– Nie ma szczęśliwych państw, ale każde nieszczęśliwe jest nieszczęśliwe na swój własny sposób – Mruknął stary hrabia H. wyglądając przez okno pociągu na pola kukurydzy, obecnie puste i jak cała kraina zmrożone burą jesienno-zimową aurą, do towarzyski podróży, księżnej A.
– Co mówiłeś Haroldzie? – Księżna spojrzała na mężczyznę z zaskakującą czułością w oczach. Miała do tego huncwota zaskakującą słabość. Źródło tejże słabości znajdowało się w przeszłości. H. poznała na swej pierwszej dyskotece. Już wtedy wydawał się jej bardzo stary, jednak pozostawał wtedy dość przystojnym mężczyzną, przynajmniej dopóki nie dopadał go kolejny atak podagry. Bokobrody, starodawna laska w dłoni, setka czystej wlana do piwa. Dziewczyny chichotały w toalecie z biednego mężczyzny, wtedy ledwie pięćdziesięcioletniego, próbującego je poderwać na drinki z parasolką i wciągały następną kreskę z umywalki.
Potem zniknął. Mówiono coś nieprzyjemnego, o długach i rozbojach w biały dzień, a może o romansie z kierowcą, księżna już nie pamiętała. Nie udało się załatwić listu żelaznego u prezydenta i hrabia dwadzieścia lat spędził na emigracji, w Londynie, gdzie żył z udzielania językowych korepetycji i , głównie, zbierania makulatury. Teraz, po przedawnieniu zarzutów, kiedy wracał do ojczyzny, by zapisać się do pomocy społecznej i umrzeć w godności, z jego elegancji nie pozostało już nic. Krótka szczecina na policzkach kontrastowała z pożyczką na ciemieniu, a nos, wielokrotnie złamany, upodobniał go do typowego tutejszego prowincjusza, którym H., jak się okazywało chyba jednak był. Plotki o tytule wygranym w szkata dopiero przez rodzonego fatra H. mogły być prawdziwe.
Była to jednak jej jedyna życiowa słabość. Każdy ma swoje febliki.
****
Kamil, uroczy młodzieniec tuż po trzydziestce, o twarzy wciąż nie przytępionej cynizmem, z nadzieją spoglądał w najbliższą przyszłość. Od czasu, kiedy go wyrzucono z miasta R.Śl. – absolutnie niewinnie padł ofiarą absurdalnego szczucia i tak zakończyła się jego kariera śląskiego seminarzysty – i wrócił w rodzinne strony, kilkakrotnie uśmiechnęło się do niego szczęście. A to znalazł darmowy kupon do Papa Tortilla na ulicy, to zaprosiła go na obiad polonistka z dawnego liceum. Zjadł szybko, więcej czasu zajęła mu rozmowa o przyszłych planach i podbojach. Belferka zaprowadziła go, jak za dawnych czasów, do alkowy, więc szybko wybrał najnowsze tłumaczenia z francuskiego – miała nowego Balzaka oraz ostatniego Zolę z Ridear’s Digest – i się pożegnał. Zbiegł po drewnianych schodach mieszczańskiej kamienicy wesoło podgwizdując Marsyliankę. „Nie jest źle” – Myślał – „ale gdyby tak mieć 100 000, choćby i złotych, to by człowiek sobie pożył, a nie wycierał bruk” – akurat ta ulica nie była odnawiana od czasów poprzedniego reżimu – „w rocznych czerwonych new balancach i nie musiałby się dokształcać, kursu robić, żyłby sobie i pisał. No ale klika trzyma co lepsze miejsca. Policzymy się, oj policzymy” – To mogła być nie jego myśl nawet, pewnie kiedyś przeczytał, już nie był pewien.
„Teraz na piwo”.
