Dziecięciem będąc zafascynowała mnie koncepcja trzynastego piętra w amerykańskich hotelach, a dokładniej – idea trzynastego piętra w amerykańskich filmach o amerykańskich hotelach. Nie znałem jeszcze pojęć w rodzaju „protestancki etos pracy” i „ekonomika wolności”, ale fascynował mnie ten koncept w którym trzynastego piętra teoretycznie nie ma, choć przecież jest i generuje zyski (tych słów też mogłem nie znać, ale ich istnienie na pewno przeczuwałem). Ach, ale głupi ci Amerykanie – parafrazowałem głębokie słowa słynnego ówcześnie bohatera komiksów dla dzieci.
Moda ta w końcu dotarła i do Polski, razem z kredytami hipotetycznymi oraz Halloween, dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy w hotelu H. w mieście W. powtórzono ten myk z piętrami. Między dwunastką, a czternastką, rozdzierała się czasoprzestrzeń i znajdowała się pustka. Równie teoretyczna jak Polska. Dlatego odważnie wcisnąłem czternastkę (jak widać był to hotel nie najwyższej jednak klasy, ponieważ nie posiadał windziarzy w liberii i goście musieli ocierać sobie kciuki) i kiedy dźwig osobowy w końcu się zatrzymał, ufnie wkroczył w znajomy korytarz z wielkim fikusem.
To powinno mnie zaalarmować, przyznaję. Któż to po 89 widział w Polsce fikusa, wyginęły równie nagle i nieuchronnie jak wielki przemysł i godność robotnika w wyniku spisku Banku Światowego. Wyparły je bardziej efektowne kwiaty typu orchidea albo drzewka z gatunku palm, najczęściej orientalnie plastykowych. Ale wtedy nie zajarzyłem. Nie zdziwił mnie nawet dywan w oszczędnym odcieniu beżu, ani klucze z wielkimi drewnianymi kluczami w zamkach kolejnych mijanych pokoi.
W końcu odważyłem się otworzyć jedne z nich. Ostrożnie przekręciłem klucz i pchnąłem drzwi. Pokój był pusty. Jedynie pod ścianą stałą wersalka, a obok porcelanowy kubek z nieodłączną grzałką w kontakcie. Wycofałem się tyłem. W następnym pokoju jakiś wściekły typek walił w staroświecką maszynę do pisania i co minutę odkładał kolejną kartę szarawego papieru na metrowy stos. Nawet nie spojrzał na mnie, choć od przeciągu arkusz papieru ostatni uniósł się w powietrzu i wylądował ostatecznie w mojej łapie.
„Ostrożnie przekręciłem klucz i pchnąłem drzwi. Pokój był pusty. I jedynie pod ścianą stałą wersalka, a obok porcelanowy kubek z nieodłączną grzałką w kontakcie. Wycofałem się tyłem. W następnym pokoju jakiś wściekły typek walił w staroświecką maszynę do pisania.”
Jakiś postmodernistyczny bełkot. Ruszyłem dalej. W kolejnym okularnik o wyraźnie inteligenckiej prominencji malował twarz w biało-czerwone barwy i do lustra wykrzykiwał „Polska gola”, w tle leciała Międzynarodówka, chyba w esperanto. W kolejnej jeszcze hotelowej izbie stała staroświecka ława, jakby żywcem przeniesiona z pijalni piwa z Kochłowic z 86 roku i jakiś chłop leżał w buraczkach, a drugi robił mu zdjęcie. Dalej rozgrywano turniej w darta, ale według zasad polskich – rzucano stołowymi nożami z piłką w fotografię Leszka Millera i wygrywał ten, który dobrze skończył. Widziałem też cyrk bez zwierząt, jedynie z ludźmi, a nawet stację ładowniczą elektrycznych autobusów. Konduktorzy siłą upychali pasażerów.
Lodówki – jedna, stareńki bodaj Polar – stała na korytarzu, się po prostu bałem otworzyć. Pewnie zawierała nieświeże dania, przynajmniej sprzed roku i nikt już nie wiedział, kto był wtedy kucharzem, a kto trzyma w garści kuchnię – zakładałem, może mylnie, że nawet na zagubionym piętrze można takową znaleźć – obecnie. I czy na pewno jest weganinem. Komórka zawibrowała w kieszeni i w pustym, pomalowanym do połowy olejną farbą korytarzu, poniósł się motyw z Twin Peaks. Kompletnie nie rozumiem trzeciego sezonu, ale przecież się nie przyznam w towarzystwie:
– Już idę. Jaki to numer? VIXI?
Miałem być moderatorem spotkania liderów lewicy. Społecznym. Z własnej niewymuszonej woli.
Bhawo ja.