Zadaniowcy szczucia

– Tym samym zakończyliśmy sprawy bieżące, przejdźmy do nadzwyczajnych – Dziekan sięgnął po kolejną teczkę – Odkryliśmy, że w Polsce jest jeden uczciwy prawnik – Sala rozbrzmiała okrzykami oburzenia; doświadczony Dziekan, czterdzieści lat na urzędach to absolutnie nie był przypadek, pozwolił im wybrzmieć – I mieszka w Płocku. Wielokrotnie próbowaliśmy go skaptować, werbować na różne sposoby, podsuwaliśmy koleżanki i nagie zdjęcia Petera S. w pełnej formie, a mimo to nie pękł. Ani nawet nie ugiął jak trzcina pod wiatrem zmian. Mógł zasiadać w nowym TK, robiliśmy go szefem KOD – Wrzaski z widowni były coraz straszniejsze, powszechnie szanowany Kaytek koszulę swą rozchylił i krzycząc „Tak będę leżał!” zasnął ponownie, oparty o kompana w zebrzej koszulce z napisem Ronaldo –  Głosujmy więc!

Ani jeden w tym Mordorze nie odnalazł się sprawiedliwy, wszyscy zagłosowali jak jeden mąż (i żona Kaina) za odebraniem togi. Dziekan walnął młotkiem, okien zakazał otwierać, bo powietrze było złe i po krótkim namyśle ogłosił ostateczny werdykt:

– Ale poszetkę może zachować.

****

Pierwszy pojechał R. i się skasował. Zwyczajnie, o drzewo.  Gangsterskie nawyki z czasów młodości – R. dyplom uzyskał i aplikację zrobił w ramach programu ochrony świadków, po tym jak pół Szczecina poszło siedzieć za niewinność – tradycyjnie dały znać o sobie i kiedy wjechał na wąskie drogi Wielkiej Prerii nie wyrobił na zakręcie, przy wyprzedzaniu kombajnu prowadzonego przez bladego młodzieńca o charakterystycznej urodzie. Kombajnista zniknął zaraz po wypadku.  R. dwa lata dochodził do siebie, pół roku był karmiony przez sondę i prawdę powiedziawszy już nigdy nie był taki sam. Teraźniejszość myliła mu się z przeszłością i kiedy wchodził do baru żądał zawsze haraczu, a podczas rozpraw siadał na miejscu podsądnego i kablował służbie wieziennej. Najstarsi sprawozdawcy sądowi nie pamiętali tak ciężkiego przypadku.

****

Jako drugiego wytypowano Bartoszcze, słynnego ślunskiego zagończyka, któren na rajzy golfem trójką brał zawsze ze sobą zapasowy komplet felg, zdjęcie Wodza z autografem i panzerfausta po pradziadku z Bytomia. Jeszcze nigdy nie musiał ich użyć, poza felgami aluminiowymi, to prawda, ale porządny Ślązak zawsze zabezpieczony. Jako że był to człek po śląsku skrupulatny i rozsądny, nie jak R. awanturnik napędzany sterydami, spokojnie sobie wszystko zaplanował i postanowił zaatakować na rodzinnej hacjendzie odszczepieńca. Przeskoczył czterometrowy płot okalający posesję, ostrożnie posuwał się przystrzyżonym do trzech milimetrów trawnikiem i już już w oknie daczy widział togę, kiedy usłyszał za sobą jakiś hałas. Znaleźli go rankiem wierni zmierzający na mszę, bełkotał coś o szopach praczach i ich zabójczych ogonach. Tego dnia w wioskowym kościele akurat święcono kombajny.

****

Trzeci wysłannik zgłosił się na ochotnika. Krzysztof P., młodzian o urodzie efeba, uchodził za cudowne dziecko warszawskiej palestry i wróżono mu wielką karierę. Zyskał sławę, kiedy wrócił z delegacji do Rzymu, nie tylko ze wszystkimi dietami, grubymi tomami prawa kanonicznego w siedmiu językach, w tym dwóch wymarłych, ale i jeszcze dwiema tonami monet eurowych o różnych nominałach. Wszystkie wyłowił z fontanny di Trevi, a tamtejsze prawo okazało się bezradne. Do budynku dostał się udając dostarczyciela pizzy i trzeba przyznać, że nawet w ogóle nie musiał się przebierać. Firmowy skuter zaparkował wcześniej obok kombajnu na parkingu dla gości. Zadzwonił do drzwi lokalu, trzykrotnie, nikt nie otwierał. Wyciągnął więc swój scyzoryk aplikanta i delikatnie podważył zamek. Pstryknęło. Krzysztof, pamiętając o przygodzie jaka spotkała Bartoszcze, po fiasku misji wygnanego za Brynicę, czujnie rozglądał się po mieszkaniu. Toga leżała zachęcająco na desce do prasowania. Sięgnął po nią i już prawie głaskał dotykiem, kiedy usłyszał ciche miauknięcie za sobą. Skończyło się tak, że Krzysztof, co prawda wycofał się z zawodu, ale swą historię opowiedział w książce „Straszliwy kot z kosmosu” i obecnie trwają przymiarki do jej ekranizacji. Rolę tytułową ma zagrać Jason Statham.

