„W Firmie jest nowy związkowiec!”.
Plotka tej treści rozniosła się po korytarzach firmy, budząc z popołudniowej drzemki Witolda O., żywą legendę rzeczonej instytucji, jedynego człowieka w historii który podjął walkę z kapitalizmem i ją wygrał. Witold, dla wielu po prostu Witek, człowiek nadal niemłody, choć też nadal niestary, z sercem po lewej stronie i „Le Figaro” w prawej dłoni – nie czytał artykułów, nie znał niestety tego przepięknego języka w stopniu dostatecznym; przeglądał oferty suvów z drugiej ręki – od dawna się tego spodziewał, ale nawet najtęższa zaprawa psychiczna nie czyniła go gotowym na bezbolesne przyjęcie ciosu. Witold był mianowicie szefem Solidarności Dziennikarzy w Czasach Upadku Prasy Papierowej i tejże to funkcji zawdzięczał nie tylko swój etat, ale i osobne biurko. Co prawda w samym rogu, ale co własne biurko w koncernie medialnym, to biurko. Zwłaszcza w 2018 roku.
Ach, dziwny to był rok ten 2011 czy też 2012. Żyliśmy wszyscy w erze Zapatero, wąsate wuje nie miały nic do gadania, a jednak czuło się w powietrzu nieuchronne nadejście czegoś nowego, czegoś groźniejszego od czołgów w grudniu i etosowego prawicowca w sweterku. Bestia na imię miała grupowe zwolnienia, posługiwała się statystykami sprzedaży i gazetkami reklamowymi hipermarketów, i trzeba było coś z tym zrobić. Stnął więc Witek w prawdzie i ruszył w korporację jak kawaler Alfons van Worden w góry Sierra Morena, i spotkały go przygody równie liczne acz jeszcze bardziej nieziemskie. Kogóż to nie spotkał na swej drodze, w jakich jaskiniach nie bywał, ileż to przygód miłosnych przeżył – albo mu się tylko tak wydawało, kiedy ze swym ekskursem zawitał do drukarni po raz pierwszy od stażu w 1997 roku i zatruł się oparami farby – ile pułapek zastawionych po drodze przez Zarząd Etosowy ominął, nie zliczy nikt, a i mi, uniżonemu kronikarzowi tej historii nie chce się wymieniać wszystkich Przygód Groźnych Y Zawsze Zwycięskich. Powiem tylko tyle, że miesiącami skrywał się przed spojrzeniem Wandy oraz drżał pod silną ręką Heleny, aż w końcu przeszmuglował dokumenty w pewne miejsce w Warszawie, a tam gęby rozwarli ze zdziwienia…
Marsz Imperialny grzmiał mu i obecnie w uszach – stażyści oglądali ostateczną wersję reżyserską kultowego filmu, by opisać ją na portalu w ośmiu odsłonach – kiedy tak szedł przez redakcję działu kulturalnego w kierunku Ubojni (jak w firmie nazywano część odpowiedzialną za godnie.peel, nie mylić z redakcją”Godnie Wiadomo”), a w jego kieszeni dzielnie brzęczały monety eurocentowe z ostatniej delegacji i zapomniane klucze od pokoju 303 lizbońskiego Hiltona w którym to miesiąc wcześniej odbyła się premiera „Nędzników” w wersji dla dzieci, z batmanem, rybką Nemo i lalką barbie w rolach głównych, na której to miał okazję zagościć dzięki europejskiemu dystrybutorowi wiekopomnego dzieła. Gotował swego ajfona, by zrobić zdjęcie uzurpatorowi, który ośmielił się go próbować podgryzać na związkowym stołku jakby Witold był jakimś Januszem ze składu węgla i papy na prowincji, a nie zasłużonym dla lewicy publicystą od dekad przemycającym równościowe narracje w każdym swym tekście, choćby i sponsorowanym. Przegonił kolejnego stażystę zza ścianki, wspiął się na palcach i ostrożnie wyjrzał zza rogu. Kamień, wielki jak zasługi dla powstania jednej z polskich partii, spadł Witkowi z serca.
