ale nie mógł tego pamiętać, choć napromieniowało wtedy małego bobasa solidnie. Cud, że miał tylko dwie nogi i żadnych rogów.  Blady, jeszcze nie bóg, po prostu już nie taki młody mężczyzna, przyznajmy szczerze – średnio interesujący z wyglądu i charakteru, jak co roku wyruszył na pielgrzymkę. Z osławionej Wielkiej Prerii, samego skraju azjatyckiego stepu, na którym każde spłukanie wody w ubikacji wywoływało poczucie winy, że ileż to nawozu się marnuje, wyruszał ku słynnej wyżynie śląskiej, na której od wieków kwitła kultura wysoka i okrzepła wyrafinowana zachodnia cywilizacja. Co roku, jeśli tylko nie zapodział się gdzieś po drodze, stawał przed katowickimi scenami i odprawiał rytuały dziękczynne za to, że udało mu się przeżyć kolejne dwanaście miesiecy.

Tego roku, a eksperymentował wtedy ze środkami do usuwania kamienia rozpuszczanymi w lotniczej benzynie i harnasiu, żadne inne używki nie chciały już działać na jego wycieńczone wieloletnim podtruwaniem ciało, zagubił się w tłumie i choć zamierzał pokłonić się subkontynentalnej czarodziejce Mii, ostatecznie trafił na mistyczny koncert złego czarnoksiężnika Nihila i jego furii. Niesiony pragnieniem na rękach tłumu przez jakiś przypadek znalazł się na scenie, do dziś nienawidzi tej krzywonogiej zdziry Ananke, i wziął udział w rytuale przejścia. Jako obiekt główny przedstawienia. Tkwił przywiązany głową w dół do pala i bez gaci, a Nihil na jego bladym torsie malował jakieś znaki tajemne, gorzką czekoladą, jak się później okazało i jak nie dupnie dymem rozpylonym przez technicznego… Kiedy się rozwiał. fani wiwatowali, a Blady leżał na podłodze busika i pił swoje wzmocnione piwo.

Tak właśnie wyglądała jego ascendencja. Śmierdziała piwskiem i metaluchami.

****

Czasem całe jego życie (wszystkie jego życia?) wydawały mu się kompletnie nierealne. A jeśli on nie istnieje, a jest tylko bohaterem grafomanii tworzonej przez, dajmy na to, spływającego potem kopalnianego gnoma? Takiego z wżartym miałem węglowym wokół oczu, niewielkiego pokurcza pięć razy w tygodniu zjeżdżającego na szychtę? Taka możliwość przynosiła przedziwną ulgę, ściągała z niego sporą dozę odpowiedzialności, ale nasuwała kolejne pytania. Jakie jeszcze absurdalne przygody wymyśli dla niego narrator, na pierwszy rzut oka widać, że szalony i pozbawiony talentu? Które z dwóch żyć jest prawdziwe? To pierwsze ludzkie, czy to drugie, obecne?  I dlaczego nigdy jego przygody nie kończą się szczęśliwie? Mógłby siedzieć z zabójczą szatynką, a niechby i nawet o ośmiu kończynach i razem oglądaliby zachód czterech, pięciu, choćby i sześciu słońc…

****

Blady ocknął się w pierwszych promieniach słońca, cały przemoczony poranną rosą. Nie pamiętał niczego z poprzedniego dnia, wszystkie koncerty zlały mu się w jeden długi ciąg, ale czuł się zaskakująco rześko, mimo, że coś przygniatało mu rękę. Oby tym razem to nie był żaden szczeniak, zawsze łamią mu serce, samotne i porzucone jak on sam, i on musi zabrać je wtedy do domu. Ostrożnie spojrzał. Zamknął oczy. Otworzył. Nadal tam była, a ptaki śpiewały. Ładna buzia młodziutkiej dziewczyny, otoczona burzą włosów nieokreślonego koloru, tak jak lubił najbardziej. Poruszyła się, otwarła jedno zielone oko, niemal równie seledynowe jak najnowsze newbalansy na jej długich i absolutnie prostych nogach:

– Cześć Blady – Wyszeptało to boskie stworzenie, a ptaki śpiewały!

Dzbanek

Marcin, nadal stosunkowo młody i zdolny prawnik z niegdysiejszej stolicy Polski, a obecnie sympatycznego i tętniącego życiem miasta prowincjonalnego średniej wielkości, stał przed lustrem i próbował zawiązać swój jedyny przyzwoity krawat na węzeł windsorski. Na gumkę nie chciał tym razem brać, bo nie dość, że same z gołymi babami, to jeszcze w dość niedyskretnych barwach, a okazja była wyjątkowa. Patrzył w swą nadal przystojną twarz i nie potrafił wytrzymać tego spojrzenia. O nogi otarł mu się miejski kot, znowu próbował wyłudzić trochę żarcia, i przez małe mgnienie dopadło Marcina przeczucie, że stał się jak ten kot. Elegancki, dystyngowany, ale z początkami brzuszka – jak nie zacznie się pilnować, to będzie gorzej i gorzej – rozleniwiony spokojnym mieszczańskim życiem, przerywanym od czasu do czasu lekturą najnowszej powieści Vargi. Wielki dzień, mam dziś wielki dzień, pomyślał, a czuję głównie absmak i zniechęcenie. Kiedy to się tak zepsuło, kiedy się to wszystko ostatecznie skurwiło?

