Brzydkie dziewczęta o pięknych ciałach zaczytywały się w Świetlickim, kiedy R. – skacząc jak żaba po rozgrzanym asfalcie – zmierzał do swej ulubionej pijalni piwa. Gruby złoty łańcuch wżynał się byczy kark chłopaka, niczym nieprzypominającego tego niedawnego szczypiorka o ufnym, roztargnionym spojrzeniu rozmarzonego nastolatka. Bosmana lali tu w wersji turystycznej, straszliwie rozwodnionego, ale jemu, coraz słynniejszemu na mieście, każdorazowo odszpuntowywano nową beczkę i mógł się nacieszyć pełnią chmielowych aromatów słynnego na całą Polskę sikacza.
Dziś zresztą wypił jedynie pół kega, bo wieczorem miał robotę. Chłopaki już szykowały skuterka. Latem 97 roku posiadacz takiego cudu techniki mógł liczyć na wielkie branie, trałowana za nim kłusownicza sieć aż pękała od śledzi, jednak tym razem Foczkę, jak R. pieszczotliwie nazywał swego ścigacza, czekało inne zadanie. Teraz się prześpi.
– Wyłączcie tego zaj… Scootera – krzyknął do baru. – To nie jest happy Hardcore – Jego prośba została spełniona natychmiast przez wąsatego właściciela lokalu o płci dotychczas nieustalonej. Mieli zakłady na ten temat, w puli wisiały już setki dolarów.
R. wysikał się na wydmach i lekko chwiejnym krokiem wrócił na plażę. Przegonił ratownika z wieży, pod głowę podłożył sobie dmuchane kółku i zasnął, śniąc o biegnącym Dawidzie Hasselhofie, w otoczeniu biuściastych blondynek, oczywiście.
***
Kiedy silnik zgasł po raz pierwszy, R. się nie przestraszył ani trochę. Zresztą po chwili dwusuw ponownie zaczął wydawać charakterystyczny warkot. Godzinę później, w połowie drogi na Bornholm, było już znacznie gorzej. Coraz wyższa fala musiała zalać cylindry, a choć prognoza meteo była obiecująca, zanosiło się na gwałtowną letnią ulewa, a może nawet potężny sztorm na pełnym morzu. R. miał ze sobą jedynie dwie butelki wody, kanapki przygotowane przez babcię o świcie, tuż przed powrotem starowinki do trumny, oraz kilka kilogramów sproszkowanej amfetaminy. Ta przynajmniej była zawinięta w bąbelkową folię i i przemyślnie schowana, nic jej nie groziło.
***
48 godzin później miał pierwsze zwidy. Tuż obok niego przepływał Orzeł, dzielni podwodni marynarze po ślunsku zapraszali go na pokład. Grzecznie odmówił, używając najczystszej maturalnej polszczyzny: zaczeka na swoich, Szlezwik Holsztyn ma tędy niedługo wracać do Bremerhaven. Ostrzelano go z pokładowego karabinu maszynowego,widmowe pociski wbijały się w ciało, nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Trzeba będzie incydent zgłosić do Ligi Narodów. Orki coraz częściej pojawiały się w pobliżu, węsząc – jeśli ryby mogą węszyć, pomyślał ostatkiem sił, wycieńczony od słońca i rozbryzgów słonej wody, od kilku dni jadł jedynie surowe śledszie, nazywając wymyśloną przez siebie potrawę suszi – ekspresowego trupa.
Miał rację fater, kiedy wyjaśniał mu, smarkaczowi, że von R. nie ruszają się z twardego lądu, a kiedy już muszą wsiąść na statek, to w wypełnionej rodzinną ziemią z Banatu trumience, w otoczeniu wiernych szczurów i nietoperzy.
***
Dryfującego R. podjęła z wody szwedzka straż przybrzeżna dopiero po tygodniu. Skuterek albo zatonął albo porwali go oliwscy kaprowie na swych szkunerach, nie mógł stwierdzić jednoznacznie. Wycieńczony, straszliwie wychudzony mężczyzna, do tego czarny jak węgiel, podał się za uciekiniera z Afganistanu i dostał socjal oraz własne mieszkanie w Helsingborgu. Do Polski wrócił dopiero po latach. Z sekretną misją i CIA na piętach…
No w końcu!
10/10, kierwa!
PolubieniePolubienie