Sylwester

Asi

Pół roboty było Jej

Płatki śniegu wirowały w nocnym powietrzu, nindże grzały się w dżakuzi w imponujących ogrodach Kasztelu, popijając prosecco i zajadając się mandarynkami. I gdyby szacowny narrator był starym satyrem, a nie niepozornym fetyszystą trzeciego stopnia, to w tej chwili by bardzo żałował, iż nie poszły w ślady posła T. albo aktualnego polskiego Macrona. No cóż, nikt nie jest doskonały. Poza pewnym płockim prawnikiem i jego Panią Kotą.

Smoczyca z Potomstwem puszczały ogromne bańki mydlane pod brzozą. W przerwach pilnowali, by ogień pod rusztem nie przygasł nadmiernie.

Piknik wpadł w gości, tak po sąsiedzku, bo jak powiedział, tu cytat dokładny: „Czas najwyższy zmienić dietę” i nawet przyniósł ze sobą sałatkę, ale jakoś stała ona na drewnianym piknikowym stole nienaruszona. Tija i Puciul spoglądały na niego bardzo nieufnie.

Byli już parą najlepszych przyjaciół. Tija pokazała kompanowi, gdzie kąpią się dzikie świnie, a Puciul przedstawił nową koleżankę Bałwankowi.

Nawet R. wychynął na moment z wygodnej trumienki po dziadku i oddał dwie puszki Bosmana, co prawda najtańszego, na składkową imprezę. A mógł przecież zabić! Odsetkami z odszkodowania w sprawie Pozwu…

Sierżant Międzyzjeż gdzieś się zapodział. Julek też zniknął. W całym powiecie nie poleciał tej nocy w gwieździste niebo ani jeden fajerwerk, a niedoszłych piro/techników/manów znajdowano następnego dnia wiszących na orzechach włoskich, nogami do góry, z wielkim J wytatuowanym na tyłkach.

A. pozostawał w stuporze. Zbiórka na Patronicie, na rekonstrukcję futerka, biła rekordy popularności. Do dziś nie wiadomo, kto ją założył. I gdzie jest kasa?!

I tylko M. nie potrafił wyjaśnić Szacownej Małżonce, co cała ta zbieranina robi akurat w ich domu. I dlaczego lata po pokojach w zbroi, a nie, jak zwykle, w samej koszulce Salaha. Równocześnie musiał uspokajać Sierżanta Międzyzjeża, że plan opanowania Kasztelu oraz przejęcia lotniczych biletów na Zanzibar jak najbardziej pozostaje w nocy. Znaczy się mocy.

Ogarek… spuśćmy zasłonę milczenia na tego nikczemnika! Niech mu brazylijski piasek lekkim będzie!!!

Misio śnił sny o byciu psem dyktatora i czworonożnym zbawcą narodu (szczęśliwie nie ustalono którego).

Wikuś zapoznawał się z florą bakteryjną Biblijnej Bestii.

Nie był to aż tak zły rok, by następny nie był lepszy.

****

Jeżalsi spali.

Tu małe wyjaśnienie dla niezwykle sympatycznych autorów opinii na blożku (a także tych niesympatycznych, bo i tacy się trafiają). Jeże, poza cierpiącym na bezsenność Sierżantem Międzyzjeżem, który jak wiadomo przeszedł małą trałemką w młodości i w ogóle jest kibicem Arsenalu, co zasadniczo wyjaśnia wszystko, zapadają zimą – a dokładnie kiedy temperatura kilka dni z rzędu spadnie poniżej zera stopni w kontynentalnej skali Celsjusza – w stan zwany popularnie hibernacją. I lepiej, by się nie wybudzały, dopóki nie będzie naprawdę ciepło, a zasoby energetyczne się nie skończyły przedwcześnie.

To prawo natury dotyczy również tak doskonale wyszkolonych i elitarnych jednostek militarnych jak JOT. Nie oznacza to oczywiście, że Królestwo Jeżowe/Republika Jeżacka pozostają w tym okresie bezbronne, ale to już [tajemnica państwowa]. W każdym razie nie wchodziłbym do Lasu ze złymi zamiarami nawet zimą! Może szczególnie zimą.

PS Stadion Śląski musi zostać zburzony.

31 grudnia

„Chociażbym szedł grubym jelitem, Symetryzmu się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Niepozorny, nawet trochę śmieszny człowieczek szedł ciemnym jakimś lochem i mamrotał te bluźniercze słowa, litanię każdorazowo kończąc przyłożeniem łańcuszka, zwisającego mu z szyi grubej i pokrytej jakby ptasim wolem, do spodni. A spodni tych bynajmniej nie owinął sobie wokół głowy, na przykład w ochronie przed słońcem, tylko zwyczajnie tkwiły one na chudym tyłku niezwykle podejrzanego jegomościa. Nieprzyjemnie było jak w zbankrutowanym Nowym Jorku o północy w erze przed Giulianim, co tylko zwiększało lęk i wzmacniało szumy tego paskudnego miejsca. Podłoże zdawało się ruszać, smród był przeokrutny.

„Kaka demona” – zanucił słabym głosem człowieczek piosenkę swej młodości, pieśń od której to wszystko się zaczęło i pstryknął zapalniczką. Nic się nie zmieniło. Ściany zdawały się zwężać, pulsowały jakby życiem, spływał z nich śluz, w zakamarkach czaiły się jakieś stwory niepodobne do tych ziemskich, pozostające w symbiozie ze złowieszczym labiryntem. Homunkulus wykonał dłonią tajne masońskie znaki i zgasił zapalniczkę – benzyny nie było dużo, zapomniał napełnić zbiorniczek przed rejsem, a teraz sam już nie wiedział, od ilu dni błąkał się w tych okropnych ciemnościach. Co gorsza, nie miał pojęcia jak długo to jeszcze może trwać.

– O Bahomecie, Bahomecie. Ile bym dał za kolejny pakt z diabłem! – Zakrzyknął, a echo odbijało przedziwnie jego słowa jako „Mahomecie, Mahomeeeeeecieeee”. W desperacji nie tylko marzył o kebabie, żałował wręcz, że nie profanował każdego piątku tym obcym kulturowo smakołykiem. Pożywił się okruszkami hostii i popił mszalnym winem. Było już mocno skwaśniałe, ale nie takie rzeczy pił w młodości i podczas orgii ku czci Złego.

Zdrzemnął się chyba na moment i nie wiedział, czy poszczekiwanie, które słyszy jest prawdziwe, czy dalszą częścią snu. Jazgot był coraz bliżej, a on jakby skądinąd znał te warknięcia. Pstryknął krzesiwem i zapalniczka ponownie zapłonęła. Zza zakrętu mrocznego korytarza wybiegł mały biały piesek, wesoło machając ogonem.