****

Mówiono mu, że jest jak Peter Steele. Tylko jeszcze przystojniejszy, no i z lepszymi zębami. Bas miał może i gorszy, i po prawdzie granie na nim palcami go męczyło i raniło do krwi, uderzał więc kostkę, ale co z tego jak linii basu nikt normalny nie słyszy? Pierwsze piwo, van pur w puszce, pamięta jak dziś, kupiony przez pijaka sprzed sklepu. Pierwsze wino, pierwszy dżoint, pierwsze choroby weneryczne. W końcu pierwszy i ostatni koncert ich crusto-regałowego projektu „Sodoma Babilonu” w domku na działkach, po którym wszystkie miejscowe punki pobiły się z kibicami Petrochemii, pisano o tym nawet w lokalnym dodatku „Gazety Wyborczej”. To wtedy po raz pierwszy pomyślał, by w przyszłości zostać prawnikiem i bronić słabszych przed opresyjnym państwem. Bo bójka skończyła się tak, że przyjechali mundurowi, młode byczki z prewencji, i nie patrząc kogo leją, równo spuściły wpierdol, chłopakom i dziewczynom, metalom i skinom, nawet kibolom, tym napakowanym, co trzeci raz powtarzali siódmą klasę, jak i tym chudym wymoczkom w okularach, co to ich matka pierwszy raz puściła na mecz. On i tak się szczęśliwie urwał z obleżenia, z krwawiącą wargą i podbitym okiem, śmignął przez trzy płoty,  ciągle w dzbanku na głowie, ktoś – nie wiedział kto, może Siwy, a może Dziobata nasadził mu go jeszcze po południu i wszyscy wyli – a potem wzdłuż torów, uciekali z jedną taką Anką i było już późno w nocy, w zasadzie to prawie świt, i wcale się nie spieszyli do domów, i śmiali się w zanikające gwiazdy i kochali jak nikt przed nimi, na rok przed maturą…

****

Koledzy zostali, nie dali rady czmychnąć, i mieli potem sprawy, i kilku nie skończyło ogólniaka w terminie, i cała paczka się posypała. I nie wszystkich teraz widuje, o niektórych słyszał plotki niezbyt przyjemne. Jeden nie wrócił z Holandii, inny już nigdy znikąd nie wróci. Leży na cemenciarzu, cmentarzu komunalnym w K., bez księdza go chowali. Gitarę sprzedała matka, wściekła o całą tę awanturę, bo sąsiadki szeptały. Nie pojechał tego roku na Mazury, za karę zakuwał historię Polski z książek Normana Daviesa. Dostał się na prawo i z wiary w sprawiedliwość wyleczyli go podczas pierwszej aplikacji. Potem latami powoli wspinał się po szczeblach kariery służbowej. I dziś nadszedł jego wielki dzień. Po latach wyrzeczeń, po latach mniej i bardziej uczciwych wyroków, bo słynął z tego, że w jego sprawach były one szczególnie surowe. A był obrońcą. I teraz, już za kilka godzin, miał zostać sędzią Sądu Najwyższego. I nie czuł się z tym zbyt komfortowo. Tęsknił za Ryszardem, tak dzikim, tak pewnym siebie i mającym wszelkie umowy społeczne głęboko poniżej grzbietu. Nie tak jak ten drugi kot.

– Przynajmniej koniec z traktorami, już nigdy do żadnego nie wsiądę – Wyszeptał do siebie samego w lustrze. Krawat w końcu udało się jakoś tam umocować, użył Kropelki i miał nadzieję, że nie puści do końca uroczystości – Jesteś zwycięzcą, jesteś zwycięzcą! – Coraz głośniej wykrzykiwał, aż w końcu sam w to uwierzył – I dopiero teraz im wszystkim pokażesz!

Dzbanopeja

– W mieście jest nowy szeryf – Wystękał R. i splunął prymką przez szczątki ostatnich czterech zębów. Zabrzmiała muzyka Ennio Morricone. Nie jest to żadna literacka metafora, ten dzban naprawdę miał ścieżkę z „Dobrego, złego i brzydkiego” ustawioną jako dzwonek telefonu. R. spojrzał na wyświetlacz i jego, i tak już trupioblada, twarz zbielała jeszcze bardziej, choć wydawało się to fizyczną niemożliwością. Nie miał odwagi nie odebrać.

