Chodziliśmy z dziadkiem na ryby nad Brynicę.
– Po drugiej stronie jest już Polska – Za każdym razem wygłaszał to oświadczenie i wygodnie mościł się na rozkładanym krzesełku. Zakładał na haczyk robaka albo inne latające paskudztwo, a ja, bo byłem wtedy jeszcze malutki, zastanawiałem się, czemu tu akurat Polski nie ma. Bo przecież jest?
Potem dziadkowie pojechali do Rajchu ratować małżeństwo wujka, rodzinnego beniaminka i już zostali. I tak skończyły się moje wędkarskie wyprawy. Jesienią zaczęły się za to wędrówki do przedszkola, co panią Jankę kosztowało kilka siniaków, jednak była to świetna dziewczyna i nawet to doświadczenie nie było w stanie zniechęcić jej do całego rodu męskiego. Ale to już zupełnie inna historia, dość sensacyjna jak na realia sennego miasta przemysłowego samej końcówki PRL.
Wtedy głównie kopałem piłką o ścianę szarego bloku. Czasem z innymi rówieśnikami, najczęściej zupełnie sam. Nie wiem skąd mieliśmy tę piłkę, może dziadkowie przysłali ją w paczce w ramach rekompensaty? Wyrostki z placu strzelały z gabli w okna pobliskiego hotelu robotniczego. Niewiele starsze byczki z Kielecczyzny czy Polesia, hurtem wyrwane z wiosek w piętnastym roku życia, odpowiadały kamieniami i, rzadziej, butelkami po piwie. Leciały one wysokim łukiem z trzeciego, czwartego piętra i rozpryskiwały się o niechlujnie położony asfalt parkingu. Właściciele maluchów i polonezów wybiegali wtedy z klatek schodowych i gonili swoich synów po całym niewielkim osiedlu. Bitwy te toczone były głównie latem, więc co bystrzejsi z nastolatków rozbiegali się po pobliskich polach i czekali do nocy, kiedy to starzy udawali się na szychtę.
Jesienią i zimą nastawał pokój. Dzieciaki z bloków szły do szkoły z tekturowymi tornistrami i brudnymi workami na kapcie, dwudziestolatkowie z wulca snuli się jak duchy pośród szarej przemysłowej pary, powoli idąc w kierunku bramy pobliskiej gruby. Ojcowie próbowali odpalić swe fiaciki na pych i czasem odkrywali, że benzyna nocą wyparowała. Kolejka na cepeenie sięgała dzielnicy obok.
Piłka odbijała się od żelbetonowych płyt z charakterystycznym dźwiękiem, sąsiedzi dostawali szału.
Tak było. Przynajmniej mogło tak być.
W liceum zaczęliśmy eksperymentować. W maju rozpalaliśmy wielkie ogniska i z wieżyczki bunkra obserwowaliśmy przemarsze żołnierzy. Polskich, zgodnie z planami obrony wycofujących się ku Krakowowi. Niemieckich, wycieńczonych, przerażonych przełamaniem frontu. Przychodzili się ogrzać, wymieniali papierosy na kolę i czipsy. Snuli opowieści z 42 roku, kiedy sierpniowe słońce paliło ukraiński czarnoziem, a oni, spragnieni, bagnetami rozcinali arbuzy i wyjadali miąższ. W środku historii zrywali się z obłędem w oczach, przerażeni chrzęstem gąsienic odbezpieczali karabiny i wzajemnie się podtrzymując wlekli w śniegu ku Bytomiowi. Niektórzy prosili nas, nastoletnich smarkaczy, by pozdrowić nasze babcie – ich twarze z nagła młodniały, mogłyby należeć do studentów kierunków humanistycznych Uniwersytetu Śląskiego. Wygaszaliśmy ogień i też się zbieraliśmy, zwycięskiej Armii Czerwonej pozostawiając puszki po van purze.
Pierwszy umarł dziadek. Niespodziewanie. Trzy dni wcześniej jeszcze szykował rolady i czarne kluski na familijne przyjęcie. Dziadek w Niemczech urządzał długie rowerowe wycieczki po terenach na których w czasie wojny pracował, własnoręcznie zbierał truskawki na kompot w jednym rzędzie z polskimi gastarbajterami, głosował na Kohla i kibicował Klinsmannowi. Śrutę na żurek kupował w sklepie zoologicznym, niemieckie papugi żarły to kilogramami. Ogólnie wyglądał i czuł się lepiej niż w Piekarach. Starszy pan z prowincji, nawet nie w niemieckim stylu, bardziej przypominał podupadłego dziedzica wiejskiego dworku z serialu BBC. Jego pogrzeb był ostatnim wydarzeniem rodzinnym na którym zebrały się wszystkie wnuki.
Na pogrzeb babci już nie zdołałem pojechać. Wyskoczyły mi krosty na całym ciele. Zniknęły po dwóch dniach.