Śledztwo i katar

– Ćmielaczku, Ćmielaku, możesz na moment podejść? – Asia w przerwie między kolejnymi odcinkami dokumentalnego cyklu „Seryjni mordercy we wspomnieniach najbliższych” przygotowywała kolejną filizankę herbaty, zielonej z domieszką marokańskiej mięty, i zgasiła już światło. Jakiś niecodzienny, czy dokładniej nieconocny, ruch za kuchenną firanką przykuł jej uwagę.

– Patrz, co on robi. – Teraz już oboje wyglądali na spokojną uliczkę. Na Królowej Magnolii sąsiad spod dwójki, ubrany w kowbojski kapelusz i szpiegowski prochowiec, bacznie się rozglądał, nerwowo kręcąc głową i wytaszczył z sieni wielką paczkę. Sądząc po tym jak ledwie ją ciągnął po chodniku bardzo ciężką.

Sąsiad wprowadził się ledwie tydzień wcześniej i od razu wydawał się Asi jakiś podejrzany. Niby sympatyczny i zwyczajny, ale jednak… było coś podejrzanego w jego zachowaniu. Przypominał jej pewnego znajomego z popularnego portalu społecznościowego, człowieka bez właściwości, który jednak tak marnie skończył, że słynny pisarz poświecił mu ostatecznie tylko jedną linijkę w twórczości, tą mianowicie, bo więcej nie było najmniejszej potrzeby. Teraz władował swój ładunek na specjalny trójkołowy rower i ponownie się rozglądając wsiadł na siodełko – uprzednio spinając nogawki klamerkami – i z trudem, odpychając się od bruku długimi nogami, ruszył drogą ku obrzeżom miasteczka.

W telewizorze skończyły się reklamy i właśnie matka Herberta Szefera [imię i nazwisko zmienione], zwanego Mordercą o twarzy anioła, miała opowiedzieć o tym, że nic dziwnego nie było w smaku serwowanych co tydzień przez syna rolad i Asia aż westchnęła z tej tęsknoty, jednak obowiązki wzywały:

– Ćmielaku, jedziemy!

– Ale ja nie mogę. Rzeźbię.

– No tak. To podaj mi mój przecinak do metalu. Naoliwiony? – Skinął głową. Zawsze twierdziła, że to najlepszy chłop na świecie i znowu to potwierdził.

– Nagraj mi. Obejrzę przy śniadaniu. – Drzwi trzasnęły i już jej nie było.

Asia nie zaprzątała sobie głowy rozpinaniem łańcucha swojego roweru, tylko przecięła jedną z linek pod najbliższym sklepem rowerowym i pożyczyła sobie jedną z kolarek Ruuda Bosvelta, wyczynowego kolarza grup drugiej kategorii, które akurat reklamował swym uśmiechem zwycięzcy. Po długim pościgu, zawierającym takie epizody jak ciągnięcie roweru po polderach, pojedynek na spojrzenia z beżową krową rasy holenderskiej oraz wirtuozerskie skoki ponad płotami z drutu kolczastego Asia w końcu dopędziła śledzonego. Stał przed pocztą w sąsiedniej wiosce i, już odprężony, rozkładał śpiwór na schodach przed wejściem.

Dziewczyna odstawiła kolarkę pod drzewem akcji na drugim, zacienionym końcu placu i zaczęła się bezszelestnie skradać ku celowi. Przeskakiwała z jednej plamy cienia w drugą, plecami przywierała do ścian malutkich domów, kilka metrów pokonała nieledwie wisząc na żywopłocie oplatającym pruskie mury rozkosznych uliczek średniowiecznej osady niczym macki agentury jej kraj ojczysty.

Już, już miała mężczyznę na wyciągnięcie ręki, spał delikatnie pochrapując, pluszowy miś wychylał łebek z puchowego śpiwora, kiedy wydarzyło się coś najgorszego!  Zaczęło ją mianowicie kręcić w nosie, nie wiadomo czy to pierwsze wiosenne pyłki, czy jakieś choróbsko nieszczęsne się przypętało, i mimo iż próbowała powstrzymać nieszczęście, straszliwie kichnęła i… Mężczyzna się rozbudził i w pierwszym odruchu, po polsku, wyszeptał „Na zdrowie”, przez moment sprawiając wrażenie jakby nie wiedział, gdzie się znajduje. Joasia roześmiała się triumfalnie (ale tak sympatycznie, nie jak czarne charaktery w filmach):

– Wiedziałam! Wiedziałam Ogarku, że wysyłasz paczki Adamowi, by pisał o tobie same dobre rzeczy!