****

Było sobotnie popołudnie, kiedy z kolei Stanisław odebrał telefon. Naprawdę chciał odmówić, ale właśnie zaczynał się mecz Arsenalu. Zgodził się więc. Co może być gorszego? Wyszedł z klatki i przyjaźnie skinął blademu młodzieńcowi na minikombajnie do koszenia trawy, kierując się do służbowego ferr…

Pamflet w stylu francuskim na burżuazję przez gnoma obleśnego spisany i opublikowany ku nauce pokoleń przeszłych, bo przyszłe i tak nic nie zrozumieją

„W Firmie jest nowy związkowiec!”.

Plotka tej treści rozniosła się po korytarzach firmy, budząc z popołudniowej drzemki Witolda O., żywą legendę rzeczonej instytucji, jedynego człowieka w historii który podjął walkę z kapitalizmem i ją wygrał. Witold, dla wielu po prostu Witek, człowiek nadal niemłody, choć też nadal niestary, z sercem po lewej stronie i  „Le Figaro” w prawej dłoni – nie czytał artykułów, nie znał niestety tego przepięknego języka w stopniu dostatecznym; przeglądał oferty suvów z drugiej ręki – od dawna się tego spodziewał, ale nawet najtęższa zaprawa psychiczna nie czyniła go gotowym na bezbolesne przyjęcie ciosu. Witold był mianowicie szefem Solidarności Dziennikarzy w Czasach Upadku Prasy Papierowej i tejże to funkcji zawdzięczał nie tylko swój etat, ale i osobne biurko. Co prawda w samym rogu, ale co własne biurko w koncernie medialnym, to biurko. Zwłaszcza w 2018 roku.

Ach, dziwny to był rok ten 2011 czy też 2012. Żyliśmy wszyscy w erze Zapatero, wąsate wuje nie miały nic do gadania, a jednak czuło się w powietrzu nieuchronne nadejście czegoś nowego, czegoś groźniejszego od czołgów w grudniu i etosowego prawicowca w sweterku. Bestia na imię miała grupowe zwolnienia, posługiwała się statystykami sprzedaży i gazetkami reklamowymi hipermarketów, i trzeba było coś z tym zrobić. Stnął więc Witek w prawdzie i ruszył w korporację jak kawaler Alfons van Worden w góry Sierra Morena, i spotkały go przygody równie liczne acz jeszcze bardziej nieziemskie. Kogóż to nie spotkał na swej drodze, w jakich jaskiniach nie bywał, ileż to przygód miłosnych przeżył – albo mu się tylko tak wydawało, kiedy ze swym ekskursem zawitał do drukarni po raz pierwszy od stażu w 1997 roku i zatruł się oparami farby – ile pułapek zastawionych po drodze przez Zarząd Etosowy ominął, nie zliczy nikt, a i mi, uniżonemu kronikarzowi tej historii nie chce się wymieniać wszystkich Przygód Groźnych Y Zawsze Zwycięskich. Powiem tylko tyle, że miesiącami skrywał się przed spojrzeniem Wandy oraz drżał pod silną ręką Heleny, aż w końcu przeszmuglował dokumenty w pewne miejsce w Warszawie, a tam gęby rozwarli ze zdziwienia…

Marsz Imperialny grzmiał mu i obecnie w uszach – stażyści oglądali ostateczną wersję reżyserską kultowego filmu, by opisać ją na portalu w ośmiu odsłonach – kiedy tak szedł przez redakcję działu kulturalnego w kierunku Ubojni (jak w firmie nazywano część odpowiedzialną za godnie.peel, nie mylić z redakcją”Godnie Wiadomo”), a w jego kieszeni dzielnie brzęczały monety eurocentowe z ostatniej delegacji i  zapomniane klucze od pokoju 303 lizbońskiego Hiltona w którym to miesiąc wcześniej odbyła się premiera „Nędzników” w wersji dla dzieci, z batmanem, rybką Nemo i lalką barbie w rolach głównych, na której to miał okazję zagościć dzięki europejskiemu dystrybutorowi wiekopomnego dzieła. Gotował swego ajfona, by zrobić zdjęcie uzurpatorowi, który ośmielił się go próbować podgryzać na związkowym stołku jakby Witold był jakimś Januszem ze składu węgla i papy na prowincji, a nie zasłużonym dla lewicy publicystą od dekad przemycającym równościowe narracje w każdym swym tekście, choćby i sponsorowanym. Przegonił kolejnego stażystę zza ścianki, wspiął się na palcach i ostrożnie wyjrzał zza rogu. Kamień, wielki jak zasługi dla powstania jednej z polskich partii, spadł Witkowi z serca.