– Puciul, mój Ty Puciulku – Ucieszył się człowieczek, gotów natychmiast uściskać dzielnego czworonoga – To naprawdę Ty?

Cienie na żywych ścianach jaskini zaczęły się zmieniać. Człowieczy i tak malutki, kurczył się w oczach, natomiast psi potężniał z każdym uderzeniem serca, nabierając ponadczasowych cech Prawilka. Groźne kły wystawały z pyska już na kilka centymetrów, oczy cienia nie miały tak charakterystycznej dla Puciula dobroduszności, łyskając drapieżnie tropem wilka.

–  Lewiatan! O Lewiatanie! – Wrzask zlał się w jedno z posępnym wyciem.

****

Kolejna ofiara Trójkąta Bermudzkiego?

  • Zaginął statek.
  • Wśród możliwych ofiar Polak.
  • Powtarzam: Polak.

Jak informują światowe agencje na Morzu Karaibskich w godzinach porannych zaginął transportowiec HMS Pyton. Płynący pod rosyjską banderą statek ostatni sygnał wysłał o 3 rano czasu Greenwich, tuż przed wpłynięciem na wody tzw. Trójkąta Bermudzkiego. Prowadzący kapitan Miedwiediew nie donosił o żadnej pogodowej anomalii ani o awarii silników. Tuż po czwartej kontakt z mostkiem ostatecznie się urwał.

Ambasada rosyjska w Warszawie zdemontowała pogłoski jakoby na pokładzie „Pytona” przewożono rakiety termojądrowe do Wenezueli. Celem rejsu nie był również kanał panamski, a jedynie kurtuazyjna wizyta w Acapulco i Hawanie. Wiadomo jednak, że tym statkiem płynął, jako jeden z zaledwie kilku zaokrętowanych w Kaliningradzie pasażerów, Napalony W., były proboszcz plebanii w Wyszkowie i znany w światku warszawskiej bohemy aferał. Po rozpętaniu przez W. spekulacji maślanej warszawska kuria nie mogła dłużej tuszować wybryków niesfornego duchownego i wysłała go na misję do Republiki Dominikany.

Przypominamy, że Trójkąt Bermudzki jest fragmentem oceanu atlantyckiego na którym rzekomo od stuleci znikają statki, a od wieku także samoloty. Jedynym człowiekiem, który miałby powrócić z takiej wyprawy jest Stanisław A. Ziemkiewicz., z wykształcenia filolog języka polskiego, obecnie pracownik oddziału IPN we K. i autor trzytomowej monografii „Wielka Lechia na obrazach mistrzów Odrodzenia niderlandzkiego”, który w czasie stypendium naukowego w Princeton (pracował wówczas nad doktoratem „Sprawa Bolka a antycywilizacyjny terroryzm Różowych Panter”) udał się na ryby małymjachtem wypożyczonym, bez pytania właścicieli, z mariny w S. na Florydzie.

W miarę napływu nowych informacji będziemy uaktualniać tę stronę.

30 grudnia

Stała pośrodku hallu. Wyglądała zwyczajnie. Ot, drewniana skrzynia słusznych rozmiarów, pociągnięta czarnym lakierem, którego robaki nie zdążyły napocząć. Unosił się z niej lekki zapach jakby mokrej ziemie, ale raczej nie rozkładu. Cała rodzina stała wokół niej, przypatrując się jak głowa rodu przygotowuje narzędzia: łom, młot dwuręczny, siekierę oraz wkrętarko-wiertarkę, którą M. specjalnie kupił w Obi dokładnie na tę chwilę – kiedy skarb w końcu zostanie odnaleziony.

Najpierw trzeba było zbić srebrne okucia, które sprawna ręka dawnego mistrza uformowała w fantazyjne linie wielkiego dzbana.

****

M., pomijając fakt, że nadal nikt nie wiedział, czy jest bardziej pandą czy człowiekiem, był niezwykle towarzyskim cyckoczem, jednak raz w miesiącu nachodziło go ogólne rozprężenie, wyjątkowo niezwiązane z wynikami pewnego odległego klubu sportowego z mitycznej Anglii rewolucji przemysłowej, brudnych fabrycznych kominów i paskudnych robotniczych bliźniaków w których sąsiedzi wiedzieli o tobie wszystko. Nawet to, że nie spuściłeś wody po porannej wizycie w toalecie z numerem katowickiego Sportu, na którego okładce sławiono kolejne wiekopomne zwycięstwo dzikiej bandy Kloppa.

Bo też kiedy jesienią/zimą 1944/45 roku Tysiącletniej Rzeszy zaczęły bronić oddziały szesnastolatków dowodzone przez kalekich weteranów pierwszej wojny światowej,  szacowny pradziadek M. uznał, że to już długo nie potrwa i postanowił zabezpieczyć rodowe srebra, obligacje skarbu państwa oraz chińskie dolary przed zwycięską Armią Czerwoną. Wraz z zaufanym stangretem pewnej nocy ruszyli ku kresom Majątku z wielką skrzynią. Z wyprawy wrócił tylko praszczur, stangreta nikt więcej nigdy nie widział, choć ponoć biedaczek w drodze powrotnej przypadkiem nadepnął na minę. Taka mała ludzka tragedia tuż przed końcem wojny. Inni twierdzili, że było słychać pojedynczy strzał późną nocą, potem palbę radzieckich katiusz, ale musiały to być pomówienia, bo propagatorzy tej paskudnej plotki w komplecie trafili później do MO.

Dalsza historia jest znana każdemu Polakowi. Deportacje, nacjonalizacja, długoletnie więzienia i pradziad do domu wrócił dopiero po 1956 roku, bez munduru, za to jako dyrektor nowo zakładanego PGRu. Z tych wszystkich przeżyć zapomniało mu się, gdzie dokładnie zakopał swój skarb, mapka dawno zaginęła pośród tomów Dzieł wszystkich Kraszewskiego i do samiutkiej śmierci, wraz z upływem cyklu księżycowego, ruszał w pola i kopał dziurę za dziurę.

Tęże familijną klątwę odziedziczył po nim M.

****

Tak więc teraz, późną nocą po dniu rzezi rzezi maślanej, rozpoczynał kolejne poszukiwania. Wrzucił na A., niezmiennie pozostającego w stuporze po odkryciu dwuznacznej roli M. w całej tej aferze z pandami oraz nindżami, kilof, worek opału, łopatę oraz baniak nafty i ciągnąc nieprzytomnego futrzaka za uszy jak sanki, ruszył w najodleglejszy kąt zdziczałego sadu. Miał przeczucie, że tym razem nie wyprawia się nadaremno. Przez poprzedni tydzień panowała typowa polska pogoda, było tak buro i szaro, że ludzka tusza tęskniła za żywym ogniem płynącym z fabrycznych kominów bez filtrów, a dusza jęczała pod naporem wichru. Ziemia jednak była zmrożona, dlatego M. rozlał wokół jednej z papierówek naftę i fachowo dokładając pojedyncze brykiety, w końcu rozpalił ogień.