– Tak, mamusiu? – Słuchał chwilę. – Ale ja nie mogę kupić ziemnioków, jak ja teraz do Sądu Najwyższego idę. No tak, sprawę mam. Za spuszczanie oleju napędowego z kutrów! No mam. Tańsze niż wyborowa, mamusiu, jak mamusia myśli, co piliśmy przez ostatnią dekadę? Mamuś, ale muszę już lecieć. No oczywiście, ze nie bronię się sam, ja i prawo to niehalo, radcę wziąłem! Tak, za nerkę i kredyt.

Nie wiedział, że Marcin, sympatyczny młody prawnik z miasta P., ogólnie bardzo lubiący ludzi, miał tylko jedno prawdziwe zadanie w swej karierze do wykonania. Nie dopuścić, by dzban kiedykolwiek opuścił mury starego pruskiego więzienia we Wronkach.

– 20 lat, 20 lat – R. tłukł głową o burtę więźniarki, a auto niebezpiecznie przechylało się na lewą stronę. 150 kilo żywej wagi mogło wykończyć każde resory, a dyrektorzy zakładów karnych w całej Polsce byli pilnie wzywani na naradę w Warszawie. Gdzież umieścić tak wielkiego dzbana?

****

– Kazamaty sejmowe – Na te słowa naczelnika Grzdyla wzdrygnęli się wszyscy siedzący przy konferencyjnym stole. Były to same stare wygi więziennictwa, różne rzeczy w długiej karierze widzieli, nie takich ministrów przeżyli. Każde państwo, nawet tak demokratyczne jak Polska w roku 2018 ma specjalne miejsca odosobnienia w których przechowuje więźniów niewygodnych, takich o których świat powinien jak najszybciej zapomnieć. W Polsce od stuleci taką rolę spełniała siedziba sejmu. Wśród tamtejszych tuzów intelektu łatwo było „zgubić” osadzonego. Wiedzieli to królowie, wiedzieli carowie. Rozumiał Dziadek, rozumiał Bierut.

– Mnie tu nie było – powiedział pryszczaty trzydziestoletni młodzieniec w randze wiceministra sprawiedliwości i wyszedł za drzwi. Co bardziej delikatni klawisze biegli, cali zieloni, do toalety. Decyzję znowu podjął naczelnik Grzdyl – Głosujemy. Wyciągnijcie baterie z komórek.

****

Kiedy R. obudził się po raz pierwszy było jeszcze ciemno, strasznie bolała go głowa i nie mógł ruszyć żadną kończyną. Tradycyjnie nie wiedział, gdzie się znajduje, ale to akurat go nie dziwiło. Pijackie ciągi kończone w podejrzanych miejscach przytrafiały mu się w każdym miesiącu, czasem nawet dwa, trzy razy. Znowu wpadł w pół sen pół jawę. Po raz drugi obudziło go kapanie wody. Jakaś uparta kropla co rusz urywała się i zamiast dostojnie spłynąć po powierzchni, spadała z hukiem i rozpryskiwała się o posadzkę. Pewnie znowu nie zamknął okna na noc. Otwarł oczy i zorientował się, że naprawdę nie wie, gdzie się znajduje. Na pewno nie byłą to żadna ze szczecińskich melin, bo chyba że w poprzednim tygodniu otwarli jakąś nową.

Widział tylko niewielki promyk światła u powały i – jak stopniowo odkrywał ze zgrozą – stał przyczepiony łańcuchami do ściany. Już raz mu się przydarzyło coś podobnego, było to w pewnym sekretnym klubie TYLKO dla dżentelmenów, ale teraz… teraz coś mu mówiło, że nie wykpi się lekko bolącą pupką.

****

Więzienna rutyna może nie przypadła R. do gustu, ale co było robić? Dzban też człowiek, a człowiek do wszystkiego się przystosuje. Dwa posiłki dziennie, kąpiel wężem strażackim co rano, raz w tygodniu smarowanie ran od łańcuchów maścią antybiotykową. W końcu nie żyliśmy w średniowieczu, a zresztą średniowiecze nie było takie złe jak chcieliby je widzieć lewacy. Może i ludzie śmierdzieli i rzadko dożywali czterdziestki, ale za to żyli blisko z naturą i Bogiem.

Pewnej nocy stał jak zwykle przykuty do ściany, kiedy obudziły go jakieś szmery. Czyżby znowu szczury poszukiwały pożywienia? W takich momentach najbardziej bał się o…, ale na szczęście ten akurat  szczegół jego anatomii nie grzeszył rozmiarami i jak na razie nadal mógł się cieszyć nieuszkodzonym nosem.