Plastry i gęsi

Kuba J., emerytowany urzędnik państwowy siódmego zaszeregowania – choć po korytarzach Ministerstwa niosły się szepty, że w rzeczywistości znacznie wyższego – tęsknie spojrzał na fantazyjne arabskie fajki otrzymane niegdyś w prezencie od szejków w Mezopotamii, a nawet na osmolone lufki z czasów burzliwej młodości. No cóż, każdy panicz musi się wyszumieć i nawet dziś czuł nawroty nostalgii, kiedy na gramofonie puszczał szelakowe płyty z pionierskimi nagraniami Pistolsów i Klaszów. Pierwsze kroki na służbie państwowej, długo przed Okrągłym Stołem, którego czuł się współtwórcą, choć wiedział, że nigdy nie trafi do szkolnych podręczników.

Przed sąd oczywiście też nie, ile by gazety nie napisały i ile projektów ustaw nie zgłosiliby posłowie obecnej, i następnych, kadencji. Nie z tego powodu był taki rozdrażniony.  J. od kilku dni rzucał palenie i nosiło go po ścianach od tego wysiłku. I jeszcze miał straszliwą migrenę.

Oczywiście anulował wszystkie możliwe spotkania, by choćby drobny zapach machorkowego dymu nie przedostał się do dworku, przyniesiony na rozciągniętym swetrze przez kooperanta z folwarku, ale sołtysowi odmówić nie mógł. Demokracja ich mać. A ten przyniósł w prezencie gęś i butelkę berbeluchy i teraz sztabskapitana – oficjalnie – Kubę wszystko drażniło nie tylko od dymu, sam już nie wiedział, prawdziwego, czy fantomowego, ale i od źle przetrawionego bimbru.

Trzeba iść na pole, bo niedługo nadejdzie wiosna i trzeba będzie siać, dotację wziąć, by spłacić hektary, las już dawno sprzedany, a tu bordery wariują. Psy na próbach roboczych ich mać, a tylko by za frisbee latały, trzeba było jak pradziadowie psy myśliwskie, charty czy inne sznaucery, same by się karmiły, gryzoniami albo chłopami pańszczyźnianymi, i latały po bagnach.

Nosz do diabła, górna studnia znowu zatruta. Kota pewnie wrzucili Bartoszkowie, co to ich ostatnio pogonił z miedzy jak chcieli zaorać o dalsze pół metra, łapserdaki. A potem w wigilię przyjdą i będą w rękę całować, że pan dziedzic mógłby wyborach startować albo choćby tylko poprzeć. Partię ludu wyklętego, do festynu  wyborczego się dorzucić, by dzieciaki mogły w workach pobiegać, póki są młode i w szkołach, a chłopy baby obmacać na sianie przed orką.

Dobrze, że pokrojona gęś już w piecu, wieczorem przyjeżdża kuzynka An. i znowu zacznie gadać o filmach i literaturze przy winie, dyskretnie się wtedy wycofa do gabinetu i będzie czyścił strzelbę. Choć może akurat dzisiaj nie, bo jak wiadomo, każda strzelba musi kiedyś w końcu wypalić. A An. w sumie nie taka najgorsza z całej tej towarzyskiej hałastry i ma przywieźć plastry na nikotynę. Szkoda by było tej strzelby, jakby ją trzeba było znowu zakopywać jak pradziadek po nieudanej rabacji w 46. Ile to potem szukania.

Stefan Alfons Miętoch „O judaszach”

Kiedy Henryk Brodaty, albo ten drugi, nigdy nie pamiętam dokładnie, ostatecznie padł pod Legnicą, podobno wyszeptał: Prawie się udało, a nawet potężny i okrutny Dżyngis-chan, który do zdobytych miast w Azji centralnej wjeżdżał pośród bram ozdobionych girlandami głów, poczuł niepokój i kazał powiesić szamanów, którzy obiecali mu łatwe zwycięstwo. Stepowe ludy, które ten azjatycki gizd wiódł ze sobą nie znały się zanadto na drzewach i wieszaniu, dlatego też skośnoocy magowie umierali w straszliwych męczarniach. Oszalali ze strachu rycerze w zbrojach płytowych tonęli w błocie, a ich cenne rumaki piekły się na rusztach barbarzyńców preferujących – do jazdy – swe dzielne stepowe koniki.