Wygasł on po godzinie i M. zabrał się do kopania. Z wysiłku najpierw ściągnął kożuch, potem kontusz. Na końcu pozostał w samym pasie słuckim i kiedy miał się, kolejny raz, poddać, kilof uderzył brzęcznie. Wierząc w inteligencję moich czytelników i będąc pewnym inteligencji moich czytelniczek, w tym miejscu zawieszę narrację, bo po cóż ukrywać, iż była to dokładnie ta sama trumna, którą co bardziej spostrzegawczy mogli zauważyć już w pierwszym zdaniu tejże relacji.

M. przyciągnął trumnę pod bramę Kasztelu, tu przejęli ją już dyskretni służący, z gęby zresztą jakoś podobni do Dziedzica. Och, sporo się plotkowało w pobliskim miasteczku o młodzieńczych latach potentata ziemskiego, którego notesik z tamtych czasów był pełen tajemniczych zapisów oraz rachunków. Prawie jak ten Dziekana, kiwali z uznaniem głową podstarzali smakosze polskiej ligi. Jak to mawiali przodkowie, dobry Pan w każdej swojej wsi osobiście dba o populację oraz następstwo pokoleń. A. rzucili koło kominka, żeby trochę odtajał.

****

I chyba właśnie futerko tego niezwykle marudnego pandzioszka, który nawet nieprzytomny nie potrafi, jak się okazało, nie wzbudzać niezdrowej sensacji, zajęło się ogniem, bo w wysokiej komnacie nagle zapachniało niezbyt przyjemnie. A fetor nie mógł unosić się z trumny, bo … wstał z niej całkiem żywy człowiek! Z twarzy taki trochę jakby adwokat, choć raczej niekoniecznie z najwyższej gildii. Spiczaste uszy, czaszka poryta krótką ni to sierścią, ni to włosami, wielkie kły drapieżnika. Roztaczał wokół siebie zapach old spice’a, a eleganckie z pozoru buty świeciły papierzanymi zelówki. W sumie to nawet logiczne, po co do grobu brać lepsze obuwie robakom na ucztę?

M. zajrzał do wnętrza skrzyni umarlaka i zaczął złorzeczyć. Sobie, pradziadkowi, antyludzkiemu państwu i wszystkim zgromadzonym wokół, jednak niedoszły truposz nic sobie z tego nie zrobił, tylko natychmiast zażądał dwóch skrzynek piwa, najlepiej Bosmana, i to schłodzonego. Dowiedziawszy się, że nadal mamy 2018 rok poprosił o kilka ryz papieru kancelaryjnego, wyciągnął z kieszonki na piersi –  przebitej kołkiem, ale najwyraźniej nie osinowym – elegancki papieski długopis, pamiątkę z  pierwszej komunii, i pisał coś długo, acz skrupulatnie. Następnie z innego zakamarka czarnego płaszcza wyciągnął pieczątkę, chuchnął na nią, walnął w pismo, podmuchał i tak sporządzony pozew wręczył M.

Szamotanina wisiała w powietrzu.

I tylko jedna z nindż, które cała ta awantura sprowadziła na dół z pokojów gościnnych na piętrze, rozpoznała tajemniczego przybysza. „Naprawdę chciał się dla mnie skasować” – Pomyślała – „Jakie to słodkie”.

29 grudnia

Tego poranka zwierzyniec w komnacie gościnnej Kasztelu obudziły dziwne, ledwie uchwytne dźwięki. Coś jakby szum setek skrzydeł motyli albo ścieżka dźwiękowa ostrożnego seksu jeży. Ewentualnie Radio Wolna Europa słuchane w głębokiej konspiracji w lasach Pomorza zimą 83 roku. Stopniowo narastał, dało się wychwycić pojedyncze tony, zrytmizowany szum wspólnego wysiłku.

– Budzić się! Bunt maślany!!! – Strażnicy na blankach zaczęli biegać jak szaleni, a rodzinny kapelanek fruwał w powietrzu na sznurze dzwonu, ujawniając niefortunny brak bielizny osobistej.

M. rozstawiał oddziały na dziedzińcu, a giermkowie donosili kolejne części zbroi po pradziadku. Rzekomo została ona zdobyta pod Grunwaldem, ale wielkim rodzinnym tematem tabu była strona po której dziadunio walczył swym nagim mieczem. M., wylaszczony po treningu Sierżanta Międzyzjeża, zmieścił się bez problemu, tak że nikt już nie wiedział, czy to panda udawała rycerza, czy rycerz futrzaka.

****

Fluktuacje cen masła na rynkach światowych natychmiast znajdowały odbicie w sytuacji społecznej i politycznej najbliższego otoczenia Kasztelu. Spadek cen na giełdzie towarowej w Chicago mógł obalić rząd w dalekiej Warszawie, a  każda gra na zwyżkę natychmiast wywoływała ruchawkę w polskich wsiach. Prababcie ściągano z pieca i zamiast jak każdego roku o tej porze wysłać do lasu, dostawały kankę mleka oraz kilka warzęch do ubijania i to właśnie ten odgłos niósł się po całej okolicy, a w chłopskich chałupach powstawały małe manufaktury.

****

Sierżant Międzyzjeż postanowił zachować przychylną neutralność w tym klasowym konflikcie. Odpalił Julka, zapakował A.  –  niezmiennie pozostającego w stuporze po obejrzeniu M. w szlafroku – w tabory  i postanowił rozbić obóz na najbliższym wzgórzu, z widokiem na gierkówkę, by kontrolować szlaki komunikacyjne walczących stron. Na Kasztel szły kolejne fale chłopskiej rebelii, łucznicy z wież szyli jak szaleni, ale wyrwy w chłopskich szeregach zostawały natychmiast wypełnione przez młodzieńców w waciakach i gumofilcach. Bój był daleki od rozstrzygnięcia.

****

Lustrującego okolicę Sierżanta Międzyzjeża zdziwiło pewne zaburzenie przestrzeni na horyzoncie. Przetarł soczewki swego zeissa, ale tak, w oddali coś płonęło. Przytroczył ponownie śliniącego się A. do wozu bojowego i ruszył w drogę.

