Polowanie

Telefon zadzwonił, kiedy akurat kończył ostatnią serię powtórzeń.

– Tak?

– 5 lat? Bierzemy!

– No ten sędzia lubi młode dziewczyny…

– Zadzwoń, jest umówione.

– Tak, oczywiście będę na polowaniu w niedzielę.

Atrakcyjna trzydziestolatka, może tylko odrobinę nazbyt kształtna, spojrzała na niego z odrazą. Szkoda, chciał babkę zaprosić na kawę, tak chwacko machała hantelkami.  Jego ręce automatycznie wyciągnęły i połamały kartę telefonu. Nigdy by nie zabił niewinnego zwierzęcia. Na tych polowaniach zawsze dostaje najgorsze stanowisko i celowo pudłuje, aż cała szczecińska elita urządza sobie z niego podśmiechujki. Kiedy nie może usłyszeć. Trzeba będzie pojechać do Szwajcarii i ponownie przejrzeć segregatory w banku Rzaby. Zbyt długo siedzą na tych samych stanowiskach i się chłopom z babami nudzi.

Niegazowana woda smakowała paskudnie. Od czasu jak podupadł na zdrowiu odżywiał się wyłącznie organicznie, zero chemii, spał w potężnym namiocie tlenowym rozłożonym nad trumienką. No i drastycznie zmniejszył ciężary na siłce. Nie pomagało. Ciągle był jakiś taki rozdrażniony. W sumie mógłby sobie pozwolić na emeryturę i spokojne życie na wsi, na przykład na takiej Florydzie, ale wtedy na ulicach jego ukochanego miasta znowu wybuchłaby wojna o wpływy.

Jakże tęsknił za spokojnymi czasami, kiedy mógł bez problemu wycisnąć dwudziestokilogramową sztangę i był dumny jak Gagarin w przestworzach z tego swego rekordu, takim był wtedy szczypiorkiem. Siłownia składała się z jednej chałupniczo spawanej ławeczki w piwnicy, drążka, który ciągle wypadał i zestawu  pięciokilogramowych ciężarków jeszcze Made in NRD. Spartakiada Młodzieży 87 była niezmiernie owocna dla miejscowego klubu ciężarowego, choć medalu żadnego chłopaki nie przywiozły – tak się wtedy koksowano na międzynarodowych zawodach, że połowa tych enerdowców jest teraz kobietami. Ale co ostatniej nocy znalazło sie w bagażu, to ich.

Z polskich zawodników też żyje już tylko, jak ostatnio liczył, dwóch. Janek wyszedł z prochów i poszedł do klasztoru, a potem gdzieś zniknął. Ponoć żyje z żoną i dziećmi na Podkarpaciu. Silny na dniach kończy wyrok, ale potem ma od razu iść do Gostynina, tak to załatwił. Nie po to ciężką pracą doszedł do tego punktu, by mu się teraz starzy pod nogami pętali. Głupcy, myśleli że całe życie będzie im latał po mieście, panienki załatwiał i  samochody podstawiał.

Wziął mydło z dozownika i zaczął się namydlać. Jaka wtedy panika zapanowała, kiedy zaczęli znikać naprawdę mocni ludzie, a nie tylko łebki co latały z paczuszkami z jednej strony granicy na drugą. Ciała nie znajdowane albo znajdowane celowo, plotki krążące od najgorszych bandyckich spelun po nowo powstałe lokale dla biznesmenów w białych skarpetach, dym prochowy unoszący się po wystrzale. Potem, właśnie potem, obiecał sobie, że już nigdy do nikogo nie wystrzeli. No chyba, że do któregoś z tych z kurwe synów. Ale zwierzęta to nie, ni chuja. Gdyby miał spojrzeć w te ich oczy, tak nagle rozszerzone zrozumieniem i strachem, zrobiłby by to wszystko jeszcze raz. Dokładnie tak samo. Strzał i jednego bandyty na tym świecie mniej.

Wyciszona nienawiść znowu zapiekła. Niedobrze, gdzie dał tabletki? Przy takim stanie serca nie może się denerwować, konował ostrzegał ostatnio, że jeszcze jeden zawał i może być naprawdę niehalo. Może szkoda, że w areszcie śledczym nie mieli wtedy mydła w płynie, może całe jego życie wyglądałoby inaczej?

Spokojniej.

