– To może Janek?
– Nie może, uczy się.
– Może jak ładnie poprosimy, to przyjdzie?
– Doktorat pisze, czasu nie ma, mówię!
– A gdzie, u ojca? Czy u Baśki?
– Nawet nie wiem. Adrian, kim on jest z zawodu?
Pytanie zawisło w stęchłym powietrzu. Czterdziesty drugi dzień narady zjednoczeniowej przebiegał spokojnie. Do konsensusu było nadal daleko, ale mężczyźni – odkąd dobry tydzień wcześniej zaprzestano dostaw jedzenia do sali – nie mieli już siły na bójki ani choćby na spory doktrynalne. Ogrzewanie wyłączono nawet wcześniej i teraz każdy z piątki mężczyzn w pomieszczeniu półleżał na ławie owinięty w partyjny sztandar, z wielką dominacją czerwieni i kolorów pokrewnych.
Wokół okrągłego stołu Adrian, Włodek, Robert, Piotrek i Rafał. Najtęższe mózgi lewicy w Polsce. Obiecali swym wszystkim wyborcom, łącznie ich liczba wahała się od dziesięciu do dwunastu w skali całej Polski, i nie chodziło tu o procenty, a o dokładną liczbę gotowych zagłosować na lewicę w kraju, że nie opuszczą sali, dopóki się nie dogadają.
I tak mijał czterdziesty drugi dzień. Może nawet czterdziesty trzeci. Z głodu nie potrafili uzgodnić nawet tego. A nikt w Polsce nie zrobił dla lewicy tyle dobrego, co oni. No, przynajmniej ostatnio. Poza Wojtkiem, który outsaidersko siedział oparty o ścianę w kącie, tuż pod zakratowanym oknem. Dziennikarz, popularyzator nauki, ojciec trzech synów, związkowiec, socjalista. Nikt już nie pamiętał, kto go przyprowadził i w jakim celu, no ale jak już tu był, to przynajmniej kozy pilnował. Jak się tylko dogadają, miał zapalić, chemik z wykształcenia, rocznik Wyborczej, tak by z komina uleciała w niebo tęcza. Choćby i wbrew linii naczelnego – Wojtek nie miał się co martwić o pracę, był w końcu na etacie.
Ludzie pracy, a kibla nie było przepchać komu. Stąd i woń nieprzyjemna unosiła się nad negocjacjami. Dawno zapomniany fetor chłopięcego namiotu na koloniach kręcił nosami mężczyzn tylko przez pierwsze trzy dni, potem przywykli. Dla sprawy wszystko, nawet więcej. Nie są prawicą, w końcu się dogadają. Kiedyś. Na pewno zdążą. Przed wyborami. Tymi albo następnymi. Pryncypia.
– No to może jednak Janek?
– Matka go nie puści, no mówiłem przecież!
– Proszpana może Janek na dwór, zapytajmy!
– Głosujemy wniosek?
– Głosujmy!
– Trzy do trzech.
– Znowu nierozstrzygnięte.
– Polska nie może być dłużej katolicka.
– Nosz kurwa, mam kredyt do spłacenia!
– Ile mamy tu siedzieć?
– Mogłem pracować w gazetce Tesco!
– A idź pan w chuj…
– Towarzyszu, proszę kolegi, panów tośmy pogonili w 45.
Na placu czekało trzech ostatnich boroczków wpatrujących się z nadzieją w komin, tupiących nogami i popijających kawę z proletariackiej podróbki Starbaksa.
Kamil, Rurza i ja.