Tak to upadł projekt uczynienia Polski hanyską, i od tego momentu mój lud cierpiał w babilońskiej niewoli, raz gorszej (polskiej), raz znośnej (czeskiej) , raz w najlepszej z możliwych (niemieckiej).  Niewola pozostaje jednak niewolą, czyniąc straszliwe wyrwy w psychice i charakterze złamanego narodu i tylko to zdaje się tłumaczyć mego osławionego kolegę po klawiaturze. Ten borok, leber, chachor i zdaje się gorol, jeśli nie z krwi, to mentalny, pisze jakieś straszliwe bzdury zamiast opiewać największe śląskie wiktorie (Tannenberg 1914)  i ze zgrozą w oczach wspominać najdotkliwsze klęski (Grunwald 1410).

Gdyby miał jakiś talent, o co go mylnie niegdyś podejrzewałem, napisałbym, że go marnuje na opisy romansów jakichś podejrzanych papug z Pomorza i Mazowsza albo że z tymi pandami to zwyczajnie oszalał z nienawiści,  szczęśliwie nie posiada najmniejszego, to i strata mniejsza. A jednak tak młody, choć zarazem tysiącletni, naród jak nasz potrzebuje nowego pokolenia bohaterów, ludzi pewnych siebie, zdolnych i odnoszących sukcesy, by nie szukać daleko takich to ludzi jak Kamil, Szczepan i ja. Wszystkie ręce na pokład! – jak zakrzyknął sztajger Scholtysik, późniejszy wicedyrektor KWK Andaluzja i prezes Zjednoczenia – w grudniu 44 roku, kiedy to ruskie harmaty grzmiały w oddali, a każda tona węgla wzmacniała wysiłek wojenny rozpaczliwie – jak w 1241 – broniącego się kraju.

Mało jest więc narodów tak cierpiących przez swój dobroduszny charakter i zdolności jak mój, mało społeczności tak umęczonych przez straszliwy XX wiek. Bajtlem byłem, ale pamiętam twardych starzików zalewających się łzami, wzruszające sceny rozstań, matki wykrochmalonym fartuchem ocierające łzy nad piecem kuchennym, pełne strachu, że już nigdy nie zobaczą swych dzieci i ufnych kuzynów machających zza tylnej szyby wypchanego klamotami malucha… Na Zachód, na Zachód! Póki dają marki na pochodzenie!!!

Nawet i mnie zrobiło się smutno na samo wspomnienie, jednak koniecznie trzeba się otrząsnąć i z nadzieją patrzeć w przyszłość. Jednak z takimi elitami jak mój szacowny eks przyjaciel zajechać możemy co najwyżej do rzyci. Metaforycznie, oczywiście, bo u nas na Ślunsku nie ma takich brewerii. Familijo, fara i kluski z rosołem, o to mój program!

Zdruzgotanie

Oklaski na szczęście zamierały i R., po trzykrotnym powrocie na salę i eleganckim dyganiu w podzięce, w końcu mógł udać się do garderoby i odpocząć po cokolwiek wyczerpującym wysiłku. Z wiekiem publiczne występy przychodziły mu z coraz większym trudem, zwłaszcza w gościach. Gdzie kanciapa na zapleczu zawsze była malutka, kawa etiopska, miejscowe piwo niedobre. Nie był już tym młodym prawnikiem tuż po studiach, kiedy to samym utokiem osobistym wygrywał każdą sprawę, spać mógł choćby tylko trzy godziny na dobę, by rankiem wstać wypoczętym i bogatszym o towar zrakietowany z łotewskiego TIRa.