„O Tristriamie Shandy, w imię boga i ludzi, zaklinam cię, nie czyńcie mi tego!” – Bardziej poczuł niż widział, że ze ściany poleciał pierwszy kamień, potem następne. W otworze pojawiła się ręka – przez chwilę myślał, że pyton – następnie głowa. I usłyszał najbardziej polskie ze słów:

– Kurwa mać! – Staruszek, nagi, jedynie w opasce biodrowej ze starych kąpielówek, w świetle świecy opukiwał ściany, aż boleśnie uderzył R. w niewymawialne. Tam akurat trochę go pobolewało po wizycie nienasyconych gryzoni, choć ciężko powiedzieć, by nie sprawiły mu przyjemności.

– Kto tutaj jest? – R., w którym czasem odzywały się resztki kindersztuby, a dziecięciem będąc za każde nieposłuszeństwo musiał spać w chlewiku, grzecznie się przedstawił – Synku, czy to już wolność?- Tu musiał odpowiedzieć przecząco, a wtedy stary się zupełnie rozkleił – Czterdzieści lat… Czterdzieści lat kopałem tunel, by się wydostać z tego piekła – Zaszlochał tak głośno, że R. bał się, by strażnicy nie usłyszeli.

****

Historia życia starca odzwierciedlała ciężkie losy umęczonej ojczyzny. Za młody był oficerem SB i jak to mówił młodemu – forsy, panienek i fantów miał jak lodu. Ale w 1983 roku, chyba za mocno przyłożył aresztantowi, a ten był synem znanej piosenkarki, podpadł przełożonym i padł ofiarą represji straszliwego komunistycznego reżimu. Porwano go wprost z ulicy. W bagażniku przewieziono na teren sejmu i wtrącono do lochu. W 1994, może 1995, usłyszał o nowym wolnym państwie, że niby już jest i po cichu liczył na amnestię, ale nic się nie wydarzało. Podobnie było w 2015, niby prawdziwa wolność nadeszła, a on dalej tu tkwił.

Kopał tunel. Zmieniali się, jak wnosił po głosie, strażnicy kolejno odchodząc na emeryturę, menu zaczęło uwzględniać uczulenie na glukozę i laktozę, kolejni więźniowie umierali i w tej chwili został – jak myślał – sam jeden.

– Jestem R., chłopcze – Zakończył swą opowieść. I wtedy nastąpił jedyny wzruszający moment w naszej smutnej balladzie wisielca.

– Dziadku? Dziadku? To naprawdę ty? – Roztrzęsionym głosem zapytał R. – Babka mówiła, że kiedyś wyszedłeś po papierosy i już nie wróciłeś. Musieliśmy oddać służbowe mieszkanie i straciliśmy emeryturę, a to nie była twoja wina!

I tak dwa mężczyźni z rodu R. padli sobie w ramiona. Dziadkowi zmarło się kilka miesiecy później, a szkielet R. znaleziono przykuty do ściany jesienią 2037 roku, kiedy tzw. rewolucja oberiby zakończyła 22 lata straszliwej dyktatury. Szczątki R., nieznanego więźnia reżimu, uroczyście pochowano w kwaterze Dz.3an na Powązkach, co doprowadziłoby do konwulsji wszystkich znających prawdziwe oblicze tego dzbana i patentowanego łapserdaka znad kałuży bałtyckiej. [FIN]

 

Bajka o redaktorze i żabie (rok później)

Bajtle! Nie dokazujcie tukej, ino siodejcie na ryczkach i słuchajcie, co stary upa mo do opowiedzenia. Opowiem wom dziś dalsza część bery o Redaktorze i żabie.

Minął roczek po uprzednich wydarzeniach i wybrał się nasz redaktor ulubiony znowu w rajza po naszym umiłowanym, spokojnym i tętniącym codziennym życiem Ślunsku, gdzie ludek pomieszkuje poczciwy, wiarę w Matkę Bosko Piekarsko wyznający i hołdujący rodzinnym tradycjom, roboczy i na świeży luft nieskoro spoglądający. Rema ino można złapać odkąd te filtry na kominach pomontowali! A mój upa dożył setki, no fater ino dwudziestki, ale go pod Stalinogrodem poharatali, jak wracoł z szynku me narodziny świętując… Nie pytajcie mnie czemu nie pojechoł na urlaup do Wisły albo nad Turawa albo przynajmniej do ujka w Dortmundzie, Poloki są jakieś inne, więc przyjechoł, zamieszkał w hostelu na placu Andrzeja, bo i do Razemitów niedaleko i kebab najlepszy w mieście tuż tuż. Na Lipinach pogodoł z hajerami. w Piekarach porzykoł ze starzykami, nocą Kostuchnę obtańcowoł z frelkami, na Ruchu kibicowoł za naszymi chopokami, a na Radoszowach wskoczył do glinianki, by się z tego znoju obmyć i wyrychtować ancug na drogę powrotną.

Emilia! Nie bij brata. A ty Jasiu to mógłbyś już jej nie zaczepiać, do szkoły niedługi czas pójdziesz, a potem do zawodówki górniczej, a ona jeszcze mała i moralnej wyższości mężczyzny śląskiego nad niewiastą nic nie rozumie. Na czym to żech stanął?

