23 grudnia

Julkowi coś jakby słonawego pociekło z oczu, Może i w dalekiej Afryce dorobił się zapalenia spojówek, ale była to najczystsza łza wzruszenia. Boeing 747 wylądował, toteż pasażerowie zaczęli ekstatycznie klaskać, co bardziej żwawe staruszki intonowały hymn Polski. Jestem w Ojczyźnie, zrozumiał Julek, którego pochodzenie oraz niegabarytowa sylwetka nawet w nim samym wzbudzały dotychczas pewne wątpliwości.

Kiedy odebrał swoją walizkę i ciągnął ją po hali przylotów, a kółeczka terkotały rytmicznie tru tru dup tru tru dup na progach zwalniających, wywoływał mały popłoch wśród oczekujących, w tym w delegacji jednego z klubów piłkarskich w Polsce, która oczekiwała na swego nowego właściciela. – Podmiana populacji – słyszał nieprzyjemne szepty po kątach, ale wystarczyło, by skierował swój róg w tamtą stronę i natychmiast milkły.  Nie po to się wykosztował na elegancką poszetkę do garnituru z tweedu, by ktokolwiek mógł mu zarzucić uchybienie zasadom polskiej elegancji.

W lotniskowym fastfoodzie pewnej światowej marki mieli tylko tonę sałatki, więc nadal był trochę głodny. Wegański bigos, przeczytał na jednej z budek już bliżej strzeżonego parkingu. Od razu wziął czterdzieści porcji. Mógł to być niedobry pomysł, bo gibko musiał szukać wolnej toalety, a najlepiej i dwóch.

Zostawił babce klozetowej naprawdę duży napiwek, umył kopyta i wsiadł do autobusu do Katowic, płacąc osobno za bagaż.

***

Słynny Sierżant Międzyzjeż, oszukany przez hollywoodzkiego agenta (odnośnie gaży za ekranizację swoich przygód)  i prezydenta Trumpa (w kwestii wiz dla Polaków), nie trzeźwiał od miesiąca. Dokładnie to od dwudziestu siedmiu dni, szesnastu godzin i siedmiu minut z trzema czterema pięcioma sześcioma  [an+1=an+r gdzie r=1, a 60 r= 1 minuta etc.] sekundami, przynajmniej tak aktualnie wskazywał jego wojskowy chronometr na nadgarstku lewej przedniej łapki, ostatnia pamiątka z jego chwalebnej służby. Jedyna, której nie zamienił na wódkę.

W związku ze Świętami lokal zamykano wcześniej i po rozpiciu ostatniego rozchodniaczka z miejscowi chacharami i odśpiewaniu nieoficjalnego hymnu Wielkiej Dzielnicy Kochłowice[1], owinął szalik szczelniej koło kruchej szyjki i zaczął tuptać ku odległym ogródkom działkowym, gdzie zamierzał cieplutko spędzić noc w wielkiej górce drewna na opał. No chyba,  że drzwi lauby na Słonecznej znowu będą otwarte.

***

– Dziś już nie przylecą. – Powiedział M.

– Skąd wiesz? – Odpowiedział A.

– Okna myją. Świętemu Dziecku.  – M. był pewien swego.

– A jeśli chcą, żebyśmy myśleli, że myją okna? – Znowu ta maruda A.

– Co innego można robić w wigilię Wigilii? – Zdrowy rozsądek M. zdawał się przełamywać impas tejże błyskotliwej dyskusji.

– A jeśli chcą, żebyśmy myśleli, że myją okna, bo co innego można robić w wigilię Wigilii?  – Wiecie, która z pandzioszek tak marudziła.

– Adam! Albo złazisz z drzewa albo ida do konsulatu złożyć papiery w ramach łączenia familij!!! – M., niespotykanie spokojny cyckocz, miał dość tej całej dyskusyi mądrej, a głupiej.

– No dobra, to poleza. – Ten A., gizd o mocno rozczochranym futerku, jak widać zawsze musiał mieć ostatnie słowo, bo nawet spadając z gałęzi na cztery litery, mruczał jeszcze jakieś straszliwe przekleństwa pod przemarźniętym nosem.

***

– Z drogi śledzie[2], Julek jedzie! – W Kochłowicach Julek tak się nawdychał tutejszego luftu i tak się ucieszył, że jest już prawie w domu, że poluzował krawat i wykorzystując walizkę jak popularne jabłuszko, postanowił przyspieszyć swoją epopeję, tak by nie zanudzała ona czytelnika skazanego na wielbiącego dłużyzny narratora. Zjeżdżał więc teraz z jednego z siedmiu wzgórz Kochłowic, po resztkach śniegu i pośniegowym błocie, wspominając śniegi Kilimandżaro[3].