„Przecież to tylko redaktor Wiś w rozmowie ze Słowikowskim” – Miał ochotę tańczyć jak Christopher Walken w klipie Fatboy Slima, jak mażoretki na otwarciu igrzysk w Londynie i jak Roman Giertych na wolnościowej demokracji – „Oni też nic rozumieją”.
„O, Orłowski” – Pomyślał z kolei Wiś. „Wielki niegdyś człowiek, ale jak brzydko się postarzał”. – I w tymże momencie zatęsknił za osobistą interakcją ze śliczniusią małą żabką z jej nienawiścią jakże wielką i czystą, niespaczoną przez osobiste klasowe traumy ani nawet kredyty we frankach szwajcarskich. O języku czułym jak brzytwa.
Adaś siedział przy biurku na swoim twitterowym fragmencie hałdy, położonej na dwudziestu metrach kwadratowych Adasia w okolicach legendarnej tramwajowej Pętli, której bronił razem z ojcem i bratem przed separatystami z Rudy Śląskiej, wiele lat temu. Jego biały brzuch basiorek wystający spod wczorajszej koszulki z poplamioną podobizną pisarza Miętkocha rytmicznie dyndał, gdy ślunski cerberyta wystukiwał kolejne kompozycje na wysłużonej klawiaturze Atari 65XE, z zamazanymi, a gdzieniegdzie niewidocznymi już zupełnie literami. Wydawca z Płocka obiecał, że jeśli kolejny tekst Adasia osiągnie nakład trzech tysięcy lajków, to uzyskane tym sposobem środki będzie można zainwestować w nowy wehikuł do pisania, pozwalający gwiazd sięgnąć każdym słowem, a mianowicie miał na myśli Marcin ni mniej ni więcej, ale Commodore 64 napędzane magnetofonem albo nawet Amigę 500 ze stacją dysków. – Fejsbuki i Tindery na wyciągnięcie ręki – rozmarzył się wówczas w odpowiedzi Adaś i teraz stukał i stukał, tak to to, tak to to, jak dziewiąty wagon lokomotywy Juliana Tuwima z Galopującym Majorem w środku. Uff! Jak gorąco! Pisarczyk nie jadł i nie pił już od dobrych dwóch dni, chociaż przed nosem latały mu najróżniejsze placki ziemniaczane okraszane stratą sondą z możliwością czterech odpowiedzi oraz bitą śmietaną. Pod jego nogami – jak to na hałdzie – fedrowali sąsiedzi, zbierając materiał pod budowę szerokopasmowych autostrad, nielegalnie oczywiście. Pomimo przeciwności, Adaś wytrwale nawalał w klawiaturę jak barbarzyńca w berserkerskim szale przytulający chomika, jakby znajdował się pod nieustanną opieką muzy, której imienia ja nie znam i nigdy nie znałem. Trzeciego dnia ślunski cerebryta ukończył dzieło zatytułowane: „Pamflet w stylu francuskim na burżuazję przez gnoma obleśnego spisany i opublikowany ku nauce pokoleń przeszłych, bo przyszłe i tak nic nie zrozumieją”, wysłał je do swojego mecenasa z Płocka, a ten zachwycony niezwykłą śmiałością, obrazoburczością utworu i licząc na nieprzeciętny zysk, z miejsca wypuścił na rynek w liczbie egzemplarzy nie mniejszej niż liczba jego obserwujących, nie zastanawiając się w swoim entuzjazmie nawet przez chwilę nad optymalizacją podatkową lub skutkami prawnymi podejmowanych działań. Dzień po publikacji dzieła, w hałdzie Adasia zadzwonił dzwonek w rytm przyśpiewki „zagraj, zagraj, jak za dawnych lat”, wyrykiwanej od czasu do czasu przez kibiców Górnika Zabrze i Adaś był pewien, że to kurier przywiózł wytęsknioną przezeń niczym chłopiec na rynku przez Rebekę, Amigę 500 ze stacją dysków. Otworzył drzwi, a w drzwiach ujrzał Dziekana, tego samego Dziekana, o którym pablopavo śpiewa w piosnce zatytułowanej „Telehon”. – Dzień dobry – powiedział Dziekan – zgodnie z Pana życzeniem, będę prowadził proces przeciwko Panu…
CDN
PolubieniePolubienie