No i skoczył, i jak go nie dupnie w krzyżu. Znaczy się, nie zaboli. Dobrze, że nie na główkę skoczył, ino na bombę, to ani karku nie złamał, ani kręgosłupa, tylko się trochę poharatał po rękach, zdziwiony siodł na rzyci i zaczął się rozglądać. Tu wywrotki pikają, koparki ziemię ładują, tam walec wstęgę asfaltu gorącego zrównuje, z pobliskiej budowy kresowa melodia się unosi, jednak nie taka jak u wujka Zbyszka spod Stanisławowa płynąca, polska, a ukraińska dumka snuje się smętnie ponad halami z prefabrykatów stawianymi.

Rozgląda się redaktor i własnym oczom nie wierzy, przecież ledwie co, rok temu, był tu las i żaba mu… na samo wspomnienie redaktor chwyta się za niewymawialne i zda mu się, że słyszy kumkanie. Patrzy i rzeczywiście wpatruje się w niego znajoma żaba, wzrokiem opadłym ku ziemi i po pandziemu smutnym. To ta żaba czarująca co poprzednio, więc pstryka udkami i redaktor wraz z nią przenosi pod bramę gruby pobliskiej. Tylko wiatr hula i smutno sterczy budynek z oknami już wybitymi, drzwiami graffiti pomazanymi i chachorami tnącymi wiatę parkingową na złom. To tu rok wcześniej widział szczęśliwych robotników, pierwszy raz w życiu nie na kronice filmowej z 71 roku, a w rzeczywistości. Teraz żaba głosem głębokim jak poziom bezrobocia za ministra Balcerowicza opowiada:

„Kopalnię oddano do rezerwy celowej restrukturyzacyjnej, cześć górników zwolniono, reszta musi dojeżdżać daleko od domu, by czarne złoto z ziemi obcej dobywać. I tak ich zwolnią, bo taniej na Rusi węgiel kupować i węglarkami zza Uralu zwozić. Gliniankę sprzedano inwestorowi, ten zwolnienie podatkowe dostał i jeszcze ulgi na pracowników wziął jak w specjalnej strefie, bo takie to prawo zostało przyjęte sejmową większością. A jak raz jebło, tąpnęło znaczy się, tak solidniej, to wszystkie te familoki się zapadły i teraz mieszkańcy w hotelu dawnym robotniczym zakwaterowani na koszt samorządu, bo mieszkania w zeszłym roku przez miasto budowane w Mieszkanie+ przeszły, sam Prezes łopatę wbił, a premier klucze rozdawał. A jak najemcy do sądu o prawa własne nabyte poszli, to w sejmie przyjęto w trzy godziny ustawę specjalną o oddaleniu takichże pozwów i TK to zaraz nazajutrz przyklepał. Bo my teraz nową politykę strukturalną realizujemy i każden, kto z nie nami, ten przeciw dostatkowi.  Opiszże to redaktorze, proszę cię uniżenia, a nie pożałujesz” i już ropuszka życiem doświadczona zgrabnie do rozporka przystępuje…

Jaś! Nie bij siostry. A ty Emilia byś zrozumiała, że chłopy śląskie głupie są i jak tylko dorośniesz, będziesz i tak nimi rządzić, to zostaw teraz Jasia w spokoju, dziołcho zatracono.

Martwił się redaktor i gryzł straszliwie przez całą drogę powrotną do dalekiej Warszawy. Bo miałaby i ta rewolucja zostać zdradzona? Znowuż siły reakcji miały przejąć kontrolę nad ludem nie z własnej winy wstecznym, tylko poprzez okoliczności ku manowcom nietolerancji, zaściankowości i zabobonu sprowadzonemu? Ideę Wielką powszechnej szczęśliwości przejąć i zachachmęcić? Zdruzgotał się redaktor i całą drogę od Zawiercia do Łodzi przeszlochał, aż się konduktorki bały do przedziału wejść, w samej Łodzi to nawet zwyczajowego „Za kim leziesz” od kibiców nie usłyszał, tak się nad jego losem rozczulili, butelką okowity poczęstowali i tych drugich od Żydów wyzywając, rozeszli się w pokoju. Siadł więc wielce pokrzepion na duchu ludzką dobrocią, no i procentami, co się śmiejesz Jasiu?, służbowego laptopa rozwarł, rap społeczny sobie zapuścił i zaczął kolejny ważny tekst pisać:

„Przegiąłeś PiSie, choć miałeś szansę. To jednak symetryzm jest nową Solidarnością…” i tak dojechał do Warszawy Wschodniej i tam wysiadł, rachując ile jeszcze tekstów musi napisać i komu wcisnąć, by najbliższą ratę kredytu spłacić w czasie.

Emilia!!! Dziecko kochane, co ty robisz?