Ściągnął perukę i udekorował nią specjalną drewnianą głowę, którą zawsze woził ze sobą. Chyba przynosiła mu szczęście, ta akurat peruka, zamówiona za studenckich czasów w samiuśkim Londynie, u mistrza Katza, którego rodzina wyemigrowała jeszcze przed Wielką Wojną spod Przemyśla, a i miejscowe prawo zwyczajowe preferowało taki styl. Zmył dyskretny makijaż pod oczami, z wiekiem wory robiły się coraz większe, wykrzywił zęby w zabawnym grymasie – coś lewa trójka górna marnie wygląda, złota koronka musiała się obluzować –  i przebrał w szlafroczek, by jednak odpocząć i oddać się cowieczornym rozważaniom o tradycji arystotelesowskiej w prawie cywilnym, który to temat go obecnie najmocniej intelektualnie fascynował.

Pukanie.

Miejscowy woźny wszedł z gościem. Ten wysoki, czarnowłosy, nawet przystojny, od razu ruszył do zalotów. Te chłopy na prowincji zero pomyślunku, żadnej finezji, z kultury to tyle, że się popstrykają najtańszym deo z Rossmanna, westchnął R. i odłożył miejscowego sikacza

– Całuję pięknie rączki panienki, pięknie panienka tańczyła w tym, no jak to było, „Jeziorze  słowiczym” no tego Kurta Weilla, partia Zdruzgotanej Słowiczki cudowna i, jakby to rzecz, onieśmielająca. Ulubioną kolację panience przyniosłem, bo ja żem wyczytał w Vivie, że panienka najbardziej lubi smakować miejscowe specjały, bo my to som kulturalne, nie żeby nie było, że światowa prasa do nas nie dociera. – Nawet nie miał zaczeski, a i brzuch w normie, ale namolny jak te wszystkie chłopy, których po czterdziestce dopada natychmiast kryzys wieku średniego i wariują na widok zgrabnych łydeczek w puentach, i kiedy rozmiar w płucach wizualnie przekracza ustawowe 90 centymetrów.

Z trudem się pozbył namolnego starucha, ten jeszcze gadał, że zawsze do usług panienki, oplem dysponuje, Wisełka taka piękna wiosną i może by na jakiś piknik my podskoczyli, teraz na wiosnę Zenek będzie grał na każdym świecie gminy w okolicy, aż w końcu R. dał biedakowi wielkiego całusa w policzek lewy i z trudem wypchnął poza drzwi.

Rozwinął prezent z folii aluminiowej i  dokładnie obejrzał. Ostry i wołowina. Wykosztował się dziadek. Westchnął. Mieszczanin piastowski, szlachta zagrodowa, żydzi sefardyjscy i Rusini prawosławni. Setki lat nieudanego eksperymentu, przypadkowego mieszania genów, cud że nie z ogonami biegają po świecie. Westchnął ponownie. Może to tournee po miastach powiatowych Mazowsza nie będzie takie złe i zaczął się rozciągać przed, absolutnie zbyt małym, lustrem. Krzesło z którego wstał, zdruzgotane, poszło w drzazgi. Też jak zwykle, w tych krainach podrabianych marek i dziejowej fuszerki, znowu utrącą mu z dniówki za naprawę.

Obrona prałata

Po raz pierwszy usłyszałem o nim chyba w 2017 roku, ale pierwszy raz zobaczyłem – jak prawie wszyscy – dopiero zimą 2019 i to w telewizji. Wiele szeptano po kątach o jego dumnej postaci, inteligencji zwiastowanej wysokim, sięgającym karku, czołem, zwierzęcej wręcz pasji z jaką rzucał się na życie. Gwiazda Pomorza czytałem pod tażkiem legalTT, najlepsze co przyszło do Polski ze Szczecina od czasów carycy Katarzyny, cmokali z uznaniem tamtejsi smakosze wszelkich używek i rozrywek intelektualnych.

Na sali sądowej zamieniał się w mistrza rozważającego wszelkie ruchy z odpowiednim wyprzedzeniem. Zresztą śmiało mógłby zostać mistrzem Polski seniorów, gdyby tylko kilka wieczorów poświęcił podstawowym zasadom tejże szlachetnej gry, rozrywki królów i rozgrywki mędrców. Nauki pobierał od najlepszych. Osławiony boss Cosa Nostry Capablanka nauczył go wielu otwarć, w przebiegłości taktycznej szkolił go sam „Tygrys” Petrosjan, a rachowania nożem słynne wielonarodowe trio z Odessy Karpow, Kasparow oraz Spasski, cudowna zgroza polskiej transformacji, kiedy to wszyscy byli młodsi i z odrobiną odwagi mogli być bogatsi.

