Martinka obudziło bicie ściennego zegara z renomowanej oleśnickiej manufaktury zegarów Gustava Beckera. „Ainz, cwaj, draj, fir, fynf” w myślach liczył kolejne uderzenia, aż cały mechanizm się uspokoił. Trzeba było wstawać. Włączył kontakt, sześćdziesięciowatowe żarówki zamrugały kilka razy, w końcu odpaliły. Należałoby sprawdzić kable za listwami, ale nigdy nie miał na to czasu. Starka Trudla spoglądała na niego ze ślubnego portretu z miłością i ufnością, młody opa Alojz miał już w spojrzeniu całą tą wściekłość i pogardę jaką po latach obdarzał wnuki. Martin ściągnął szlafmycę, pogładził się po wielkich wąsach i bosymi stopami stąpnął na podłogę. Lubił czuć to zimno, kiedy tak stał bez fuzekli, dlatego nigdy wieczorami nie dokładał zbyt wiele wyngla do pieców kaflowych.
Kończył druga cygareta w haźliku, peta wrzucił do okrągłej dziury. No, na następny tydzień trza będzie zamówić wóz na belówa. Wyszedł z wychodka i stanął przed familokiem, z zadumą wpatrując się okna obwiedzione czerwonymi framugami. Po drugiej stronie ulicy wszystkie były zielone, tradycja ta liczyła sobie dobrych sto lat i nikt nie pamiętał jej początku. Do świtu było jeszcze daleko. Martin poszedł do chlewika nakarmić hazoki, gołymbiami zajmie się wieczorem, po powrocie z roboty.
Na stole parowała wodzionka, a Andzia kulała nudle na niedzielny łobiod. Martin klepnął ją po rozłożystej rzyci, na co frelka odwróciła się i pogroziła mężowi nudelkulą. Zza szyby bifyju kronprinc Wilhelm Stanisław spoglądał obojętnie na miłosne podchody obojga. Dres adidasa nie był w stanie zrównoważyć swą elegancją wrodzonej tępoty malującej się na twarzy najmłodszego śląskiego Piasta. Martin wysłał pocztówkę do narzeczonej, kiedy służył w 7. batalionie strzelców bytomskich na Szombergu. – Chleba ukrój sobie som – powiedziała Andzia i wróciła do swego zajęcia. Martinek zrobił znak krzyża na bochnie i posmarował gruba piętka masłem.
– Po szpilu może skoczymy nad Wisłę? – Jutro wielkie derby królestwa, na miejscowy stadion miał przyjechać słynny Górnik z Hindenburga.
– Toitete prosił byśmy do niego podskoczyli wieczorem – Odmruknęła Andzia – Ma nowe płyty z Kopenika – Toitete, słynny miejscowy DJ specjalizujący się w łączeniu śląskiej muzycznej tradycji z najnowszymi londyńskimi szumami i kwasami z Zagłębia Ruhry był szwagrem Martinka. Jego płyty z silesian hauzem wydawała słynna wytwórnia muzyczna WARP – Kupił już śląskiej i ma kegę Tyskiego. Musimy iść. Halba się mrozi.
– Ja, szaci. – Matinek jedynie musnął ustami policzka swej baby, tak bardzo nie chciał ubrudzić słożbowej togi mąką i wyszedł do roboty.
Stuningowanego golfa trójkę postawił w zwyczajnym miejscu i kończył kolejną poranną cygaretę – trzy rano, trzy wieczorem, podczas doglądania ptaków na gorze – kiedy podskoczył do niego jakiś leber. Był niepozorny, skarlały jak to ino śląskie synki być potrafią i miał wyraźną obwódkę z pyłu węglowego wokół oczu.
– Kaj parkujesz ten szajs, ciulu jodyn? – Ciekawa rzecz, najbliższa fedrująca gruba była w Czechach, dobre trzysta kilometrów dalej, a ostatnia szola wyjechała z hajerami na powierzchnię w Królestwie Śląskim ze sto lat wcześniej, mimo to Ślązacy zdawali się być genetycznie skażeni pracą swoich przodków. Niewielcy, brzuchaci, ze smutnymi, marzycielskimi oczami wypełnionymi czystą nienawiścią. Martin, piękny wysoki mężczyzna, z reguły miły dla ludzi, czuł się czasem jak wyrodek albo zdrajca, zwłaszcza na geburstagach i inszych familijnych fajerach. – Bo jak ci ciulna, gorolu ze Lwowa!
– Ja, to bydzie ciynżka szychta – Westchnął do siebie, wyglancował szczewiki i poszoł ku imponującemu gmachowi sądu okręgowego w Płocku. Chachorowi wystarczyło machnąć legitymacją, by natychmiast spokorniał. Tu zawsze szanowało się każdą możliwą władzę. Na frontonie szarego budynku piastowskie orły rozpościerały dumnie olbrzymie skrzydła. Na schodach już czekał na mężczyznę Ondraszek, sztajger tytularny wydziału podatkowego prokuratury. Ceny kontraktowe, fuzje, ruble transferowe i duch osławionego Piekarza unosiły się nad śledztwem. Ohydztwa.
Na szczęście jutro sobota, Martin będzie mógł zmyć z siebie nie tylko fizyczny brud łońskiego tydnia.