Europejczyk

Zanosiło się na porządną śnieżycę. Już teraz w powietrzu unosiły się kłęby śniegu, przez moment wirowały, by następnie osiąść na kampusowych trawnikach. Jakub Rzaba mocniej obwinął się kaszmirowym szalikiem i kolejny raz przeklął tutejszą modę, zmuszającą go do ciągłego przecierania okularów w szylkretowej oprawce. Zerówki, ale tak wyglądał o wiele bardziej dystyngowanie. Przypominał europejskiego intelektualistę z pierwszych dekad dwudziestego wieku. „Albo współczesnego lewicowego rewolucjonistę” – Po chwili zadumy dodał prorektor. – „Pan jako Polak pewnie zna prace Redaktora Wosia? Tu, za oceanem, nazywamy go nowym Marksem. Jeśli nie możemy go pokonać rozumem, to nie przegrywajmy wyglądem” – Wyjaśnił zdumionemu Jakubowi.

Rzaba po pierwszym tygodniu pobytu nie miał siły tłumaczyć elitom Wschodniego Wybrzeża, nieodmiennie witających go zdrowym uśmiechem leczonych od czwartego roku życia zębów, że Kościuszko, Solidarność i dyktatura to absolutnie nie jego kod kulturowy. I bliżej mu do Bismarcka, Cesarstwa Rzymskiego oraz pociągów spóźniających się najwyżej trzy godziny. Kiedy próbował wyjaśniać, że od 1921 trwa polska okupacja, a okupanci do dziś nie dostarczyli obiecanej każdej familii krowy, co z prostego wyliczenia oznaczałoby obecnie najpotężniejsze stada rodowego bydła na świecie i że Ślązacy w ogóle są jak Indianie („First Nations of Upper Silesia”), nikt  – nawet piękny Irlandczyk z gabinetu obok, o częściowo irokeskim pochodzeniu, co wyjawił 30 sekund po przedstawieniu – nie próbował go słuchać.

Co gorsza, to co z daleka zapowiadało się na miłe pół roku i kolejny mocny wpis w uniwersyteckim cv, na miejscu coraz bardziej przypominało koszmar. Na wydziale ekonomicznym Uniwersytetu Chicagowskiego panował powszechny defetyzm, a rozpacz zastygała w co ciemniejszych kątach korytarza, z rzadka odwiedzanych nie tylko przez kadrę naukową, ale i meksykańskich sprzątaczy. Historyczna kolebka neoliberalizmu upadała pod kolejnymi uderzeniami, ostrzeliwana a to nową polityką infrastrukturalną, a to koncepcją MMT, dozwalającą na dodruk pieniędzy, choć przecież – jak już dawno wyliczono – jedynie w warunkach krystalicznie wolnego rynku jest możliwe ustalenie optymalnego poziomu produkcji, w tym banknotów, oraz dalsza obniżka podatków.

Dziś doktor Rzaba, jako że przyjechał z kraju niemieckojęzycznego, była to zwyczajowa forma zwracania się doń, szedł na kolację wydaną na jego cześć przez urocze małżeństwo uniwersyteckich weteranów. On, żydowski intelektualista w starym stylu, z jednym z dziadków, który przypłynął na Ellis Island hamburskim liniowcem prosto z Czeladzi, co dodatkowo komplikowało wszelkie próby wyjaśnienia, kim tak naprawdę Jakub jest. Ona, Mulatka o śladach wielkiej urody i przeszłością w Czarnych Panterach. Mocno nieobyczajną, jak dodawała z uśmiechem. W domu już tylko najmłodsze dzieci: wspólna nastoletnia córka i adoptowany mały Wietnamczyk. No i wielki pies, bernardyn, jedyna w tej uniwersyteckiej zbieraninie istota zdająca się rozumieć lęki i nadzieje Jakuba. W końcu Europejczyka pełną gębą.

Rzaba dokładnie otrzepał buty na na schodkach werandy, oczywiście dobudowanej wiele lat później, wiktoriańskiego domu. Utrzymywanie kamerdynerów było passe w tych od pokoleń demokratycznych sferach, ale kiedy ostatnio dochodząca służąca krytycznym spojrzeniem oceniła jego buty od Lasockiego, natychmiast pojechał koleją do Bostonu i wydał połowę stypendium na dystyngowane lakierki z prawdziwej aligatorzej skóry. Nawet nie wiedział, czy może w nich wrócić do Szwajcarii.

Śliskie były jak cholera, dlatego doktor Jakub Rzaba wspierał się o mahoniową laskę. Co zresztą tylko zwiększało jego prestiż jako wielkiej nadziei szkoły monetarystycznej i, może i ostatniego prawdziwie godnego tego miana, kontynuatora myśli Miltona Friedmana.

El Señor Ogarek

Do celi wrzucono nowego więźnia. El Señor Ogarek nawet nie ruszył się swojego, z trudem wywalczonego, miejsca w celu. Miejscowi już jednak kłębili się nad nieprzytomnym mężczyzną, zdzierali z niego buty i koszulę, obrabowywali z ostatnich papierosów.

