Zanosiło się na porządną śnieżycę. Już teraz w powietrzu unosiły się kłęby śniegu, przez moment wirowały, by następnie osiąść na kampusowych trawnikach. Jakub Rzaba mocniej obwinął się kaszmirowym szalikiem i kolejny raz przeklął tutejszą modę, zmuszającą go do ciągłego przecierania okularów w szylkretowej oprawce. Zerówki, ale tak wyglądał o wiele bardziej dystyngowanie. Przypominał europejskiego intelektualistę z pierwszych dekad dwudziestego wieku. „Albo współczesnego lewicowego rewolucjonistę” – Po chwili zadumy dodał prorektor. – „Pan jako Polak pewnie zna prace Redaktora Wosia? Tu, za oceanem, nazywamy go nowym Marksem. Jeśli nie możemy go pokonać rozumem, to nie przegrywajmy wyglądem” – Wyjaśnił zdumionemu Jakubowi.
Rzaba po pierwszym tygodniu pobytu nie miał siły tłumaczyć elitom Wschodniego Wybrzeża, nieodmiennie witających go zdrowym uśmiechem leczonych od czwartego roku życia zębów, że Kościuszko, Solidarność i dyktatura to absolutnie nie jego kod kulturowy. I bliżej mu do Bismarcka, Cesarstwa Rzymskiego oraz pociągów spóźniających się najwyżej trzy godziny. Kiedy próbował wyjaśniać, że od 1921 trwa polska okupacja, a okupanci do dziś nie dostarczyli obiecanej każdej familii krowy, co z prostego wyliczenia oznaczałoby obecnie najpotężniejsze stada rodowego bydła na świecie i że Ślązacy w ogóle są jak Indianie („First Nations of Upper Silesia”), nikt – nawet piękny Irlandczyk z gabinetu obok, o częściowo irokeskim pochodzeniu, co wyjawił 30 sekund po przedstawieniu – nie próbował go słuchać.
Co gorsza, to co z daleka zapowiadało się na miłe pół roku i kolejny mocny wpis w uniwersyteckim cv, na miejscu coraz bardziej przypominało koszmar. Na wydziale ekonomicznym Uniwersytetu Chicagowskiego panował powszechny defetyzm, a rozpacz zastygała w co ciemniejszych kątach korytarza, z rzadka odwiedzanych nie tylko przez kadrę naukową, ale i meksykańskich sprzątaczy. Historyczna kolebka neoliberalizmu upadała pod kolejnymi uderzeniami, ostrzeliwana a to nową polityką infrastrukturalną, a to koncepcją MMT, dozwalającą na dodruk pieniędzy, choć przecież – jak już dawno wyliczono – jedynie w warunkach krystalicznie wolnego rynku jest możliwe ustalenie optymalnego poziomu produkcji, w tym banknotów, oraz dalsza obniżka podatków.
Dziś doktor Rzaba, jako że przyjechał z kraju niemieckojęzycznego, była to zwyczajowa forma zwracania się doń, szedł na kolację wydaną na jego cześć przez urocze małżeństwo uniwersyteckich weteranów. On, żydowski intelektualista w starym stylu, z jednym z dziadków, który przypłynął na Ellis Island hamburskim liniowcem prosto z Czeladzi, co dodatkowo komplikowało wszelkie próby wyjaśnienia, kim tak naprawdę Jakub jest. Ona, Mulatka o śladach wielkiej urody i przeszłością w Czarnych Panterach. Mocno nieobyczajną, jak dodawała z uśmiechem. W domu już tylko najmłodsze dzieci: wspólna nastoletnia córka i adoptowany mały Wietnamczyk. No i wielki pies, bernardyn, jedyna w tej uniwersyteckiej zbieraninie istota zdająca się rozumieć lęki i nadzieje Jakuba. W końcu Europejczyka pełną gębą.
Rzaba dokładnie otrzepał buty na na schodkach werandy, oczywiście dobudowanej wiele lat później, wiktoriańskiego domu. Utrzymywanie kamerdynerów było passe w tych od pokoleń demokratycznych sferach, ale kiedy ostatnio dochodząca służąca krytycznym spojrzeniem oceniła jego buty od Lasockiego, natychmiast pojechał koleją do Bostonu i wydał połowę stypendium na dystyngowane lakierki z prawdziwej aligatorzej skóry. Nawet nie wiedział, czy może w nich wrócić do Szwajcarii.
Śliskie były jak cholera, dlatego doktor Jakub Rzaba wspierał się o mahoniową laskę. Co zresztą tylko zwiększało jego prestiż jako wielkiej nadziei szkoły monetarystycznej i, może i ostatniego prawdziwie godnego tego miana, kontynuatora myśli Miltona Friedmana.
skończyły nam się mandarynki!!
PolubieniePolubienie