Odeszła.
Pokłóciliśmy się. Trzeci raz w tamtym tygodniu. Trzasnęła drzwiami i poszła. Ze spakowaną wcześniej walizką. Ja, idiota chciałem biec za nią, pomóc jej, waliza wyglądała na ciężką, ale spojrzała na mnie jak na gówno i jeszcze krzyczała o białym, tłustym brzuchu, tak śmiesznie dyndającym w czasie seksu. Mam spierdalać. Od tego czasu sąsiedzi nie kłaniają mi się na schodach. Młody z drugiego piętra złośliwie szczerzy zęby, kiedy tylko idę ze śmieciami. Czyha przed klatką i z wystudiowaną wzgardą spluwa słonecznikiem na moje tenisówki z seledynowymi sznurówkami.
Rafik, mój ostatni przyjaciel, powiedział, żebym się nie martwił, migiem znajdę sobie lepszą. Dziewczynę. Łatwo mu mówić. Jest przedstawicielem handlowym, jeździ po aptekach i wszystkie farmaceutki w promieniu dwudziestu kilometrów ma rozpracowane. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę nad piwem w Białej Małpie, wspominałem moją miłość, ten chmielowy aromat z nutką czegoś znajomego tak na mnie wpłynął, on klikał w smartfona, i wróciliśmy do domów. Rafik służbową kią, ja na piechotę, wzdłuż autostrady.
Od tego czasu dużo biegam.
Mam swoje ulubione trasy i kiedy mijam się z innymi biegaczami machamy do siebie. Zawsze mam problem, czy lewą, czy prawą ręką i czasem mi wstyd, kiedy wyprzedzają mnie co ładniejsze dziewczyny, a ja tak śmierdzę. Jest też Julek, zawodnik wagi ciężkiej. Słychać go z kilometra. Pędzi jak szalony, asfalt się kruszy pod jego kopytami i z reguły wyprzedza mnie jeszcze przed drugim mostem. Kpiarsko przymyka wtedy jedne oko nad potężnym rogiem, jeszcze przyspiesza, a rekruckie jeżyki próbują się utrzymać na jego grzbiecie, uczepione fałd i szczelin grubej skóry. Na czubku rogu siedzi sierżant Międzyzjeż i gromkim głosem wydaje komendy.
Biegiem. Spocznij. Dwadzieścia pompek. Marsz w miejscu.
Brzuch nie spadł, ale już nie jest taki biały. Może dlatego zadzwoniła? Chce się spotkać. W kawiarni. Oby dalej dokładała się do czynszu. Nie chciałbym się przeprowadzać. Mieszkać ze mną nie musi. Zostaniemy nowoczesną parą.