Pamiętam doskonale. Było to latem 2001, a może 2002 roku, kiedy to zdruzgotany wynikami kolejnego licealnego świadectwa i by uniknąć bliskiego kontaktu z ojcowym pasem, postanowiłem w tę pędy spakować plecak i tegoroczne, znaczy się – tamtoroczne, wakacje spędzić nad dumnym polskim morzem.
Wysiadłem na dworcu autobusowym w Szczecinie i ze zdumieniem odkryłem trzy rzeczy. Że Szczecin absolutnie nie leży nad morzem. Że po Odrze pływają kanonierki Kriegsmarine. Że, co może najdziwniejsze, miejscowy dworzec PKS oprócz tradycyjnej dla takich miejsc ludzkiej menażerii oferuje przyjezdnym również osobniki absolutnie wyjątkowe. No więc obok kierowników za 50 groszy oraz dresów podążających butaprenowym szlakiem można tu było spotkać choćby byłą walutową prostytutkę, której zawód Okrągły Stół uczynił znacznie mniej opłacalnym, a wiek i skala bezrobocia wśród pierwszych wkraczających w dorosłość roczników wyżu stanu wojennego dopełniły zniszczenia. Teraz wspólnie z byłym sekretarzem gminnym partii wzywała do nawrócenia się i zejścia z drogi grzechu, koniecznie jednak w ramach jednego z kościołów, a nie na własną rękę. Pozbawieni kończyn i prawa do zasiłku marynarze próbowali opylić turystom figurki morsów wydrążonych w „prawdziwym polskim węglu”, choć przecież ja, w końcu wnuk, prawnuk i nawet syn górników od razu rozpoznawałem węgiel zagraniczny słabej jakości, bodaj australijski. Marian Jurczyk z plakatów zapewniał o swej niewinności i wróżył miastu, a przede wszystkim sobie, wielką przyszłość.
W galerii miejscowych niebieskich ptaków, wyrzutków społecznych i ofiar Leszka Balcerowicza wyróżniał się jednak on. Niewiele starszy ode mnie, napakowany, z resztkami czupryny, ciągnący za sobą pokaźnych rozmiarów trumnę. To pewnie z taszczenia tego niespotykanego ponad ziemią elementu wyposażenia urosły mu takie mięśnie – pomyślałem – i natychmiast zacząłem się zastanawiać, ile może ważyć takie pudło. Trumna wyglądała na dębową, była czarna i wytwornie polakierowana, a ornamenty dodatkowo wzmocniono miedzianymi, sądząc po roztaczanym blasku, okuciami. Młodzieniec pokręcił się trochę po dworcu, wysępił jedną czy dwie fajki, z dresikami zrzucił się na woreczek kleju i mimo sprzeciwu współpasażerów wtaszczył siebie i swój niecodzienny bagaż do jednego z ikarusów.
Wiedziony wrodzoną mi ciekawością, wynikającą najpewniej z niezwykle żywego intelektu oraz umiłowania ludzi, rozpytałem o chłopaka na peronach. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, jednak pełną historię opowiedziała mi dopiero pani sprzedająca zapiekanki z przyczepy kempingowej, tęga matrona o niepełnym uzębieniu. Notabene kolejny relikt lat 80. na rzeczonym dworcu, „byle do emerytury dociągnąć”, szepnęła mi w zaufaniu, kiedy zamówiłem trzecią już zapiekankę, koniecznie z wielką ilością keczapu, pani Alu.
Spostrzeżony przeze mnie młody mężczyzna, którego urody nie mam odwagi ani kompetencji w tym miejscu oceniać, ale przypominał z grubsza skacowanego Klausa Kinskiego chałturzącego we włoskich westernach, pochodził ze starożytnego rodu o wielkich zasługach dla Szczecina. Przeminęli liczni władcy tegoż miasta, armie maszerowały jego ulicami cyklicznie, a ród R. godnie wypełniał swe przeznaczenie, każdorazowo przekazując fach pierworodnemu synowi w każdym pokoleniu. Pełnili funkcję tak niezbędną dla funkcjonowania Szczecina, ba, do funkcjonowanie każdego grodu uważającego się za miasto, że dziadka człowieka z trumną nie powołano do Wermachtu nawet wtedy, kiedy służyli w nim dawni powstańcy śląscy i Mongołowie, a już po wojnie i odbiciu Szczecina z rąk czeskich, został on poproszony o pozostanie na miejscu i dostał z miejsca najwyższą możliwą pensję.