Tak się przypadkiem złożyło, że trasa Julkowego bolidu kolidowała z rozchwianym krokiem Sierżanta Międzyzjeża. Ten, narąbany jak kibic reprezentacji po kolejnej pechowej porażce 0:3, nawet nie zauważył rozpędzonego nosorożca i dopiero kiedy ten był tuż tuż tuż  – no, bliziutko był – w Sierżancie dało o sobie znać wyszkolenie i wieloletnia służba w KSS (Kolczastych Siłach Specjalnych), odbił się od podłoża i wskoczył na sam koniuszek rogu Julka, elegancko lądując, choć bez wyraźnie zaznaczonego telemarku[4].

– Rany Julek, hamuj! – Wytrzeźwiał natychmiast i próbował zatrzymać rozpędzonego olbrzyma.

– Nie mogę, cofnięto mi certyfikat na ABS po ostatnim przeglądzie!

– To zaraz się roz… – Sierżant Międzyzjeż użył tu grubego żołnierskiego słowa, co z pewnością by ucieszyło wszystkich czytelników tej drobiazgowej relacji, jednakże z uwagi na potencjalnych nieletnich czytelników, zostało ono pieczołowicie wykropkowane.

***

Na kochłowickich ulicach od dawna nie dziwił widok maszerujących dwóch pand, które pozdrawiane odpowiadały grzeczniutko i za każdym razem prosiły, by nic nie mówić nindżom. W tym miejscu zdradzimy małą tajemnicę: Pandy, jako seksualne drapieżniki, już dawno temu opracowały technikę umożliwiającą zastąpienie żywych pand na orzechu włoskim przez worek tychże orzechów z odpowiednim maskowaniem. Nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia dla obecnej narracji, taka dygresja zwiększa jednak literacką wartość dzieła oraz zaciekawienie czytelników, otwierając ewentualnie nowe pola opowieści.

Tym razem jednak ciągnęły one ze sobą całą skrzynkę najtańszego, czyli najlepszego wina, produkowanego pod tą szerokością geograficzną. I to właśnie o tę skrzynkę wyhamował[5] się w końcu Julek sterowany przez dzielnego Sierżanta Międzyzjeża. Krwista ciecz bryznęła na roztajałe resztki śniegu, momentalnie zwiastując kolejną wielką polską tragedię. Butelki się w komplecie potłukły!

– To teraz będziemy mieć likolaby.  – Ucieszyli się przyjaciele, rozpoznając się wzajemnie  po rozplątaniu istnego harmidru kończyn [4×4], futerek (2x], twardej skóry [1 x] i kompletu kolców [1x].

***

Co robiły w tym czasie nindże? Dokładnie to nie wiadomo.

Najpewniej nie myły okien. Być może, ale podkreślmy: być może, raczyły się stroopwaflami, mandarynkami oraz prosecco.

***

Jeżalsi spali.


[1] A jak ktoś mi powie chorzowski psie,
A jak ktoś mi powie chorzowski psie…
Napija się jabola!
Zajebia gorola,
za mój HKS,
za mój HaKaaaaaeS!
[Autor słów – nieznany; Melodia – tradycyjna]
[2] Użyty rzeczownik, choć oczywiście męski, nie miał na miejscu dalszej dyskredytacji R., głównego sprawcy Julkowej traumy, która co prawda wcale nie była mała, ale Julek jest nosorożcem o wielkim sercu. I nawet lubi morze.
[3] Julek był stuprocentowym Europejczykiem, urodzonym w zoo w P., jednak jego pierwszy opiekun był wielkim fanem oszczędnej, brutalnej prozy Ernesta Hemingwaya i kiedy malec nie umiał spać albo łapała go kolka (Julka, nie opiekuna), czytał mu kolejne opowiadanie z tomu 49 opowiadań.
[4] Sędziowie dali noty 16, 16,5, 17, 15,5 i 16, choć Apoloniusz Tajner preferowałby w tym wypadku komplet 18.
[5] Narrator rozważał użycie w tym miejscu słowa rozbił, jest to jednak termin wywołujący gorącą polityczną dyskusję w opisywanej krainie.

1 komentarz do “23 grudnia

Dodaj komentarz