****
Tak naprawdę Marta nie była już taka młoda. Choć wszyscy dawali jej co najwyżej czternaście lat, wkrótce miała skończyć osiemnastą wiosnę życia i jej rodzina coraz bardziej się martwiła. Córki spoglądały z niepokojem, gryzły i nie dawały się głaskać pod włos. Marta była ładna i całkiem mądra, przeszła cały proces wychowawczy z wyróżnieniem i czasem nawet stypendiami, a jednak powzięła straszliwe podejrzenie – przynależne tylko temu wiekowi – iż wszyscy ją nienawidzą. Ech, te porywy serca młodych dzierlatek i rozhisteryzowanych poetów ruszających na front w dwudziestym roku życia. Idioci, prawdziwa sława przychodzi u schyłku życia, razem z orderami, obligacjami i miejscem w senacie. I nikt nie ma siły nienawidzić drugiego człowieka, tak bardzo ludzie, jako rasa, są zadufani i zakochani w sobie. Trzeba jednakowoż ten wiek okrutny przejść, przeżyć, dobić do czterdziestki z honorem. Jak ospę albo i Odrę, kiedy się wraca do kraju samochodem z Zachodu.
****
Jagowski był to weteran szeregu wojen i pasjonat pojedynków – do których to nigdy nie stawał, w odróżnieniu od przeciwnika, samotnie, więc wychodził z nich bez zranienia najmniejszego – o którym opowiadano, że z Rewolucji 89 wyszedł bez szwanku, a nawet się dorobił tytułu bohatera, no i ze sprzedaży desek do robienia barykad. Kilka lat później na demonstrację pod Sejmem też dziwnym się trafem spóźnił i jedynie udzielał nisko oprocentowanych pożyczek ciąganym po sądach i sadach. Zachachmęcił coś na Wschodzie, nie zatarł śladów albo co, i obecnie znajdował się rezerwie służbowej, z emeryturą nie do ruszenia. Wyjechał w górki, hodował nielegalnie bordery i pił miejscowe wynalazki z wójtem, który tylko myślał, że wybór zawdzięcza samemu sobie. Na konto, Jagowskiego, nie wójta, spływały tantiemy i odszkodowania, za nielegalne wykorzystanie jego postaci w jednym takim filmie. No i za patent jeden, dokładnie za nową technikę palenia od góry, który to wynalazek wdrażali z kolegami zimą 90. roku. Czasem nawet później.
****
W tym miejscu teoretycznie powinno się rzucić okiem na niejakiego BR, ale jest to postać absolutnie nieciekawa, epizodyczna, takowa jaką zaludnione są powieści dziewiętnastowieczne, zresztą rzeczony typek pewnie obecnie odsypia wczorajsze szaleństwa, na przeróżnych mieszankach nieorganicznych ugotowany nie rozróżnia fikcji od snu i wydaje mu się, że jest pomniejszym bogiem w uniwersum Wielkiej Prerii, a tak naprawdę leży w barłogu w piwnicy wynajmowanej na spółkę, w trzydziestym trzecim roku życia – Jezu niedługo miał umrzeć, z tuzinem podobnych sobie nieszczęśników, a w jego pokoju nie ma nawet kaloryfera, bo już dawno wyniósł za spirytus i tylko koza dymi, bo jakaś litościwa ręka dorzuciła o świcie kilka butelek po piwie, i znowu trzeba będzie pójść na zarobek do Mecenasa, od kiedy skończył on czterdziestkę marudny stał się okropnie i nie ma zmiłuj, licytacje komornicze to nie są proste sprawy – jak więc widzicie moi czytelnicy, cała anarchia nie mieści się już w uliczniku, bo obecnie jest on typem literackim absolutnie nieheroicznym, tylko heroinowym i to tylko, gdy nie braknie pieniędzy na działkę.
****
Adam, przez wszystkich nazywany nie wiadomo to czemu Adasiem, przemieszczał się wzdłuż torów, maszerował z jednego końca peronu na drugi, w ręce trzymając plik kartek białych jak pierwszy śnieg w Laponii albo dym z pobliskiej kopalni – jedynie w dzień był on taki jasny, nocą rzygało kolorami tęczy aż miło – i z twórczej niemocy planował się rzucić się pod najbliższy pociąg. Nie wiedział, biedaczek, że ostatnie połączenie towarowe zlikwidowano tuż po wejściu Polski do Unii, pasażerskie nawet wcześniej.