„Przecież to tylko redaktor Wiś w rozmowie ze Słowikowskim” – Miał ochotę tańczyć jak Christopher Walken w klipie Fatboy Slima, jak mażoretki na otwarciu igrzysk w Londynie i jak Roman Giertych na wolnościowej demokracji – „Oni też nic rozumieją”.

„O, Orłowski” – Pomyślał z kolei Wiś. „Wielki niegdyś człowiek, ale jak brzydko się postarzał”. – I w tymże momencie zatęsknił za osobistą interakcją ze śliczniusią małą żabką z jej nienawiścią jakże wielką i czystą, niespaczoną przez osobiste klasowe traumy ani nawet kredyty we frankach szwajcarskich. O języku czułym jak brzytwa.

Stefan Alfons Miętoch „O przetrudnej sztuce pisania”

Wielokrotnie pytacie mnie w listach i deemeach, moi szacowni czytelnicy, o kwestie zasadnicze. O to czy mercedes się dobrze sprawuje i jak pisać należy o życiu, by odnieść sukces analogicznie wielki do mojego. Na pierwsze pytanie odpowiem potwierdzająco, że nie ma lepszego auta niż moje i obsługa w serwisie jest zawsze niezmiernie miła, a bywam średnio raz w tygodniu, więc mogę mieć skonkretyzowaną opinię i nie lękać się jej wyrażać. Na drugie pytanie z bólem serca znajduję tylko jedną odpowiedź – tylko ja jeden mogę tak pisać jak piszę ja. Więc nie macie szansy najmniejszej, już teraz, na samiuśkim starcie, mi dorównać. Betonowy król jest tylko jeden. Ale spróbujcie z innymi pisarzami, to w większości totalne beztalencia.

I aby się wam nie śniło ojcobójstwo ani inne bójstwa z koszmaru sennego pana Stefana Freunda zwanego także Turbo (a może był to Reuter), muszę wyznać szczerze, że pisanie to ciężki kawałek chleba. Już lepiej się bogato ożenić, a jak nie ma się ku temu warunków, fizycznych zwłaszcza, to iść na gruba i zapisać się do związków zawodowych. Osobiście od pisania znam tylko jedną czynność bardziej bzdurną, mniej ambitną i cieżej wyniszczającą intelektualnie, mianowicie czytanie. Ciężka harówa, a na końcu krytyka i tak nic nie rozumie. Do tego ile człowiek musi wydać na niańki, by bajtliki nie przeszkadzały fatrowi w przelewaniu poetyckich sformułowań i celnych, przezabawnych oraz wzniosłych myśli na papier.

To nigdy nie jest tak, że chwyci człeka w miłosnym ucisku muza Kalio czy inna Martha i potem już z górki, raczej duszą one, mężczyzn nienawidzące, swymi krągłymi, silnymi udami, kiedy już już wyciągasz język by… Ot, przykład: potrzebuję prawnika. Do powieści mej najnowszej. Postać poboczna, acz charakterystyczna. I nawet mam dwa pomysły. Jeden dobry chłopak, potomek dynastii piastowskiej po kądzieli i Ody Pickenhaugen po oplu. A drugi łobuz, co to w mieście rodzinnym jedną z wylotówek ku swej pamięci rapierówką nazwaną ma, tyle czasu spędził na niej opiekując się krasnalami i bułgarskimi prostytutkami. Który lepiej rokuje? Który w dalszej części ładniej się rozwinie? Ten drugi się rozpruł i dobre chłopaki do dziś siedzą, a on wygląd i charakter dalej bandycki i dresik z katalogu H und M z 91 roku. Pierwszy… ech, długo by pisać!