Nad Wisłą płonęły składy pełne świeżego masła! Pośrodku tłustego dymu, wypisz wymaluj 82%, stał on. Osławiony Napalony Wikary i śmiejąc się złowieszczo, wrzucał do ognia kostkę za kostką masła polskiego, irlandzkiego, a nawet duńskiego. Sfanatyzowane szeregi pokolenia Wikarego na taczkach przywoziły kolejne tony tego strategicznego surowca. Biedne dzieci musiały jeść na śniadanie chleb z margaryną albo – o zgrozo z miksem – a tu topiły się miliardy w twardej walucie europejskiej! Ojcowie rodzin z obrzydzeniem zjadali jajeczniczkę na oleju rzepakowym!

Wyszedł z nerw Sierżant Międzyzjeż i umocowawszy A., znajdującego się oczywiście w stuporze, w roli tarana tuż za rogiem Julka ruszył na wroga. Pokolenie Wikarego walczyło nie fair, gryząc i waląc w szczepionkę. A jak tylko jeden internetowy troll padł i na obiadek poszedł, co go mamusia ugotowała, to pojawiał się następny, bardziej zażarty i pryszczaty. Julek i Sierżant na ostatnich łapach stali, A. w stuporze posiniaczony nawet się nie obudził, paskudny Wikary triumfował…

I wtedy na Wschodzie zabrzmiał Marsz Walkirii, nadciągnęły na swych skuterkach trzy ninje, wiodąc ze sobą Smoczycę z Potomstwem oraz Lokim! Mrugnęły trzykrotnie oczętami, oczami, oczkami z długimi rzęsami i ruszyły w bój! Pokolenie Wikarego poszło w rozsypkę, nagle musząc miażdżyć lewaków na innych portalach. Wikary pozostał sam. Upadł na kolana i zakrzyknął:  Johnie Binghamie Juniorze, dlaczego zostawiłeś mnie sam?!

****

Ceny masła, zarówno na rynkach światowych jak i w osiedlowych delikatesach, się ustabilizowały. Kasztel się obronił, chłopi wrócili do pracy na budowach w odległej stolicy, prababcie co lepsze rodziny odesłały na piece, M. zjadł trochę makówek, a A. pozostawał w stuporze. I tylko Wikary mógł czuć się paskudnie, bo w ramach kary trafił do parafii na Dominikanie. Jako ministrant. Tak rozpoczęła się jego droga do Tronu Piotrowego, ale to już inna historia.

****

Jeżalsi spali.

Jaro, Norbi i kasa

Możecie mówić co chcecie, ale lata 90. były super. Dziś wiele osób, zwłaszcza dzieciaki, się z nas śmieje, z naszych fryzur i dresów, tego całego ówczesnego glamour tuż po śmierci Kobaina, ale do końca życia będą bronił tamtej dekady. Czasu wielkich karier i zachłyśnięcia się Zachodem. Prawdziwej muzyki i szybkich numerków – nie żebym korzystał zanadto, bo zawsze byłem taki bardziej nieśmiały względem kobiet, ale wystarczyło kilka zielonych albo marek niemieckich, nie trzeba było od razu wynajmować takiej mieszkania, i można było mieć każdą. Nawet licealistkę.

A kasy, nie nazywanej jeszcze hajsem – to myśmy wymyślili – a szmalem, forsą, grosiwem, mieliśmy wtedy, że mogliśmy nią palić. I paliliśmy, spalaliśmy się jak ta ćma z piosenki Lady Punk.  W ogniu.

Wtedy dzieliłem tysiące porcji amfy dziennie, dziś trzęsącymi się rękami z trudem przesypuję antydepresanty. Pierwsza kaseta Wzgórza, pierwszy Liroy… One najlepiej oddawały ducha wspólnoty jaką tworzyliśmy. To podstawowa różnica. My jeszcze wierzyliśmy w etos, choćby i bandycki, jeden za drugiego skoczyłby pod kule i wyciągnął rannego kompana. Pamiętam jak raz w Oberhausen obrobiliśmy jubilera na stłuczkę i choć nas gonili nie wyrzuciłem Jara z samochodu, pozwoliłem umrzeć mu na moich rękach. Pochowaliśmy go gdzieś w Enerdowie, a Gruby Bolek, który przez kilka lat był ministrantem, zmówił modlitwę. Tapicerka nadawała się do wymiany.

Wszystko zaczęło się psuć, kiedy Norbi puścił  w eter swoją pierwszą piosenkę. Spójnia jakoś wtedy dostała baty od Pruszkowa w finałach, no ale kto by im podskoczył? Każdy chciał żyć. Józek MacNull odszedł do Śląska, kobiety były gorące, ale ceniły się coraz wyżej. Latem siedzieliśmy w smażalni Byka nad morzem, piliśmy hetolitrami Bosmany i spoglądaliśmy z zadumą na promy ze Szwecji. Skórzane kurtki z trudem zapinały się na naszych coraz większych brzuchach, białe mokasyny straciły swój błysk, golfa trójkę wycofywano z produkcji. Lata dziewięćdziesiąte schodziły na POPiSy. Pośród nas kiełkowała zdrada.

Do dziś nie wiem, kto mnie sprzedał. Kiedy dzielnicowy mnie przymknął, wiedzieli dokładnie wszystko. O okradaniu niemieckich turystów  w Świnoujściu metodą na loda – sprzedawało się im Algidę, a dostawali Polara. O tym jak byliśmy królami doków i rozładowywaliśmy ciężkie skrzynie z chińskich kontenerowców. Wiedzieli nawet o podrabianym gipsie do krasnali. I jeszcze zarekwirowali mój kastet zrobiony z pokrętła do rur. Taki ogrom zdrady zniszczył mnie moralnie. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo można złamać człowieka. Co to za problem odpękać dyszkę za brata?

Zostałem świadkiem koronnym. I w ogóle się nie wstydzę. Wyszedłem, jak to się mówi, na ludzi. Na poziomie. Oczywiście noszę dresiki, ale pod togą. Ostatnio nawet kandydowałem do Sądu Najwyższego.

26 grudnia

Sygnał pobudki rozbrzmiał ledwie godzinę później. M. dzielnie zszedł z drzewa, A. nie miał siły choćby się poskrobać lewą tylną łapą w brzuch, to po prostu spadł z rzeczonego drzewa, czyli słynnego w niektórych rękach orzecha włoskiego. Na łeb. Ale jako  że pandy są niezniszczalne, nic strasznego mu się nie stało. Lekkie wstrząśnienie mózgu, skręt kiszek i kilka innych drobnych obtarć, wymagających natychmiastowej transfuzji krwi.

Sierżant Międzyzjeż, w galowym mundurze Jeżowych Sił Zbrojnych, z medalem Kolca Jeżego przypiętym do piersi – otrzymanym za zasługi poniesione w słynnej Bitwie Pod Krzywym Dębem –  kierował już wozem bojowym, a do boków Julka były przyczepione tajemnicze sakwy.

– Do Myszkowa! – Zakomenderował silnym głosem weterana Sierżant.