– Gringo, gringo! – El Señor Ogarek postanowił zwlec szacowne cztery litery z łóżka przy samiuśkim oknie i obejrzeć nowego białaska. Tłum największych zakapiorów z Zacatecas rozstępował się z szacunkiem. Spory był ten gringo, i na barku miał wielki tatuaż z jakby znanymi El Señor Ogarkowi motywami. Goła baba, puszka piwa i „Pogoń wiecznie żywa”. Tatuażysta był marny, bo gryf przypominał bardziej kurczaka, ale wszystko wskazywało na rodaka. Albo jakiegoś zwariowanego fana Ekstraklasy, taka perwersja to już trochę przesada, w którą żaden, dysponujący własnym rozumem, czytelnik by nie uwierzył. Wiec musi być, że szczecinianin.

El Señor Ogarek odwrócił głowę białego i mimo, iż oczy były podbite, nos złamany, a z zębów pozostała tylko górna lewa dwójka, jakby na pośmiewisko nadal tkwiąca w dziąśle jak sztandar przegranej sprawy, rozpoznał człowieka.

Osławiony Mecenas R. Ten sam, który niegdyś chciał go zostawić w polskim więzieniu, by sczezł. Teraz, z oddali od swojej trumienki i wszechpotężnych macek aferzysty W., wyglądał jakby go przejechał pociąg pancerny albo wpadł w łapy osławionej nabojki Ruchu Chorzów. El Señor Ogarek stanął w obliczu głębokiego dylematu moralnego, ale jako że był dobrym człowiekiem i hołdował staremu bandyckiemu kodeksowi honorowemu, a nie egoizmowi młodszych pokoleń, westchnął i wołając Estebana, siedemnastolatka, który się zaopiekował, do pomocy, zaczął obmywać R. z krwi.

„La Bestia Furiosa” – szeptali między sobą zabobonni Meksykanie, co do jednego wprawieni w porwaniach dla okupu i rozpuszczaniu ciał wrogów w kwasie, i wzywali modlitwami Najświętszą Śmierć na ratunek, widząc jak rany na ciele R. układają się w wizerunek dzielnego małego pieska, który przecież ostrzegał, by nie zawracać głowy jego Pani. W celi, wypełnionej wielodniowym, wieloletnim męskim smrodem jakby z miejsca zrobiło się chłodniej.

Więźniowie kubkami stukali o pancerne drzwi celi i recytowali nowennę do Czarnej Panienki. El Señor Ogarek spokojnie robił swoje, powtarzając w myślach nauki Buddy o człowieczeństwie i wybaczeniu. Mocniej ścisnął łokieć obmywanego, a ten jęknął. Znaczy się jeszcze za mało oberwał, pomyślał El Señor Ogarek i zaczął się zastanawiać, ile batonów może być warta ta góra mięsa. El Puciullo w grze zmieniał wszystkie biznesowe założenia i będzie musiał jak najszybciej zadzwonić do Tokio po nowe instrukcje.

Foczka

Brzydkie dziewczęta o pięknych ciałach zaczytywały się w Świetlickim, kiedy R. – skacząc jak żaba po rozgrzanym asfalcie – zmierzał do swej ulubionej pijalni piwa. Gruby złoty łańcuch wżynał się byczy kark chłopaka, niczym nieprzypominającego tego niedawnego szczypiorka o ufnym, roztargnionym spojrzeniu rozmarzonego nastolatka. Bosmana lali tu w wersji turystycznej, straszliwie rozwodnionego, ale jemu, coraz słynniejszemu na mieście, każdorazowo odszpuntowywano nową beczkę i mógł się nacieszyć pełnią chmielowych aromatów słynnego na całą Polskę sikacza.

Dziś zresztą wypił jedynie pół kega, bo wieczorem miał robotę. Chłopaki już szykowały skuterka. Latem 97 roku posiadacz takiego cudu techniki mógł liczyć na wielkie branie, trałowana za nim kłusownicza sieć aż pękała od śledzi, jednak tym razem Foczkę, jak R. pieszczotliwie nazywał swego ścigacza, czekało inne zadanie. Teraz się prześpi.

– Wyłączcie tego  zaj… Scootera – krzyknął do baru. – To nie jest happy Hardcore – Jego prośba została spełniona natychmiast przez wąsatego właściciela lokalu o płci dotychczas nieustalonej. Mieli zakłady na ten temat, w puli wisiały już setki dolarów.

R. wysikał się na wydmach i lekko chwiejnym krokiem wrócił na plażę. Przegonił ratownika z wieży, pod głowę podłożył sobie dmuchane kółku i zasnął, śniąc o biegnącym Dawidzie Hasselhofie, w otoczeniu biuściastych blondynek, oczywiście.