Nicz – Odpowiedziało to urocze stworzenie. I nawet nie krzyczało zbyt bardzo, kiedy zabierałem jej najnowszy numer Polityki z artykułem redaktora. A krzyczeć to potrafi pannica nieźle.

Betonowy król

Jestem królem na betonowym tronie! Tak mnie to zaparcie chwyciło i nie chce puścić. Trzeba było nie brać tej trzeciej rolady, nie po wczorajszych karminadlach, ale uma się na mnie spojrzała spode oka (tego nie pokrytego bielmem) i wcinałem, z kluskami szarymi i modrą kapustą. Niedzielny obiad to tradycja w naszym domu. Nie jesteśmy jak te Poloki, co w niedzielę wolą pójść do galerii i zjeść u Chińczyka. Parkingi przed Silesią albo AKSem pełne samochodów na warszawskich numerach rejestracyjnych. Na Śląsku zawsze siedzimy wspólnie przy stole, na pierwsze danie rosół z pokrojoną w równe kosteczki marchewką, na drugie rolady, oczywiście wołowe. Z ogóreczkiem i słoninką, jak się należy hajerowi po tygodniu robienia na grubie.

Pasuje mi taki łobiod jak garnitur na miarę, ale zawsze potem nie potrafię…, no kupy zrobić nie potrafię, i godzinami siedzę w haźliku, i drażni mnie jak kamień w bucie. No, to co nie chce ze mnie wyleźć.  I żadne lekarstwo nie pomaga, a uwierzcie mi, próbowałem już wszystkiego z bocznej ściany kiosku. Trzydzieści specyfików i wszystkie bez recepty, w wyblakłych od słońca pudełkach. Ciągnie mnie do ludzi, ale odrzuca od tłumu. Zwłaszcza w takiej sytuacji. Skład węglarek przejechał i trzęsie haźlikiem jak w wesołym miasteczku u Ziętka, tym trudniej mi się skupić. Uma pewnie znowu trzyma bifyj, by talerze nie pospadały. Patrzcie, Niemce wybudowały ten dom w 1916, w czasie wielkiej wojny, a Poloki do dziś kanalizacji nie podciągnęły i babka za większa potrzebą musi na plac lotać. Nawet w zimie.

Teraz jest lato, muchy latają i zaraz cały garnitur przesiąknie mi tym jakże ludzkim smrodem. Papier też niezbyt adekwatny do aktualnej potrzeby, bo śliski, widocznie gazetka reklamowa któregoś z supermarketów, co uma pocięła na kawałki i do takiego dalszego wykorzystania przeonaczyła, bo w fajerce taki pergaminowany się słabo pali. Przynajmniej poczytać mogę, poobcować z wyższą kulturą. O, mój ulubiony pisarz! Znowu wydał jakaś książkę? A nie, w reklamie wystąpił. „Uciekam od miasta, a potem wracam, by się nim od nowa nasycić”. Nawet ładne, ale jakby był w mojej sytuacji, to by się tymczasem nasycić mógł na cały rok, hihi. Gęste, brudne, wstrętne. No i chyba jednak nie dam rady, trzeba się będzie jutro zgłosić na lewatywę znowu, jeszcze jeden ostatni wysiłek… żeby tylko nie było tragedii jak wracać będę do siebie mercem, bo tapicerki nie domyję…

Dziewczyny, jednorożce i płyty audio

– Adaś, proszę do pary z Olą.

– Nie.

– Ile razy mam mówić? – Przedszkolanka groźnie spojrzała spod brwi, dziwnym trafem wyglądając jak śp. Lenoid Breżniew, patron tejże placówki oświatowej. A może był to Gomułka? Choć żaden z nich nie miał takich dekoltów jak pani Krysia, nawet pięciolatkowie to rozumieli.

– Nie, nie, nie! – Śliczny blondwłosy, niebieskooki jak Morze Czarne, chłopczyk położył się na wykładzinie i łzy mu leciały po buzi jak ziarenka grochu. Pani Krysia podniosła dzieciaka jak małą owieczkę i nie zważając na protesty ustawiła pomiędzy Olą i Asią.

Z gramofonu popłynęły pierwsze dźwięki muzyki. Chór przedszkolaków zanucił i malcy zaczęli się bujać, każden jeden biedny chłopiec między dwiema niezwykle uroczymi koleżankami. Zawsze grzecznymi, miłymi oraz absolutnie niezłośliwymi.

***

Siedziałem na brzegu basenu i zamiast wesoło majtać sobie długimi, niezwykle pięknymi męskimi nogami, dmuchałem. No, jednorożca dmuchałem. Mimo, iż dosłownie dwie minuty wcześniej nad miejscówką rozniósł się krzyk mój, tak głośny że czereśnie i pandy zaczęły spadać z drzew, z głośnym buuum spadały wprost na jeżyki, pandy z krzykiem, a czereśnie z głośnym chlup, a krzyk ten – mój, nie pandzi – głosił całemu światu:

– Nie będę dmuchał jednorożca!