M. i A., jak to cwane gapy, próbowały rozmieścić się na grzbiecie biednego Julka, ale wystarczyło jedno pełne pogardy spojrzenie Sierżanta Międzyzjeża. Kolumna w szyku ubezpieczonym – na przedzie Julek, z tyłu dwie wlekące się pandy –  ruszyła w drogę lekkim truchcikiem i utrzymując średnie tempo 12 km/h dotarła do tego miasta po 4 godzinach.

Jest to miasto słynące z wielu atrakcji – bliskie szczególnie A. który młodą pandą będąc był zmuszony nie tylko do nieustającej walki o kule z nindżami, ale upodobał sobie również śledzenie tabel niższych klas rozgrywkowych w katowickim Sporcie i zawsze wyróżniał się w nich Krisbut, legenda drugiej ligi w latach 90. poprzedniego, niestety, wieku – w drugi dzień świąt czynne było jednak jedynie Muzeum Redaktora, który nasz odział odwiedził w ramach szkolenia ideologicznego. Dzieła zebrane tweetów, słynne okulary, wypalona na CD-R płyta z najbardziej socjalnymi rapsami w Polsce, podstawka pod krafty z BM, woślitze – oto najcenniejsze pamiątki zgromadzone przez wdzięcznych mieszkańców Myszkowa, jakże dumnych ze swego ziomka zwanego także Poruszycielem.

W pewnej chwili pandy zauważyły, ze Sierżant Międzyzjeż zniknął niezauważenie, mimo karcącego wzroku przewodniczki. A. i M. znaleźli go dopiero na pięknym secesyjnym rynku, na którym rozmawiał z małym białym pieskiem jakby skądś znanym . „To przecież P, słynny polski bohater” – pomyślał A., ale ten jeden raz postanowił trzymać jęzor za zębami, zwłaszcza że właśnie go sobie przygryzł. Lizaka mu się kokalowego zachciało, to teraz cierpiał. „Ostatnio go widziano w Meksyku jak kasował niefortunnego absztyfikanta swojej Pani”.

Tłumoki umocowane do wozu bojowego zawierały stroje kolędników. Dopiero teraz Sierżant Międzyzjeż przekazał swemu plutonowi szczegółowy plan opanowania panującego nad okolicą Kasztelu. W przebraniach kolędników – Sierżantowi dostał się kostium Turonia, M. diabła, a A., dziwnym przypadkiem marudzącej Baby [obiektywny narrator w tymi miejscu musi podkreślić, iż nie ma w tym opisie żadnego przejawu braku szacunku dla płci pięknej ani też oznak mizoginii, naprawdę tak było, bo też narrator kieruje się w swej misji najwyższymi standardami etycznymi oraz moralnymi], Julek powinien się zwyczajnie wtopić w tło jak transformer z najnowszego blockbustera  – mieli opanować posesję w dwie minuty trzydzieści sześć sekund, zadekować się na tydzień, następnie zrabować co się da, spieniężyć łupy i z biletami oraz paszportami domowników udać się na zasłużony urlaup na słynną wyspę Zanzibar.

A. dzielnie fałszował jedyną kolędę jaką znał, kiedy się zorientował, że jego wiernego druha M. nie ma obok. Załamał się biedaczysko. I w tej rozpaczy zadzwonił do drzwi, łamiąc wszystkie dyrektywy planu C. Drzwi wejściowe otworzył… M. już w szlafroku i pachnąc wodą kolońską (albo jakimś bałkańskim wynalazkiem sporządzanym jedynie podczas pełni księżyca z owoców zebranych między jedenastą a dwunastą czerwcowej nocy pośród kakofonii wystrzałów z kałasznikowa). Tija, którą zawsze ciągnęło do najgorszego, radośnie wskoczyła całym swym cielskiem na A. i zaczęła radośnie lizać po mordce jak starego znajomego. Błotnista poczta dzikowa jak widać działa nienagannie i A. był gdziekolwiek znany.

Och gdybyście mogli obejrzeć wyraz jego mordki! Śmiechom nie było końca. Nad całą rozradowaną grupą rozbłysła Gwiazda, ale nie Crvena, a Betlejemska. Smiersz komunistom! [narrator dodaje to na wypadek, gdyby zechciał go przeczytać znany krytyk literacki Masłoń].

***

Co robiły w tym czasie ninje? Dokładnie nie wiadomo, ale może, może być że odpalały swoje miot… skutery powietrzne, by dołączyć do radosnej hałaśliwej hałastry, (poza pewnym marudą…) która rozlokowała się w Kasztelu.

***

Jeżalsi spali. Co rozsądniejsi z nich cieszyli się, że nie wzięli udziału w opisanej wyżej awanturze i nie będą teraz musieli wynajmować szczecińskich prawników, by ci zdobyli, po dobroci, choć najpewniej nie, sądowy nakaz zniszczenia całego nakładu powyższego dzieła.

25 grudnia

– Chłopaki, łby do góry – Zakomenderował Sierżant Międzyzjeż, kiedy o piątej stawił się pod słynnym w pewnych kręgach orzechem włoskim, a dwie ostatnie pandy górnośląskie z wielkim trudem zdrapywały się w dół. – Dziś Urodziny Świętego Dziecka, będzie lżej.

Rzeczywiście. Zajęcia co prawda rozpoczęli piętnastokilometrowym biegiem,  w pełnym wyposażeniu oraz z ciężkim uzbrojeniem, nie musieli jednak tym razem forsować żadnych rzek, a część ćwiczeń – w ramach współdziałania różnych rodzajów broni – odbyli na Julku. O pierwszej, po wyszorowaniu pojazdu bojowego, zjedli dietetyczny lanczyk, a potem Sierżant pozwolił im na godzinę odpoczynku w koszarach, czyli na słynnym w pewnych kręgach orzechu włoskim. Ku radości obu dzielnych pańdzioszek obiecał rekrutom popołudniu jedynie proste prace kuchenne.  Nie przeszkodziło to rzecz jasna pomarudzić A. pod nosem, że on się do żadnej takiej służby nie zapisywał. I w Rajchu mógłby pójść na zastępstwo albo by w końcu popływał sobie po świecie korwetą Kriegsmarine i Święta by spędzał właśnie, na ten przykład, w Nikaragui. Słoneczko pięknie by go grzało w hamaku chłodzonym przyjemnym zefirkiem od oceanu, a on w końcu pozbyłby się tych paskudnych skarpetek ze stóp.

Wziął więc A. swój ulubiony nożyk do warzyw, gotów oskrobać choćby i tonę kartofli/ziemniaków/bromborków na placki. Nie kłóciłby się w kwestii jajek i dorzucił trzecie do misy pełnej kartoflanego ciasta. Kiedy jednak weszli do garnizonowej kuchni, ich oczekiwania – M. taktycznie popuścił pasków w koszulce pewnego niezbyt znanego klubu piłkarskiego – zostały rozwiane jak nadzieja śląskiego dziecka na górę prezentów od Mikołaja zza Brynicy.