***

Kiedy silnik zgasł po raz pierwszy, R. się nie przestraszył ani trochę. Zresztą po chwili dwusuw ponownie zaczął wydawać charakterystyczny warkot. Godzinę później, w połowie drogi na Bornholm, było już znacznie gorzej. Coraz wyższa fala musiała zalać cylindry, a choć prognoza meteo była obiecująca, zanosiło się na gwałtowną letnią ulewa, a może nawet potężny sztorm na pełnym morzu. R. miał ze sobą jedynie dwie butelki wody, kanapki przygotowane przez babcię o świcie, tuż przed powrotem starowinki do trumny, oraz kilka kilogramów sproszkowanej amfetaminy. Ta przynajmniej była zawinięta w bąbelkową folię i i przemyślnie schowana, nic jej nie groziło.

***

48 godzin później miał pierwsze zwidy. Tuż obok niego przepływał Orzeł, dzielni podwodni marynarze po ślunsku zapraszali go na pokład. Grzecznie odmówił, używając najczystszej maturalnej polszczyzny: zaczeka na swoich, Szlezwik Holsztyn ma tędy niedługo wracać do Bremerhaven. Ostrzelano go z pokładowego karabinu maszynowego,widmowe pociski wbijały się w ciało, nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Trzeba będzie incydent zgłosić do Ligi Narodów. Orki coraz częściej pojawiały się w pobliżu, węsząc – jeśli ryby mogą węszyć, pomyślał ostatkiem sił, wycieńczony od słońca i rozbryzgów słonej wody, od kilku dni jadł jedynie surowe śledszie, nazywając wymyśloną przez siebie potrawę suszi  –  ekspresowego trupa.

Miał rację fater, kiedy wyjaśniał mu, smarkaczowi, że von R. nie ruszają się z twardego lądu, a kiedy już muszą wsiąść na statek, to w wypełnionej rodzinną ziemią z Banatu trumience, w otoczeniu wiernych szczurów i nietoperzy.

***

Dryfującego R. podjęła z wody szwedzka straż przybrzeżna dopiero po tygodniu. Skuterek albo zatonął albo porwali go oliwscy kaprowie na swych szkunerach, nie mógł stwierdzić jednoznacznie. Wycieńczony, straszliwie wychudzony mężczyzna,  do tego czarny jak węgiel, podał się za uciekiniera z Afganistanu i dostał socjal oraz własne mieszkanie w Helsingborgu. Do Polski wrócił dopiero po latach. Z sekretną misją i CIA na piętach…

Ogarek-san

Ciągła niezmienność Tokio nie przestawała go zaskakiwać. Ogarek-san przyzwyczaił się już do wielkich neonowych reklam, które nawet w prowincjonalnej Warszawie stały się passe dobrą dekadę wcześniej, nie dziwił go także wielobarwny tłum japońskich tuziemców o zaskakująco różnych rysach twarzy, nie potrafił jednak zrozumieć istnej manii burzenia ledwie co zbudowanych budynków i stawiania w tym miejscu dokładnie takiego samego gmachu, koniecznie o dwa piętra wyższego i z windą szybszą o ułamek mikrosekundy na piętrze.

Nudził się okrutnie.

Wykupił nawet wycieczkę na górę Fudżi, zebrał kwiaty kwitnącej wiśni. Dwa razy, choć absolutnie bez osobistej ochoty, odwiedził osławione łaźnie w dzielnicy czerwonych latarń, a w salonach pachinko przegrał trzykrotność miesięcznej pensji. Zaopatrzył się w mapę tokijskiego metro i jeździł całymi dniami od stacji do stacji, wspominając gorący romans jaki przeżył niegdyś w tym mieście z amerykańską blondynką. Rozstali się w zgodzie.

A może to był film?

Czekał. Zapowiadało się, że spędzi w tym kraju dalsze sześć dni. W klimatyzowanym pokoju hotelowym czuł fantasmagoryczny zapach pączków. Chyba z chałwą. Już lepiej byłoby w więzieniu. Choć niekoniecznie polskim, Ogarek-san wzdrygnął się na samo wspomnienie tamtejszych izolatek dla szczególnie niebezpiecznych więźniów, oskarżonych przez ministrów o twarzach postarzałych dwunastolatków o wszelkie możliwe zbrodnie.