A to i tak prostsza sprawa. Bo to Polacy. A co taki Polok w literaturze może? Niewiele. Płaska postać i łatwa w opisaniu. Wódka, śląska z ogniska albo parówka drobiowa z folii, i golf trójka w gazie. Oto jego aspiracje. Jeszcze od biedy w jakimś przegranym powstaniu, kiedy się strop pod szabrowanym fortepianem Szopena obsunie, chwalebnie zginać może i po 100 latach doczekać ponownego pochówku z honorami. Gdzież im, Polakom, do heroicznego bohatera mojej najnowszej powieści „Trach” jakim jest Achimek Gizd, od maleńkości spoglądający w świat ufnie i z miłością tak wielką, że przyjdzie mu przeżyć wieleż rozczarowań z ręki goroli i spokój ducha odnajdzie dopiero na taśmie w Dortmundzie. I tak go dopadną polskie demony, kiedy to robotnicy dniówkowi spod Warszawy za pół stawki parówki do słoików – gołą ręką! – wpychać będą i pobity, acz nie złamany, wróci zurik z Hajmatu do Piekar.

Albo czyż jest piękniejsza fraza na świecie od śląskiej? Język czyściej słowiczy i bardziej miękko z gardła ku niebiosom spływający? Czyż dla każdego ucha nie brzmi przecudownie zapytanie „Kaj zymft do tego wusztu, ciulu jedyn”? A redaktorowie wielcy z Krakowa, z Warszawy, z Mielca, stuprocentowo polscy, co to pisać potrafią najdalej w drugim pokoleniu, ośmielają się mnie pouczać, że słowniczek trzeba naturliś albo czy nie mógłbym po polsku. A mógłbym: „Gdzie musztarda do tej kiełbasy, chuju ruski”? Tylko po co? Już nie napiszę w co ze mną lecą, te lebry!

PS

Drogi „Jakubie Rzabo ze Szwajcarii”

Bardzo mnie cieszy Twe uwielbienie, ale na przyszłość mógłbyś uprać elementy bielizny spodniej męskiej przed wysłaniem. I prosiłbym o dwa rozmiary większą rozmiarówkę. Jestem jednakże pisarzem wielkim, czyż muszę przypominać?

Mieszkanie

Odeszła.

Pokłóciliśmy się. Trzeci raz w tamtym tygodniu. Trzasnęła drzwiami i poszła. Ze spakowaną wcześniej walizką. Ja, idiota chciałem biec za nią, pomóc jej, waliza wyglądała na ciężką, ale spojrzała na mnie jak na gówno i jeszcze krzyczała o białym, tłustym brzuchu, tak śmiesznie dyndającym w czasie seksu. Mam spierdalać. Od tego czasu sąsiedzi nie kłaniają mi się na schodach. Młody z drugiego piętra złośliwie szczerzy zęby, kiedy tylko idę ze śmieciami. Czyha przed klatką i z wystudiowaną wzgardą spluwa słonecznikiem na moje tenisówki z seledynowymi sznurówkami.

Rafik, mój ostatni przyjaciel, powiedział, żebym się nie martwił, migiem znajdę sobie lepszą. Dziewczynę. Łatwo mu mówić. Jest przedstawicielem handlowym, jeździ po aptekach i wszystkie farmaceutki w promieniu dwudziestu kilometrów ma rozpracowane. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę nad piwem w Białej Małpie, wspominałem moją miłość, ten chmielowy aromat z nutką czegoś znajomego tak na mnie wpłynął, on klikał w smartfona, i wróciliśmy do domów. Rafik służbową kią, ja na piechotę, wzdłuż autostrady.

Od tego czasu dużo biegam.

Mam swoje ulubione trasy i kiedy mijam się z innymi biegaczami machamy do siebie. Zawsze mam problem, czy lewą, czy prawą ręką i czasem mi wstyd, kiedy wyprzedzają mnie co ładniejsze dziewczyny, a ja tak śmierdzę. Jest też Julek, zawodnik wagi ciężkiej. Słychać go z kilometra. Pędzi jak szalony, asfalt się kruszy pod jego kopytami i z reguły wyprzedza mnie jeszcze przed drugim mostem. Kpiarsko przymyka wtedy jedne oko nad potężnym rogiem, jeszcze przyspiesza, a rekruckie jeżyki próbują się utrzymać na jego grzbiecie, uczepione fałd i szczelin grubej skóry. Na czubku rogu siedzi sierżant Międzyzjeż i gromkim głosem wydaje komendy.

Biegiem. Spocznij. Dwadzieścia pompek. Marsz w miejscu.

Brzuch nie spadł, ale już nie jest taki biały. Może dlatego zadzwoniła? Chce się spotkać. W kawiarni. Oby dalej dokładała się do czynszu. Nie chciałbym się przeprowadzać. Mieszkać ze mną nie musi. Zostaniemy nowoczesną parą.