Bronił prałata. Choć w sali sądowej wszystkie okna pozostawały otwarte, na szczęście wiosna tego lata nadeszła wcześnie, co jednak nie skrywało faktu, że oskarżony pachniał  nieszczególnie, choć obsypano go kwiatkami. Po blisko dekadzie spędzonej w ziemi nie mógł najprawdopodobniej wyglądać lepiej, tylko nieliczni dobrze czują się w trumnie, co spowodowało, że kolejni adwokaci rezygnowali z obrony. Kiedy więc akta sprawy odesłał nawet młody prawnik z Gliwic, znany społecznik i komentator, sięgnięto po R. i przywieziono do Gdańska. W bagażniku. Od wczesnej nastoletniości promował taki sposób podróżowania.

Proces był wspaniałym popisem szczecińskiego mecenasa. Druzgoczące okazały się zwłaszcza zeznania chiromantki Arkadii D., która przemówiła głosem niemogącego osobiście składać wyjaśnień oskarżonego, a z ust jej płynął miód pitny – co mecenas od razu potwierdził własnoręcznie spisaną ekspertyzą – i unosiły się słowiki ze swoimi trelami. Seansu spirytualnego nie zaburzyły nawet głosy płynące znad stolika świadka, twardym niemieckim z polskim akcentem rzekomy papa oskarżonego rugał syna za nieposłane łóżko i źle schowany bębenek szturmowy. Oskarżony nie reagował, no chyba że jako  oznakę oburzenia uzna się odpadnięcie kości długiej przedramienia.

I tak to zmierzał R. ku pełnemu uniewinnieniu swego klienta, kiedy to w połowie mowy końcowej nadeszła katastrofa. „Każdy jest niewinny, dopóki nie zostanie uznany winnym, a nie jest w ludzkim umyśle taka decyzja możliwa” perorował, oskarżonemu aż odpadła żuchwa z wrażenia, kiedy nagle zamilkł, a cała jego sylwetka jakby się przepoczwarzyła. Rysy twarzy zrobiły delikatniejsze, wręcz ładne, a ciało bardziej kruche. R. zrzucił eleganckie mokasyny (z choinką) ze stóp, wzuł baletki i na oczach sędziego, publiczności oraz milionów widzów telewizji informacyjnych zatańczył partię Zaszczutego Łabędzia ze słynnego baletu polsko-bolszewickiego kompozytora.

Proces został przerwany. Oskarżony wrócił do grobu, jego obrońca do trumny. Obaj solidnie musieli odpocząć. W dalekim Jakatynburgu smutna staruszka płakała wspominając swą córkę, przedwcześnie zmarłą w tragicznym wypadku samochodowym Maszę, wyróżniająca się uczennicę miejscowej szkoły baletowej. O tak dobrym serduszku, że prosiła, by jej organy po śmierci trafiły w dobre ręce. Biedne dziecko.

W następnych dniach zniknęło z ulic polskich miast kilku szachowych arcymistrzów. Ale to już zupełnie inna historia.

Second life

Kiedy śliczne olęderskie miasteczka spokojnie jeszcze śpią i do wschodu słońca daleko, wyklęte ludy Europy od kilku godzin ciężko harują objeżdżając wystawki według harmonogramu uzyskanego od przekupnego urzędnika niższego szczebla, Dennisa Overmarsa van Hooijdonka of Heselinka, byłego piłkarza klasy reprezentacyjnej, który po zakończeniu kariery zszedł, jak to mawiają, na złą drogę: rozpił się, zbrzydł i utył, i wybierają co zdatniejsze urządzenia AGD oraz meble, by przedłużyć im życie na wschodnich rubieżach kontynentu. Szafki narożne sprzed dwudziestu lat, telewizory sprzed dekady, rozkładane kałcze czyste jak w dniu zakupu, bo na zachodzie ludzie się nie pocą, nie brudzą ani nie kopulują, dzieciaczki sprowadzając z Surinamu albo Arabii i wychowując je tak bezstresowo,  że nic się nigdy nie zakrwawi w czasie wprowadzania dyscypliny fizycznej oraz duchowej.