W końcu, po prawie trzech tygodniach, tutejszy szef znalazł dla niego godzinkę. Wysłał nawet służbową toyotę. Kierowca, młody chłopak, a już nie miał dwóch palców. W Azji się nie pierdolą w biznesie ani nie wzdragają przed wdrażaniem MMT.  Kolejny młodzian przejął go w zaułku. Przeszli przez zaplecze kuchni, minęli restauracyjną salę dla zidiociałych Europejczyków, i powoli wdrapali na piętro. Ochroniarz o posturze zapaśnika sumo obszukał go przed wejściem do gabinetu.

Za biurkiem, w pomieszczeniu znajdowała się ponadto jedynie wielka lodówka, czekał miejscowy boss. Siwowłosy mężczyzna pod siedemdziesiątkę, jak plotkowano etniczny Koreańczyk, ale Japończycy mają wręcz obsesję na punkcie czystości swej krwi, więc nigdy nie spytał. Już nie miał żadnej drogi ucieczki. Ogarek-san ściągnął resztkę włosów w fantazyjny kok z tyłu głowy i rozpiął długi skórzany płaszcz. Rytualna przepaska sumity nie była w stanie przykryć długiego tatuażu biegnącego od szyi po łydki mężczyzny. Ogarek-san, jak niegdyś Rita Hayworth, powoli zsuwał rękawiczkę z palców prawej ręki. Kciuk, nie podległy widocznie jego woli, nerwowo pocierał palec serdeczny. W miejscu pozostałych palców, teraz, kiedy rękawiczki nie maskowały ubytków,  znaleźć można było jedynie kikuty.

Yakuza nie wybacza utraty tak ważnego szlaku maślanego jak atlantycki.

 

Meloman

Dzieciaczkowi

W mojej rodzinie od małego robię za pariasa.

Zaczęło się w zasadzie zaraz po przyniesieniu do domu. O jaki, śliczny chłopczyk, ciuci ciuci, chlip, podobny do Holdka, zgodnie twierdziły liczne ciocie kontrolujące najnowszy klanowy przychówek. Wszystko było pięknie i cudownie, dopóki nie zacząłem płakać. „Uciszcie to dziecko!”, „Czy on na pewno nie został podmieniony?”, „To jest, proszę was, genał skandal” mamrotały dzielne matrony w przedpokoju, w popłochu wdziewając kożuchy z kołnierzami z najprawdziwszego kota.

W dniach przedstawień przedszkolnych dziwnym trafem łapałem ciężkie anginy, uroczystości rodzinne spędzałem w piwnicy, a całą podstawówkę musiałem udawać niemowę, tak się wszyscy bali, bym przypadkiem nie zaczął śpiewać i by dziadkowie nas pospołu nie wyklęli i nie wydziedziczyli. To byłby wstyd dla całego rodu, rozgałęzionego dość mocno po dobrej stronie Brynicy i bogatego w akordeonistów, członków orkiestr górniczych i składów weselnych, absolwentów szkół muzycznych obu stopni, a nawet w jednego magistra artystę sztuki w dziedzinie perkusji. Co prawda z Szombierek.

Tenże mój brak absolutny słuchu nie tylko wpłynął na moje preferencje muzyczne, ale i w ogóle życie. Bo skąd indziej wzięłoby się moje umiłowanie do najczarniejszego z metali, hardkor panków, nawet z muzyki tanecznej to najbardziej szanuję Aphex Twina. Jest pewnym, iż to najgłębsza praprzyczyna mych cyklicznych depresji, autyzmu społecznego oraz wielkiego brzucha, z którym dzielnie przemierzam ten najlepszy ze światów, usilnie błagając, by ktoś mi, kurwa, w końcu nastroił elektryczną malezyjską gitarę.

Kiedy więc spotykam na swej drodze, tuż obok domków fińskich, prawdziwego melomana, człowieka obdarzonego słuchem tak doskonałym, że z kilometra usłyszy nie tylko bzyczenie muchy, ale i po pierdnięciu pozna na którym z szombierskich hasioków się dziś stołowała, mój podziw sięga zenitu i mam ochotę paść na kolana. I niestety czasem rozumie to nazbyt dosłownie i od razu rozpina… nieważne… Jakich ja wtedy pięknych odkryć muzycznych doznaję, jakich wzruszeń głębokich i lekarka pierwszego kontaktu jakże cudownego Holtera mi wtedy ordynuje, by serce pikające zbadać najpilniej i całkiem, bo takie bajpassy to trochę podatników kosztują, Panie Adamie. I powodują korki samochodowe w miastach, bystrze dopowiadam w smol toku,i zamykam drzwi gabinetu.

