Moim pierwszym piwem był van pur. Z puszki. Kosztował na pewno poniżej dwóch złotych, kupiony został w kultowym sklepie Maksym, nadal istniejącym i nadal wyspecjalizowanym w alkoholu. Jako fani albo muzyki tanecznej albo Kultu nie kojarzyliśmy wtedy tej nazwy z piosenki ulubionego zespołu polskich piłkarzy tamtego pokolenia. Byłem już wtedy mocno stary, miałem z piętnaście lat, snobowałem się na słuchanie Miłości równolegle z metaluchami i te piwo kupił za mnie na bank ktoś inny. Wypiliśmy je na polach za sklepem. Pobliskim skrótem szły starsze dziewuchy z liceum, w komplecie z cygaretami w ustach. Przewodnicząca samorządu uczniowskiego patrzyła na nas, nowych licealistów, ze zdziwieniem, ale nie tak wielkim jak nasze, kiedy kilka miesięcy później zobaczyliśmy ją serwującą na wuefie.
Nasza knajpa znajdowała się w prywatnym domu i złote lata miała dawno za sobą. Właściciel jeszcze próbował ją ratować ogródkiem, jakimiś fontannami i żwirkiem dla kotów, ale wnętrze przypominało te z „07 zgłoś się” i to raczej z pierwszych odcinków. Lane piwo, niby belgijskie, kosztowało 2,80 i oprócz nas siedzieli w tym lokalu głównie emerytowani hajerzy oraz inne ludzkie spadki z wielkich budów socjalizmu. Aż dziw, ze nigdy nie spotkałem tam mojego starego, bo z właścicielem, obaj z włosami przylizanymi wodą – ach ta elegancja późnych lat 50., czasów ich młodości – kiwali do siebie głowami, kiedy w niedzielę szliśmy na mszę.
Centralną atrakcją był oczywiście bilard, z kijami tak krzywymi i tak długimi, że trzeba było uważać, by nie wybić dziury w ścianie. Gwiazdą z kolei był niejaki Paaaaolo, jak się sam przedstawiał, gość w kapeluszu, wtedy pewnie trochę po pięćdziesiątce, jak twierdził eks piłkarz miejscowej drużyny i, przede wszystkim, dzielnicowy pedałek, którym kilkuletnie dzieci straszyły siebie nawzajem. A trochę starsze dzieciaki opowiadały o kasie jaką można było dostać za… Tu zniżano głos i na twarzy przynajmniej niektórych młodzieńców pojawiał się wyraz obrzydzenia. Stare konie byliśmy, oczywiście we własnym mniemaniu, a jakoś nie potrafiliśmy zrozumieć jak to możliwe, że miejscowy zakapior, pożal się Boże o rok czy dwa starszy od nas, ma już sprawę za wyniesienie z mieszkania naszego Newmana wszystkiego, co się dało. „Z telewizorem?” – dziwiliśmy się straszliwie.
Kobiet nie bywało tu w ogóle. Oczywiście poza panią nalewającą, prywatnie najpewniej żoną właściciela. No dobra, raz czy drugi wpadały z nami koleżanki z klasy, nawet te o dziwo ładniejsze, ale łamały nam serca siadając po jakimś czasie na kolanach przystojniaków z wyższej klasy, których jakiś zły duch przypędzał akurat wtedy w to miejsce. Zimą miewali na sobie prawdziwe męskie płaszcze zamiast zwyczajnej kurtki na sobie, co było nie tyle skandalem niewyobrażalnym, co najwyższą z podłości. I choć żel spływał im z włosów na wełniane kołnierze, nic sobie z tego nie robili. Uciekaliśmy więc, opuszczeni i wściekli.
Wygnani, kończyliśmy pijarskie rajzy w wielu smutnych miejscach: w różnych lasach, na opuszczonych peronach, w poniewierce i w zaspach. Pośród nas zdarzali się naziści. Śmierdzieliśmy dymem z ognisk w autobusach, a nasi rodzice wierzyli nam na słowo, nie wiadomo czemu nie ufając żutej przez nas gumie. Balcerowicz wprowadzał kolejne reformy w ostrzej kontrze wobec Buzka, Tony Blair podążał trzecią drogą.
Żyło się.