Jeśli ktoś się nie domyślił jeszcze, dziadek młodziana był kanalarzem, a ród R., tak dokładnie to spolonizowany już ród R., pełnił swą cichą miejską funkcję i w następnym pokoleniu.
O co chodzi z tą trumną, zapytają mnie co uważniejsi czytelnicy. W tym miejscu oddam pola i głos pani Ali, bo tak się składa, że dokładnie zanotowałem jej słowa:
No i jak Gomułkę zamienił Gierek, to stary Hans stwierdził, że najwyższa pora pójść na emeryturę i zaczął rychtować sobie trumnę. U stolarza Wokulskiego, a fachman był to nie lada, zamówił sobie najdroższy model i jeszcze go kazał cudami wiankami udekorować, tak by, jak mówił we „Mgle Titanica”, taka tu kiedyś mordownia pijacka, była, o tam za rogiem, Bismarckowi dorównać, bo jak był mały to jeszcze oglądał zdjęcia z pogrzebu niemieckiego premiera. No i zaciągnął trumnę do domu, i od tej pory w niej spał, łózko oddając najstarszemu synowi. Syn ten też kanalarz, a ożenił się z taką jedną spode mojej wsi, a ja pod Stanisławowem rodzona i jak nasza Pogoń gra z Polonią bytomską nigdy nie wiem komu kibicować i kiedy go w 1995 pogonili na wcześniejszą emeryturę, to też sobie sprawił trumnę. Choć już nie tak elegancką, a zwyczajną.
– No ale przecież ten jest jeszcze młody, gdzież mu tam do emerytury – Zdołałem wtrącić pytanie, kiedy pani Ala podawała mi piątą zapiekankę, tym razem z sosem barbieqiu.
Bo to wielka afera była, kłótnia na całą dzielnicę. Młody prawnikiem zostać postanowił i nawet kupił w tym celu maturę, na co przodkowie – w komplecie absolwenci szkół realnych i zawodowych – czy to żywi czy umarli, poczęli włosy rwać z głowy, choć ich zbyt wielu nie mieli, szybko się łysiało w tej familii, może od podziemnych wyziewów, i w trumnach się przewracali z boku na bok. Wykląć smarkacza chcieli, wydziedziczyć albo i w lochu na najniższym poziomie kanałów, przez nikogo już nie odwiedzanych, zamknąć, aż w końcu zgodzili się na kompromis. Póki się młody do Sądu Najwyższego nie dostanie, wszędzie za sobą ma taszczyć dziadkową trumną.
– Znaczy się odkopaną?! – Naprawdę mnie to zszokowało, Polska w 2001 lub 2002 roku to pewnie i był dziki kraj, ale nie aż tak! Groby przestaliśmy, jeśli dobrze pamiętam, rozkopywać gdzieś koło 1995.
A gdzież by tam, stary ma się dobrze, wszystkich nas przeżyje. Mnie, Szymborską, a nawet pana, choć pan jeszcze dzieciuch. Większej mu się zachciało, bo go rwa kulszowa czasem rwie. To się zamienił z wnukiem. Średni R. też tylko łypie, by synowi podebrać, w atłasie się lepiej sypia, ale młody się dzielnie broni i podobno, nigdy nie sypia. Ale to może dlatego, że kuje po nocach i na amfetaminie jedzie. Sejfy kuje i witryny sklepowe tłucze, by mieć na łapówki dla profesorów. – Zakończyła swą opowieść pani Ala wręczając mi jedenastą zapiekankę, a kropla amerykańskiego sosu spadła na szeroko rozwarty dział kulturalny „Gazety Wyborczej”. Któryś z ich pierwszorzędnych autorów, zdaje się wo, dobitnie opiewał najnowszą część „Władcy pierścieni” jako marksistowski manifest na miarę nowego wieku w tekście niesponsorowanym. Obok, choć już za wielkim chińskim murem dzielącym działy marketingu i dziennikarski, prężył się Legolas z łukiem.
Tak oto pamiętam tamte mroczne czasy. Nie chciałem dłużej tkwić w tym dziwnym mieści i pojechałem autostopem do Ustki, po drodze … To jednak zupełnie inna historia, a której lepiej nie pisać, no i się jeszcze nie przedawniła. Liceum w końcu nie ukończyłem i wiodę żywot szczęśliwy oraz spokojny z rzadka jedynie przerywany wspomnieniem tej prawdziwej jedynej człowieczej zagadki w moim życiu.
Co też może porabiać dzisiaj główny bohater mej opowieści?