Długo by pisać o muzycznym geniuszu rzeczonego melomana, i o jego krzakach ulubionych, inspiracji jaką stanowi dla zacnego grona znajomych przegrywów, marud oraz melancholików, o odkryciach jego najnowszych – zwłaszcza kiedy pomyli pralkę z głośnikiem* – ale jednego zrozumieć to nie mogę. Jak można, do chuja pana Rojka naszego, propsować hipsterski hamerykański metal w stylu szogezi?! My Bloody Valentine przewracają się w grobie. Znaczy się, wkrótce znowu zagrają na Offie!

* Autentyk! Oddajmy głos, pragnącemu zachować anonimowość, świadkowi tego wydarzenia.

No i wchodzimy do tego mieszkania, pierwszy raz w życiu, a ten mój głupek sprintem biegnie do tejże machiny i zaczyna oglądać. Wciska to i tamto, lampki się włączają, świeci ustrojstwo na czerwono, zaczyna coś szumieć i pryskać, a ten z gębą rozanieloną i oczami zamkniętymi.

Pralka to była, żadna miniwieża z kolumnami, nie zmieściła się w kuchni, ani w łazience, to w przedpokoju postawili i za każdym praniem muszą wiadra podstawiać. Lokum za to tanie, zaledwie trzeci etat idzie na czynsz, i to tylko 20 kilometrów od Krakowa. (…).

A on się potem w domu dalej upierał, że to najlepszy martial industrial od czasów Rzymu. I na spotifaju wpisywał potem Bosch 21-100 GC i jaki był zły, kiedy nic nie wyskakiwało, chciał nawet pisać do Rzecznika praw obywatelskich i rektora Akademii Muzycznej w Katowicach, ale szczęśliwie zabrałam mu wszystkie zaskórniaki i nie miał na znaczki pocztowe.

Audiofil. Ale i tak go kocham.

Tytuł

… i tak to Liverpool w ostatniej kolejce zdobył tytuł mistrzowski po prawie trzydziestu latach przerwy, przełamując klątwę sera, a Mihau Kloppo fruwał w ramionach piłkarzy pod sam dach stadionu tak długo, że zaczął rzygać jak kot, który niechcący nażarł się – własnej – sierści”.

Obiektywny narrator otworzył okno, by przeluftować pokój w którym gęsto było od papierosowego dymu, a pety spływały z popielniczki aż na komodę po prababci i wytarty dywan pełen charakterystycznych dziurek od niedopałków. W całym pomieszczeniu walały się talerze z resztkami niedzielnego obiadu (był już piątek miesiąc później) i pudełka po chińskim żarciu. Wychudzony, zarośnięty obiektywny narrator, w jednej tylko dziurawej skarpetce, bo drugą gdzieś zagubił w twórczym szale, trząsł się z zimna, bo nie miał czasu podkręcić kaloryfera, tak zaaferowany był tworzeniem mistrzowskiego sezonu Liverpurzu.

Ale czy powinni?

Czyż obiektywny narrator nie ma zbyt wielkiego serca?

Czy te wszystkie ludzkie trolle zasługują na to, co z takim mozołem pisze?

Może powinien skasować wszystkie te peany o Virgilu? „Stalowy stoper o uśmiechu rozczulającym jak gulgotanie niemowlaka!”. Albo „Artysta w ciele dwumetrowego bandyty”. W czterostronicowym akapicie stało też „Grał tak, jakby reinkarnowały się nim pospołu dusze, w tym nadal żyjących, Franza Beckenbauera i Galopujacego Majora, Phila Neala i Johna Barnesa, Jana Bednarka i Kamila Glika. Gluck Auf, Virgilu”.

Obiektywny narrator pokaszliwał suchotniczo, jego wysokie czoło wielkiego intelektualisty ozdabiały coraz głębsze zmarszczki. Tak ciężko pracował, a teraz jednym ruchem kciuka, jednym uderzeniem w klawisz enter, ma moc dania tytułu City – bo Arsenalowi to tylko w dziale fantastyka. I jeszcze nindże zaczęły rozrabiać za oknem, choć może po prostu z głodu ma zwidy, a chyłkiem wypuszczane nocą dymy z kopalni układają się w ludzkie zamaskowane postaci na skuterach powietrznych.

„Uwolnić Senhora Ogarka!”

A nie, to inna seria literacka była.

Obiektywny narrator w końcu, po 28 dniach ciężkiej pracy padł na łóżko. Wkrótce dyskretny element chrapania dał się słyszeć w całym bloku, znowu dupło na grubie, spanikowani sąsiedzi uspokajali się nawzajem. A plik z tytułem Liverpoolu, niezabezpieczony przed atakiem Seryjnego Hakiera, mrugał na stareńkim monitorze koreańskiej marki średniej jakości. Aż w końcu zgasł.