Ich oczom ukazał się mianowicie najstraszniejszy z możliwych widoków. Palety pełne jaj od kur z wolnego wybiegu. Całe worki mąki. Istne stosy masła zrabowanego na pewnej plebanii w Wyszkowie. Wielkie pudła pełne kakao oraz cała góra buraków cukrowych. Misy do ucierania z napisem „made in Vietnam” w liczbie 1/3 całej tamtejszej rocznej produkcji. Cysterna spirytusu. Przede wszystkim, w samym środku pomieszczenia, stał ogromniasty tort migdałowy.

Stygł w formie. Teraz go trzeba było tylko ozdobić.

Siedem godzin później nasze dzielne, niesłusznie szykanowane z wielu stron, zwłaszcza ze Wschodu, pandy, nadal nie wyszły z kuchni. Sierżant Międzyzjeż wasserwagą sprawdzał strategiczne rozmieszczenie kremu czekoladowego, a marcepan nie mógł mieć najmniejszej grudki. W dziesiątej godzinie pandy dopadła głupawka i A. próbował zachachmęcić dwie kostki masła na ciężką zimę, a M., jak niegdyś słynny piłkarz Fowler, wciągał nosem kreski, tyle że brązowe. 50 pompek w błocie załatwiło resztę. W piętnastej godzinie Sierżant poczuł się usatysfakcjonowany, a nasi bohaterowie wykonali krótki, dziesięciokilometrowy bieg na dobry sen. Słońce akurat wschodziło zza autostradowej mgły.

****

Co w tym czasie robiły ninje? Tak naprawdę to nie wiadomo, ale prawdopodobnie zajmowały się jedzeniem stroopwafli, mandarynek, smażeniem góry racuchów dla zgrai głodołotrów oraz wypijaniem kolejnych butelek prosecco pod wigilijne jedzonki. Być może, podkreślam jednak: być może, zajmowały się także wojną hybrydową w Internetach oraz nieskutecznym odmawianiem kolejnych porcji serniczka.

***

Jeżalsi spali.

Niektórzy z nich się wiercili i puszczali bąki, pogrążeni w makowym upojeniu śnili o świecie w którym każdy cyckocz miał prawo do osobistego szczęścia i głosowania na takiego kandydata, na jakiego by chciał głosować. Niekoniecznie na takiego na jakiego powinien.

24 grudnia

Gdyby w wigilijny poranek, tak powiedzmy koło ósmej, jakiś czytelnik lub czytelniczka, zamiast stać w kolejce po ostatnie sztuki karpia wpółuduszonego i po cukierki z wódką, które zostały tak mocno przecenione, że opłacały się na tradycyjną dwunastą potrawę bardziej niż Wyborowa, ruszył/ruszyła na spacer po lasach kochłowicko-katowicko-chorzowskich (dalej zwanych lasami), mógłby/mogłaby obejrzeć nie lada widowisko.

Sierżant Międzyzjeż, którego zderzenie z pędzącym Julkiem wyrwało z moralnego oraz fizycznego stuporu, trenował mianowicie w tychże lasach dwie ostatnie pandy górnośląskie. Na początek 10 kilometrów marszobiegu, następnie budowa schronu dla wozu wsparcia piechoty, żeby Julek miał się gdzie wyspać, 5 km biegu w limicie czasowym, a na końcu forsowanie rzeki na wypadek niespodziewanego ataku zza Brynicy.

O dziewiątej dziesięciominutowa przerwa na śniadanie.

Nie ma co tu zmyślać i wybielać naszych bohaterów, jest to przecież historia oparta tylko i wyłącznie na faktach. Dwie znajome pandzioszki nie tylko okropnie bolała głowa po konsumpcji lodu z winem poprzedniego wieczora, ale także trochę się zapuściły po sławetnej dezercji Sierżanta Międzyzjeża w listopadzie. Absolutnie nie były tak wylaszczone jak wczesną jesienią. Ich brzuszki nie tylko obrosły sierścią, ale i nabrały tłuszczyku. Nie żeby wyglądały jakoś bardzo źle, szczególnie jedna z nich, jednak cztery tygodnie permanentnego nicnierobienia znacząco wpłynęły na ich kondycję.

Plan dnia przewidywał  ponadto zajęcia taktyczne na poziomie batalionu, szkolenie w zakresie małego sabotażu, naukę podstawowych zwrotów po niemiecku (takich jak Mi bist Dojcz und liebe Helmut Kohl), rekreacyjny pół maraton, a także rekieterskie przejęcie kontroli nad handlem żywymi choinkami w całym regionie Gurnego Ślunska. Po południu kolejny bieg, tym razem jedynie pięciokilometrowy, krótki kurs  – „do pierwszej urwanej łapy”; Sierżant Międzyzjeż czasem miewał przebłyski dość makabrycznego humoru; znaczy się A. i M. mieli nadzieję, że to humor – saperski, a także poruszanie się po terenie oblodzonym w obliczu nagłego napłynięcia ciepłego frontu znad Skandynawii.

Treningi zakończył półgodzinny wypad do miasta w którym Sierżant Międzyzjeż rozkazał [Z mocy Prawa Republiki Jeżackiej akta zostaną odtajnione dopiero 50 lat po śmierci ostatniego z bohaterów tej historii], a następnie wszyscy wrócili do domu. Jeśli tym mianem można nazwać opuszczony domek letniskowy na pobliskich ogródkach działkowych. Pandzioszki tak dostały w kość tego dnia, że oczki same im się zamykały i nie miały nawet siły jeść. Ku uciesze Julka, który od powrotu do Ojczyzny ciągle chodził głodny. Smutne to, ale prawdziwe – Polska od wieków bardzo źle traktowała swoich repatriantów, morząc ich zwłaszcza brakiem perspektyw rozwoju osobistego oraz społecznego.

Jeszcze tylko Sierżant Międzyzjeż rozdał swoim podopiecznym prezenty uzyskane drogą handlu wymiennego z niejakim Dzieciątkiem i obie pandy rozciągnęły się na ulubionym orzechu włoskim. A. dostał, jak co roku zresztą, trzy pary skarpet zimowych, tym razem żółte i we wuszty oraz czapkę, a M. darmowy talon na zmianę numeru na koszulce Liverpoolu. Już wkrótce będzie Virgilem, a nie Emre! Julek mógł się cieszyć oryginalnym hełmem niemieckiego żołnierza z czasów pierwszej wojny światowej, a Sierżant-łobuz nie chciał zdradzić, gdzie znalazł piękną pikielhaubę. Najpewniej na strychu jednego z pobliskich familoków, nie takie skarby tam znajdowano. Chodziły zresztą plotki, że to na jednym z nich, dopiero w roku 1995, odnaleziono szczątki ostatniego [Z mocy Prawa Republiki Jeżackiej akta zostaną odtajnione dopiero 50 lat po śmierci ostatniego z bohaterów tej historii].