Przez moment naprawdę w to wierzyłem, przez dobrych trzydzieści sekund stałem mocno na nogach, gotów walczyć jak husaria pod Wiedniem, choć pieszo i bez żadnego pancerza na klacie, bo 30 stopni było, wystarczyło jednak jedno spojrzenia spode brwi, a ja znowu przekląłem panią Krysię, teraz już pewnie siwowłosą babcię otoczoną gromadką wnuków, może i prawnuków i ustawiającą ich w „zasiali Górale owies”, takie zboczenie zawodowe. No i dmuchałem. A Fidelio i Damian popijali sobie schłodzone winko, rozprawiając o jakimś wypłoszu, co mały, ale daje radę. A ja trzymiem w jednej łapie jednorożca, drugą zawór, ten taki cycek i dmucham. I dmucham. I dmucham w kuferek Krychowiaka jak to mawiał nieodżałowany generał Ajsejeżhałer, któren to brał udział w siedemnastu bitwach (albo osiemnastu, potyczka pod Parkanem nadal wymyka się teoretykom wojskowości z klasyfikacji) i wszystkie przegrał, a na jedenaście kolejnych się spóźnił. To był prawdziwy bohater, nie to co dzisiejsze jeże w rurkach i z odsłoniętymi łydeczkami. Zawsze w eleganckiej peruce, z talkiem na męskiej twarzy, w kubraczku z nieodłącznym zwisem. Męskim.

***

Pocieszam się jedynie, że mogło być gorzej. Naprawdę. Kiedyś R., dobry kolega, ale trochę dzban, na dodatek nieszczęśliwie zakochany i z tejże to przyczyny zalany w trupa 23 godziny na dobę – bo budził się na kacu o piątej, a delikatesy otwierali dopiero o szóstej i stał zawsze w szeregu takich jak on nieszczęśników, cały w drgawkach – chciał zabłysnąć przed wybranką i… wskoczył do wybiegu nosorożca w pobliskim zoo i zaczął go…   Tak mu się fiksacja na jednorożce wkręciła. Nie będę podawał bliższych szczegółów, tak są przeokropne, ale Julek – stateczny, wiecznie uśmiechnięty trzydziestolatek -potrzebował trzech lat psychoterapii, by ponownie zaufać ludziom. A R.? R., jak to dzbana, znaleziono na wybiegu obok, spał otoczony lwicami. I potem się chełpił, że to była najlepsza noc w jego życiu.

Raczej jedyna taka.

No ale muszę mu oddać: stał się kultowym viralem w podbazie. Miliony wyświetleń na jołtubie, koszulki, kubki z jego twarzą uchwyconą w pijackim grymasie. Zawsze śmieszy jak stutrzydziestokilowy kloc spierdala się z murka do fosy. Zimą to było, woda na wpół zamarźnięta, a ten wstaje, się otrząsa i rusza wężykiem dalej. I biednego Julka…

Sierżant Międzyzjeż

Sierżant Międzyzjeż obudził się jak zwykle 14 minut i 23 sekundy przed piątą. Jęknął z bólu, dwie łapki – tylna lewa i prawa przednia – szarpały go okrutnie. Stara pamiątka po tajnej akcji Jeżykowa Burza, kiedy w zawiei piaskowej Orzeł 2 leciał zbyt nisko, a oni i tak skoczyli z ptakoptera. Rozkaz to rozkaz. W lewym boku znowuż gnoiła się rana, pocisk szlachecki wszedł wtedy milimetry obok nerki. W szpitalu polowym sierżant Międzyzjeż znajdował się w grupie nierokujących żadnej nadziei, ale się uparł i przetuptał w kierunku skierowanych do dalszego leczenia. W filmach z reguły pojawia się wtedy urocza, nieskażona cynizmem młoda pielęgniarka, potem żyją długo i szczęśliwie, wychowując prawnuki, dzieci wnuczki alkoholiczki, o zadziwiających imionach Brajeż czy Dzisijeżanna. Malce wskakiwałyby na pradziadka i gaworzyły o tym jak pięknie świeci słońce, nieustanie dziwiąc się światu. To nie ten przypadek. Pozostała mu jedynie blizna, pulsująca przy każdej zmianie pogody.