Obiektywny narrator śnił o tym, że jest tylko pyłkiem w oku neurotycznego neuronowego karła, który od lat cierpi na podagrę oraz zaparcia. I zawsze puszcza bąki chodząc między półkami osiedlowego supersamu, próbując odczytać listę zakupów skreśloną nerwowym pismem szanownej małżonki.

„Zsiadłe mleko to ino z Krasnego Stawu, lebrze!”.

Brutalizm realny (2)

Dwa dni temu spotkała mnie mała ludzka tragedia.

Trzymałem bilet papierowy w kieszeni, ale jak wsiadłem do autobusu, to już go nie było.

Musiałem zgubić.

Śnieg padał. Pewnie dlatego.

Kupiłem więc droższy, u kierowcy i grzecznie skasowałem.

Strasznie mi żal tej złotówki. To 1/12 kebaba.

Dziś znalazłem ten bilet w torbie.

To mianowicie kto?

– Wpuszczenie mnie za kłódkę jest ważniejsze od pracy, tym bardziej uczciwej pracy! – Elegancko, jeszcze się pilnowałem, krzyknąłem do stróżującego ciecia, siwego przepitego człowieczka z zaskakująco cwanym spojrzeniem.

Znaczy, tak się mianowicie składa, że jednego z pierwszych cinkciarzy w Szczecinie, który próbował wyrolować tutejszą esbecję i poszedł w odstawkę. I tak może za chwilę pożałować, że nie skończył w butach w betonie, bo jak się kur… nie pospieszy, to mu tak przy…, że zatęskni za przeludnioną celą we Wronkach czy gdzie to garował po tym jak próbował zrobić podmiankę na markach z jednym z miejskich sekretarzy partii, tak się mianowicie składa, że na drugim jeb… etacie. Do dziś go zresztą towarzysz trzyma, w wolnej jeb… Polsce, znaczy się sekretarz, dziadowi pozostała tylko ta buda w porcie i skundlony owczarek niemiecki, że niby do pilnowania.

Chyba przed uczciwymi w d… pierd… ludźmi, a nie przed nami.

– Co mam kur… przecinaka wyjmować albo palnik brać? Przyłaź pan tutaj, szybciej, kierowcy paliwo darmo spalają.

Tuż za bramą Rudy, Jaro i Sztywniak czekali w dwóch fordach transitach, szarych, z rejestracjami upapranymi błotem. Niby kamery wyłączone, ale jak to mówiła babka od polaka w zeszłym tygodniu – strzyżonego Pan Bug strzyże. Frachtowiec wczoraj przyszedł z Holandii,  w kontenerku herbaty ich mać, tak się składa, egzotyczne. Znaczy psy nie są w stanie wywąchać takiego cholerstwa, choćby im do miski podsypać i srebrne kur… widelce do ręki dać.

Zresztą co oni mianowicie mogą? No ch… mogą! Jak ostatnio dali poloneza do reperacji, to szef musiał zapłacić za części. Taka to bieda. Schronisko dla psów, i to takich niezbyt wyjściowych, żadna, znaczy się, wojewódzka menda. Wolny to rynek nastał w Rzeczypospolitej i takież młodzieży chowanie. Pan Balcerowicz, pan Wałęsa, panowie Kwaśniewski i Buzek. I jeszcze Miller. Ja, umiłowany wasz sługa, R., tak, z tych von R., do kolan padam i możecie mnie w d… pocałować. Z języczkiem albo, znaczy się, bez.

Trochę tak się składa, że mnie mianowicie łeb nap…, to pewnie przez tych niemieckich emerytów z Enerdowa, hitlerowców jednych, co to się targowali o pamiątki z „Gustloffa”. Kur…, to przecież ich bezcenna historia, nie moja, a żydzili jak jacyś Polacy. I jeszcze czy to das original, a jak ma być nie das original jak sam własnoręcznie pilnowałem, by na warsztatach kumple odlewali te hakenkrojce i malowali sroki na kubkach jak należy, choć jeden przygłup najpierw zrobił orła piastowskiego. Ile to kur… trzeba nie mieć kultury ani znajomości świata by wpaść, znaczy się, na coś takiego?

No dobra. Teraz do szefa z tymi pakunkami, a potem niech mnie ch… strzeli jak nie walnę sobie treningu z podwójnym teściem. Tylko trzeba będzie spać w piżamie, bo jak matka zobaczy nowego siniaka na udzie, to znowu będzie wściekłość, znaczy się, wrzask. Starsza mnie do pediatry wysyła, bo co się tak ciągle wywracam jak jakiś inwalida albo i niedorozwój? Nie takiego syna przecież rodziła.

No bo jak nie ona, to mianowicie kto?