***

Co  w tym czasie robiły ninje? Tak naprawdę to nie wiadomo, ale prawdopodobnie zajmowały się jedzeniem stroopwafli, mandarynek oraz wypijaniem kolejnych butelek prosecco pod wigilijne jedzonki. Być może, podkreślam jednak: być może, zajmowały się także wojną hybrydową w Internetach.

***

Jeżalsi spali.

Niektórzy z nich się jednak wiercili i puszczali bąki, pewnie śniły im się przyszłe triumfy wojsk specjalnych Rzeczypospolitej Jeżowej. Niektóre z jeży zaciskały i otwierały łapki, a jeszcze inne lunatykowały w poszukiwaniu łazienki, tak im się chciało siusiu. Kilka wtrząchnęło kilka świątecznych ziarenek maku pozostawionych tuż za progiem norek przez tajemniczego dobroczyńcę i z powrotem zapadło w głęboki sen. Oszukańcze makówki przywróciły spokój ich snom aż do wiosny.

Tak więc obiektywnie można potwierdzić: Jeżalsi spali.

23 grudnia

Julkowi coś jakby słonawego pociekło z oczu, Może i w dalekiej Afryce dorobił się zapalenia spojówek, ale była to najczystsza łza wzruszenia. Boeing 747 wylądował, toteż pasażerowie zaczęli ekstatycznie klaskać, co bardziej żwawe staruszki intonowały hymn Polski. Jestem w Ojczyźnie, zrozumiał Julek, którego pochodzenie oraz niegabarytowa sylwetka nawet w nim samym wzbudzały dotychczas pewne wątpliwości.

Kiedy odebrał swoją walizkę i ciągnął ją po hali przylotów, a kółeczka terkotały rytmicznie tru tru dup tru tru dup na progach zwalniających, wywoływał mały popłoch wśród oczekujących, w tym w delegacji jednego z klubów piłkarskich w Polsce, która oczekiwała na swego nowego właściciela. – Podmiana populacji – słyszał nieprzyjemne szepty po kątach, ale wystarczyło, by skierował swój róg w tamtą stronę i natychmiast milkły.  Nie po to się wykosztował na elegancką poszetkę do garnituru z tweedu, by ktokolwiek mógł mu zarzucić uchybienie zasadom polskiej elegancji.

W lotniskowym fastfoodzie pewnej światowej marki mieli tylko tonę sałatki, więc nadal był trochę głodny. Wegański bigos, przeczytał na jednej z budek już bliżej strzeżonego parkingu. Od razu wziął czterdzieści porcji. Mógł to być niedobry pomysł, bo gibko musiał szukać wolnej toalety, a najlepiej i dwóch.

Zostawił babce klozetowej naprawdę duży napiwek, umył kopyta i wsiadł do autobusu do Katowic, płacąc osobno za bagaż.

***

Słynny Sierżant Międzyzjeż, oszukany przez hollywoodzkiego agenta (odnośnie gaży za ekranizację swoich przygód)  i prezydenta Trumpa (w kwestii wiz dla Polaków), nie trzeźwiał od miesiąca. Dokładnie to od dwudziestu siedmiu dni, szesnastu godzin i siedmiu minut z trzema czterema pięcioma sześcioma  [an+1=an+r gdzie r=1, a 60 r= 1 minuta etc.] sekundami, przynajmniej tak aktualnie wskazywał jego wojskowy chronometr na nadgarstku lewej przedniej łapki, ostatnia pamiątka z jego chwalebnej służby. Jedyna, której nie zamienił na wódkę.

W związku ze Świętami lokal zamykano wcześniej i po rozpiciu ostatniego rozchodniaczka z miejscowi chacharami i odśpiewaniu nieoficjalnego hymnu Wielkiej Dzielnicy Kochłowice[1], owinął szalik szczelniej koło kruchej szyjki i zaczął tuptać ku odległym ogródkom działkowym, gdzie zamierzał cieplutko spędzić noc w wielkiej górce drewna na opał. No chyba,  że drzwi lauby na Słonecznej znowu będą otwarte.

***

– Dziś już nie przylecą. – Powiedział M.

– Skąd wiesz? – Odpowiedział A.

– Okna myją. Świętemu Dziecku.  – M. był pewien swego.

– A jeśli chcą, żebyśmy myśleli, że myją okna? – Znowu ta maruda A.

– Co innego można robić w wigilię Wigilii? – Zdrowy rozsądek M. zdawał się przełamywać impas tejże błyskotliwej dyskusji.

– A jeśli chcą, żebyśmy myśleli, że myją okna, bo co innego można robić w wigilię Wigilii?  – Wiecie, która z pandzioszek tak marudziła.

– Adam! Albo złazisz z drzewa albo ida do konsulatu złożyć papiery w ramach łączenia familij!!! – M., niespotykanie spokojny cyckocz, miał dość tej całej dyskusyi mądrej, a głupiej.

– No dobra, to poleza. – Ten A., gizd o mocno rozczochranym futerku, jak widać zawsze musiał mieć ostatnie słowo, bo nawet spadając z gałęzi na cztery litery, mruczał jeszcze jakieś straszliwe przekleństwa pod przemarźniętym nosem.

***

– Z drogi śledzie[2], Julek jedzie! – W Kochłowicach Julek tak się nawdychał tutejszego luftu i tak się ucieszył, że jest już prawie w domu, że poluzował krawat i wykorzystując walizkę jak popularne jabłuszko, postanowił przyspieszyć swoją epopeję, tak by nie zanudzała ona czytelnika skazanego na wielbiącego dłużyzny narratora. Zjeżdżał więc teraz z jednego z siedmiu wzgórz Kochłowic, po resztkach śniegu i pośniegowym błocie, wspominając śniegi Kilimandżaro[3].

Tak się przypadkiem złożyło, że trasa Julkowego bolidu kolidowała z rozchwianym krokiem Sierżanta Międzyzjeża. Ten, narąbany jak kibic reprezentacji po kolejnej pechowej porażce 0:3, nawet nie zauważył rozpędzonego nosorożca i dopiero kiedy ten był tuż tuż tuż  – no, bliziutko był – w Sierżancie dało o sobie znać wyszkolenie i wieloletnia służba w KSS (Kolczastych Siłach Specjalnych), odbił się od podłoża i wskoczył na sam koniuszek rogu Julka, elegancko lądując, choć bez wyraźnie zaznaczonego telemarku[4].