Sierżant Międzyzjeż spojrzał w znajomą mordkę w kawałku lustra. Zrabował go wiele lat wcześniej podczas krótkiej rajzy na tereny Ludzkiego Osiedla i od tego czasu traktował ten kawałek pomalowanego rtęcią szkiełka jako swój najlepszy talizman. Było także przydatne, zawsze kiedy trzeba było przystrzyc wąsy zgodnie z regulaminem (na 2 milimetry mogły wystawać od paszczki) albo ułożyć kolce do munduru wyjściowego. Kolce te były coraz bardziej siwe i sierżant Międzyzjeż się obawiał, że następna redukcja etatów podoficerskich w Jeżowych Siłach Zbrojnych obejmie także jego. Już dwa razy ratował go podporucznik Więrcidupka, po starej znajomości, ale tego ostatniego zesłano niedawno na wschodnią granicę, za nieobyczajność, niby. Całe wojsko od lat wiedziało, że Więrcidupka po spożyciu przydziałowego cydru zbyt blisko zbliżał się do młodych rekruckich jeżyków płci obojga, bo tolerancyjny był bardzo, i nagle to miał być problem? Teraz? Ani chibi inne jeżyki są tu czynne.

Sierżant Międzyzjeż zasadniczo i tak miał to coraz bardziej w d…, „w kuferku Krychowiaka, żołnierze” jak mawiał słynny generał Aisenjeżhałer, ten to dopiero był wielki galant i aferał, kiedyś na wziętym do niewoli człowieku wjechał do garnizonowego kasyna i gdybyście mogli widzieć jaką minę miał ten ludź, ech dobre to były czasy, ale teraz, od kiedy przeniesiono go, znaczy sierżanta, generała pochowano zeszłej wiosny z honorami w Kurhanie Wojownika, do Wojsk Ochrony Jeżykowej, wszystko to było kompletnie bez sensu. Dwa dni szkolił nowy oddział, dawał  łepkom wycisk, potem dostawał nowe mięso do obróbki i jak tylko przestawali obrastać w weekendowy tłuszczyk, dawano mu następnych. Koncepcję WOJ uważał za bzdurną, a wykonanie jeszcze gorsze, takie głupawe przyszły wytyczne od cywilów ze stolicy. Czego takie fajnojeżyki, inteligenciki w rurkach i mieszczuchy od przynajmniej trzech pokoleń, które w lesie bały się każdego kicającego zająca, mogły się nauczyć w dwa dni? Czy długo stałyby wobec natarcia twardych jak stal jeży z pogranicznej doliny albo obroniłyby się, nie mówiąc o oswojeniu i włączeniu do sił powietrznych, przed atakiem jastrzębia? Bez szans by były, powiedzmy to sobie szczerze. Na takiej Jezdni ginęliby jak muchy w październiku, nawet pod kołami stareńkich maluchów.

Sierżant Międzyzjeż aż się wzdrygnął na wspomnienie, że kiedyś też był takim młodym ufnym jeżykiem. Miał iść na studia i zrobić karierę w mieście. Mama chciała, by jej najmłodszy syn został lekarzem albo prawnikiem, choć go zawsze ciągnęło w stronę historii – zaśmiał się gorzko, pastując swe wysokie wojskowe buty podpalaną czarną pastą, innej nie używał – i znowu przypomniał sobie, kiedy złamano mu serce. Bo rację mieli rekruci, sierżant Międzyzjeż nie zawsze był tym sierżantem Międzyzjeżem, pierwowzorem głównych bohaterów takich klasyków kina wojennego jak „Full Metal Jeżyk” czy „Łowca jeży” oraz nagradzanego głównie na artystowskich festiwalach „Na Jeżykowym Polu bez zmian”. Obudził się pewnej zimy z hibernacji i w jego rodzinnej norce nie było nikogo. Gnany strachem wyskoczył najkrótszym korytarzem ewakuacyjnym i choć połacie śniegu jeszcze nie roztajały, nie zobaczył żadnych śladów łapek. Do lata szukał krewniaków i kiedy ją w końcu odnalazł, w niewoli na Ludzkim Osiedlu, dopiero to ostatecznie złamało mu serce. Okazało się, że nie zostali porwani przez ludzkich łowców dzikich zwierząt, ale cała familia, w głosowaniu i poza jego grzbietem, postanowiła emigrować i sprzedać się w niewolę, zamiast walczyć każdego dnia o kęs robaczka albo jabłka. Odpowiedzieli na ogłoszenie „PRACA dla JEŻYKÓW Wikt Opierunek Ubezpieczenie” i teraz byli kontraktowymi jeżami hodowlanymi. Przez miesiąc upijał się najtańszym cydrem, potem się zaciągnął do elitarnej jednostki Jeżowych Beretów. Wstępną selekcję przetrwało ich trzech z grupy czterdziestu ochotników.

Sierżant Międzyzjeż kończył wiązać ostatniego już buta. Nadal nie potrzebował pomocy przy żadnym z nich, nawet tego najbardziej oddalonego od pyszczka. I cały czas napawało go to dumą, zwłaszcza kiedy widział młodych gamoni nie dających sobie rady nawet z tymi na przednich łapach. Za chwilę zapali światło w sypialni tych dzieciaków i zacznie wydzierać się jak głupi. W końcu o opinię najtwardszego sukinjeża w całej Jeżypospolitej trzeba dbać każdego poranka od nowa!