Michałowi mogło się lekko przysnąć, bo kiedy się obudził, piekły go plecy. Książka była ciekawa, ale napisana niedzisiejszym językiem i nie ukrywajmy językowo dość trudna, nawet dla niegdysiejszego nieformalnego tekściarza Myslowitz. Tom wziął z półki pasierba, leżała pośród innych serii fantasy i albo naprawdę posunął się w latach nadmiernie albo te współczesne sf było absolutnie nie dla niego. Mnóstwo przemocy, krwi, złota i seksu. Nazywała się Biblia i była tylko pierwszą częścią długiego cyklu.
W Polsce była tak okropna zima, że musiał zostawić grzanie w swym kasztelu i cały czas martwił się, że 13 stopni to za dużo, przyjdzie taki rachunek, że go zlicytują! Oby pasierb zaczął w końcu ogarniać breslauerskie tramwaje, bo inaczej naśle na niego Mel. Ta przewróci kilka razy oczętami i będzie po chłopaku. Nowe nieszczęście gotowe, ale teraz się już będzie tylko odprężał.
Dokąd sięgał posmarował się mleczkiem po ramionach i niżej. Czysty piasek, lazurowy ocean i cisi murzyńscy Arabowie w oddali, naprawiający swe tysiącletnie łodzie. O tej porze roku piękniej nawet niż we Splicie. Zamknął książkę. Było coś o wojnie laserowej pod murami Jerycha, z tego co rozumiał z treści: jednej z baz kosmicznych któregoś z dzikich narodów tamtejszego gwiezdnego pogranicza. Odpoczynek to odpoczynek.
Ruszył wiec do baru po coś mocniejszego. Niby islamska wyspa, a mieli tu szeroki wybór alkoholi. Nawet żubrówkę dostrzegł za plecami barmana, ale kiedy chciał zamówić ten trunek młodzian szybko przeszedł na polski i odradził. „Fałszywa, produkowana na kontynencie, z trawy słoniowej, pan weźmie wyborową”. Polak na urlopie pija, co tylko zna.
Z tym barmanem to była ciekawa historia, jak się okazało. Ojciec w latach 80. studiował medycynę na Uniwersytecie Śląskim, znaczy się dziennikarstwo, bo ta legendarna środkowoeuropejska uczelnia akurat nie miała takiego wydziału, ale na Zanzibarze wszyscy myśleli, że medycynę i teraz leczył dynastię panującą na europejski sposób. Czyli za kopertę dawał zwolnienie lekarskie. Matka była rychtig Niemką z Łagiewnik, więc barman trochę zaciągał z lwowska, tak ogólnie jadąc czystą ślunską gwarą z Giszowca.
Ze zmrożoną butelką Michau wracał na kocyk przywieziony z Ojczyzny – Polak nie będzie płacił za leżaczek, jeśli może za darmo poleżeć na piasku – kiedy dostrzegł dziwną grupę wokół jednej z łodzi. Tłum tuziemców, wyraźnie podekscytowany wskazywał na coś palcami i wznosił modły do Allacha. Nagle z tego rejwachu wyrwał się malutki biały piesek i jakby znając dobrze Michała, zaczął lizać go po twarzy. Kiedy uwolnił się od zwierzaka, przed nim stał grupka… rodaków. Jakoś od razu to wiedział. Spaleni słońcem, obwieszeni kotwicznymi złotymi łańcuchami, z kałachami w ręku, a jeden, najsmutniejszy, z naplompanym jednorożcem na barkach. Najbardziej pyskata z tych osobników, to też wiedział skądś od razu, odezwała się pierwsza:
– Część Michau. To my. Przywieźliśmy stroopwafle.
W oddali płonął perski tankowiec. Choć dzielni irańscy żołnierze piechoty morskiej ostrzeliwali się, nie wyglądało, by długo miał się utrzymać na powierzchni. Dziennikarze CNN rozstawiali sprzęt. W Waszyngtonie była jeszcze noc.
ORP „Tratwa Grozy 2” dopłynął do celu.
Zaczynała się Apokalipsa. Coś kiedyś o niej czytał. W jakiejś książce fantasy. Dlatego nie lubił tego gatunku zbyt bardzo. Zawsze się sprawdzał.