Więzień Ogarek

Więzień Ogarek powoli wdrażał się do więziennej rutyny. Przysługiwała mu sobotnia kąpiel oraz godzinny spacer co drugi dzień. Paczki nie otrzymał dotychczas ani jednej, więc albo wszyscy o nim zapomnieli albo straż więzienna konfiskowała. Nie wiedział, która alternatywa jest gorsza.

Mógł nawet korzystać z biblioteki, jednak jej zbiory były mocno przejrzane i podejrzane. – osadzeni używali papieru w różnych celach [obiektywny narrator uprasza o zwrócenie uwagi na tę wysmakowaną grę słów], nie tylko czytelniczych. Kiedy poprosił o o jakieś książki z zakresu prawa, najlepiej karnego, otrzymał jedynie „Proces” Kafki. Kawka, rozmarzył się Więzień Ogarek, który od miesięcy pił jedynie cienką lurę na śniadanie, z domieszką cykorii i – jak podejrzewał – żołędzich otrębów.

Więzień Ogarek czytał streszczenie tej książki w liceum, a że teraz miał naprawdę mnóstwo  wolnego czasu [obiektywny narrator uprasza o zwrócenie uwagi na ten paradoks], zatopił się w lekturze. Co nie poprawiało mu humoru.


 

Gdy ludzka sprawiedliwość zawodzi i wydaje się że to już ostateczny koniec, świat zawsze ratują nindże. Porzucają wówczas swe bezpieczne schronienia, zawieszają odwieczną wojnę z pandami, ku wielkiej rozpaczy tych drugich, rezygnują z mandarynek i prosecco. No częściowo rezygnują. Ale tu jedna mandarynka, tam jedna butelka mniej i pozostają w stanie podwyższonej gotowości bojowej, czekając na rozkaz Do ataku!!!

I tym razem skuteczną odsiecz Więźniowi Ogarkowi zapewniły dopiero one. Wyjątkowo występowały nie w swych nindżych kapturach, które taaaaak bardzo podkreślają wielkość i kolor oczu, a z otwartą przyłbicą, a że to bardzo skromne osoby, będziemy w tym miejscu używać jedynie kryptonimów.

Tak więc Pierwsza PółPolka zorganizowała akcję protestacyjną pod budynkiem ministerstwa sprawiedliwości w dalekiej Olandii. Losem Więźnia Ogarka zainteresowała się sama królowa.

Druga PółPolka skontaktowała się z prawnikiem Więźnia Ogarka, osławionym w wielu szczecińskich spelunach R. i wypowiedziała dobitnie tylko jedno słowo: Ptysiu! Wystarczyło, by wielki zakapior wrócił do swojej trumienki. Tuląc kocyk.

Trzecia PółPolka rozmontowała swe zestawy Lego i zbudowała instalację artystyczną „Pan Ogarek w więzieniu” ukazującą codzienność Więźnia Ogarka za kratami (z elementami ruchomymi!), która cieszyła się wielkim powodzeniem i tylko do września obejrzało ją pół miliona zwiedzających.

Smoczyca z Potomstwem puszczała bańki mydlane i raportowała wszelkie doniesienia doświadczonego zwiadowcy Lokiego, w trybie natychmiastowym wysłanego na przeszpiegi do zakładu karnego.

Wszystkie te działania odniosły sukces i tuż po wyborach, niedługo przed Świętami, Więzień Ogarek został ułaskawiony. I to bez żadnego wpisu do akt.


Stał więc Pan znowu Ogarek przed więzienną bramą, która ledwie co zamknęła się za nim z charakterystycznie złowrogim trzaskiem. Cały majątek zmieścił w jednej reklamówce i trochę bolały go zęby. W końcu nie poszedł do tego dentysty, przez cały rok nie miał czasu ani sposobności. Padał pierwszy tegoroczny śnieg i Pan Ogarek, zirytowany, klął pod nosem koncepcję globalnego ocieplenia.

Nikt go nie witał Po cichu liczył, że jego powrót do społeczeństwa spotka się z większą atencją. Telewizje wyślą po jednym kamerzyście, a może nawet te ładne reporterki, które z takim przejęciem potrafią objaśnić każdą sprawę. Od startu promu kosmicznego na dalekim Bajkale po idealny przepis na placki ziemniaczane, koniecznie z dwoma jajkami!

Nie ma co się jednak nad sobą mazać. Marzył [obiektywny narrator uprasza o zwrócenie w tym miejscu uwagi na efektowną aliterację] o prawdziwej brazylijskiej kawie, najlepiej ze świeżo startym cynamonem. Byle do Atlantyku, a potem już z górki – Mruknął Pan Ogarek i rozpoczął nowy rozdział swej epopei.

Ślady na śniegu zacierał północno-wschodni wiatr.