– Rany Julek, hamuj! – Wytrzeźwiał natychmiast i próbował zatrzymać rozpędzonego olbrzyma.

– Nie mogę, cofnięto mi certyfikat na ABS po ostatnim przeglądzie!

– To zaraz się roz… – Sierżant Międzyzjeż użył tu grubego żołnierskiego słowa, co z pewnością by ucieszyło wszystkich czytelników tej drobiazgowej relacji, jednakże z uwagi na potencjalnych nieletnich czytelników, zostało ono pieczołowicie wykropkowane.

***

Na kochłowickich ulicach od dawna nie dziwił widok maszerujących dwóch pand, które pozdrawiane odpowiadały grzeczniutko i za każdym razem prosiły, by nic nie mówić nindżom. W tym miejscu zdradzimy małą tajemnicę: Pandy, jako seksualne drapieżniki, już dawno temu opracowały technikę umożliwiającą zastąpienie żywych pand na orzechu włoskim przez worek tychże orzechów z odpowiednim maskowaniem. Nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia dla obecnej narracji, taka dygresja zwiększa jednak literacką wartość dzieła oraz zaciekawienie czytelników, otwierając ewentualnie nowe pola opowieści.

Tym razem jednak ciągnęły one ze sobą całą skrzynkę najtańszego, czyli najlepszego wina, produkowanego pod tą szerokością geograficzną. I to właśnie o tę skrzynkę wyhamował[5] się w końcu Julek sterowany przez dzielnego Sierżanta Międzyzjeża. Krwista ciecz bryznęła na roztajałe resztki śniegu, momentalnie zwiastując kolejną wielką polską tragedię. Butelki się w komplecie potłukły!

– To teraz będziemy mieć likolaby.  – Ucieszyli się przyjaciele, rozpoznając się wzajemnie  po rozplątaniu istnego harmidru kończyn [4×4], futerek (2x], twardej skóry [1 x] i kompletu kolców [1x].

***

Co robiły w tym czasie nindże? Dokładnie to nie wiadomo.

Najpewniej nie myły okien. Być może, ale podkreślmy: być może, raczyły się stroopwaflami, mandarynkami oraz prosecco.

***

Jeżalsi spali.


[1] A jak ktoś mi powie chorzowski psie,
A jak ktoś mi powie chorzowski psie…
Napija się jabola!
Zajebia gorola,
za mój HKS,
za mój HaKaaaaaeS!
[Autor słów – nieznany; Melodia – tradycyjna]
[2] Użyty rzeczownik, choć oczywiście męski, nie miał na miejscu dalszej dyskredytacji R., głównego sprawcy Julkowej traumy, która co prawda wcale nie była mała, ale Julek jest nosorożcem o wielkim sercu. I nawet lubi morze.
[3] Julek był stuprocentowym Europejczykiem, urodzonym w zoo w P., jednak jego pierwszy opiekun był wielkim fanem oszczędnej, brutalnej prozy Ernesta Hemingwaya i kiedy malec nie umiał spać albo łapała go kolka (Julka, nie opiekuna), czytał mu kolejne opowiadanie z tomu 49 opowiadań.
[4] Sędziowie dali noty 16, 16,5, 17, 15,5 i 16, choć Apoloniusz Tajner preferowałby w tym wypadku komplet 18.
[5] Narrator rozważał użycie w tym miejscu słowa rozbił, jest to jednak termin wywołujący gorącą polityczną dyskusję w opisywanej krainie.

22 grudnia

Na lewo trawa, na prawo trawa. Z przodu trawa, z tyłu trawa.

Tam lwy gonią zebrę, tu hieny próbują dopaść podstarzałą bawolicę. Nuda… Prawdę powiedziawszy, nie tak sobie wyobrażał Julek powrót po latach na rodzinną sawannę. Amerykański kongresmen, nielegalnie próbujący uzyskać afrodyzjak z rogu nosorożca, wylatuje w powietrze, robi trzy fikołki i ląduje na koronie potężnego baobabu, znowu będą wcześniejsze wybory i kryzys polityczny w Waszyngtonie, ale nie podchodzi się znienacka nosorożca wyszkolonego przez Sierżanta Międzyzjeża.

I gdzież tym trawom do polskiej świątecznej kiszonki? Julek pożycza komórkę od kongresmena, kupuje trzy bilety w Wizziarze z Kinszasy do Pyrzowic płacąc jego kartą kredytową i pędem rusza na lotnisko. Te Święta spędzi w domu. I nie, nie odstąpi miejsca przy oknie samolotu!

***

Po klęsce szkoleniowej poniesionej z Ruchem Wyzwolenia Pand Górnośląskich Sierżant Międzyzjeż najchętniej zapadłby się pod ziemię, ale przez bezsenność nie potrafi od lat hibernować, więc szlaja się po świecie. Widziano go pod delikatesami Eden, kiedy bił się z ludzkimi pijakami na igły, pod kościołem żebrał o kąsek jabłka, noce spędzał w opuszczonym szybie miejscowej kopalni. Zbierał puszki aluminiowe i dzielnie zanosił  na grzbiecie do pobliskiego skupu metali nieżelaznych.

Czasem czuł wstyd z powodu skali swego upadku, lecz na szczęście nikt z dawnych czasów nie mógł go poznać, tak się zmienił i wychudł na pyszczku. Ostatecznie złamała  go wieść, że znany amerykański aktor nie zamierza zapłacić ani centa odszkodowania, choć swe najsłynniejsze kreacje – Bezimiennego czy Brudnego Harry’go – oparł na życiu i charakterze Sierżanta, co potwierdziły trzy polskie sądy w swych mądrych wyrokach.

Śmierć Ameryce! – I jebać CBŚ – podchwycił chórem kochłowicki margines w bojowym nastroju przedświątecznym – Dudi cwel!!!

***

Dwie ostatnie pandy górnośląskie, zwane dalej boroczkami, choć wylaszczone po ostatniej jesieni i treningu Sierżanta Międzyzjeża jak nigdy, z niepokojem spoglądały na Wschód. Była już zima, a żadna ninja jak na razie nie kwapiła się, by przylecieć. I na co to całe wylaszczenie, zębów mycie oraz sportowe turlanie się z jednej górki na drugą jak ninje się tak okropnie spóźniały?

I te oczyska. Te oczy. Te oczęta takie przecudne. Dwie ostatnie pandy górnośląskie zgodnie wzdychały i na wszelki wypadek solidniej czyściły pazurki, próbując przez Skype’a połączyć się z krewniakami w wuppertalskim zoo. Internet coś nie łapał, trzeba będzie zmienić dostawcę w przyszłym roku. Albo pociągnąć światłowód na orzecha.

***

Jeżalsi spali.