Całe to dobro wielkimi tirami jedzie olęderskimi, niemieckimi, austriackimi autostradami, byle dalej od miejsca pierwszego zakupu, byle dalej od szczęśliwych chwil rodzinnych bezpiecznego Zachodu, by ostatecznie trafić do szarych bloków, liszajowatych domów jednorodzinnych i obskurnych lepianek Wschodu. Każdy etap tego łańcucha jest kontrolowany przez rodowe klany i jawne mafie, a najgroźniejszą sławą w świecie second handu cieszy się organizacja, której legalnym odłamem jest skromna firma transportowa VlaD Trans (co jest skrótem od VlaDracula Transylwania i nie należy jej mylić z działającą na podobnym rynku względnie uczciwą firmą słowacką).

I to właśnie TIR tejże firmy stał pod śmietnikiem w spokojnym miasteczku …, a młody polski kierowca Jerzy Warzycha, którego w ostatniej chwili wysłano na zastępstwo – doświadczonego Florina Hagiego dopadł atak wyrostka robaczkowego i trafił do szpitala w rodzinnej Konstancy – nerwowo palił białoruskie papierosy, czekając aż zostanie rozmieszczony ładunek. Zabroniono mu zaglądać do chłodni, plik papierów i pozwoleń był w porządku. Ale i tak się martwił. Kiedy w końcu odjechał, zadziwiła go lekkość naczepy, tak jakby wiózł same powietrze. Dociągnął do parkingu pod Monachium, a tam, zgodnie z instrukcją, przykleił kluczyki za trzecim kołem po lewej stronie i poszedł złapać stop, najlepiej od razu do Katowic. Nigdy więcej podobnych fuch na boku, zacznie jeździć autobusami dla ZTM. Ostatnio nawet dają darmowe robocze garnitury, to jest życie! Dopił włoskie wino Gianfranco Baggio, a karton wyrzucił na pobocze.

Na naczepie wyborowy zespół lekarzy oraz pielęgniarek utrzymywał w stanie śmierci klinicznej przewożony ładunek. Najnowocześniejsze maszyny pikały, robiły bzziuuuuuu przetaczając krew i zastępując tak niezbędne do życia organy jak mózg, serce, a przede wszystkim wątrobę. R., najmłodsza latorośl osławionego, wywodzącego swą genealogię od średniowiecznego zbója Ptyscha, rodu von R. wracał do domu jak należy.

W trumnie.

 

Robot kuchenny

Čmielaku, Čmielaczku, jak ja ciebie kocham. Co za piękny prezent na Walentynki! – W olęderskim apartamencie ze schodami grozy rozległ się dyskretny dźwięk buziaków, otwierania proseczio i obierania mandarynek.

Čmielak, jak to Čmielak, był wybitnie zadziwiony, bo niczego nie kupował ostatnio i tak po prawdzie całkowicie zapomniał o najważniejszym święcie w roku, ale jak to mawiają doświadczeni urzędnicy państwowi: darowanej kopercie nie należy patrzeć w znaczki i nie otwierać przy świadkach, dlatego postanowił powściągnąć zadumę i spędzić wieczór jak najmilej się da. Zapowiadało się bynajmniej znakomicie.

Pudło z prezentem przez noc leżało na balkonie i tylko światełko routera w zapalało się cyklicznie.

***

Čmielak straszliwie klął następnego dnia po powrocie z pracy, bo prezent był zapakowany nie tylko w pudło, ale i w folię bąbelkową i otajpowany trzema rodzajami taśmy. To jeszcze nie koniec, bo pod tym całym tałatajstwem znajdowała się solidna pomalowana na czarno skrzynia, a kiedy ją w końcu udało się Čmielakowi otworzyć – łomem, choć już rozmyślał o użyciu przecinaka do metalu albo wręcz butli z gazem, narzędzi wykorzystywanych w pobocznym handlu używanymi rowerami – zgniły fetorek aż go odrzucił, a ze skrzyni wyciekły mechaniczne myszki. Chyba mechaniczne, bo nie miał ich jak wyłapać, tak szybko zniknęły na nabrzeżu. Cholerne gadżety reklamowe, pomyślał Čmelaczek.

Zabezpieczony ochronną warstwą gleby w skrzyni leżał, ni mniej, ni więcej, Robot Kuchenny R.2018, jak donosił w instrukcji, także w języku polskim, chiński producent „Najdoskonalszy z drugiej linii naszych robotów użytkowych”.

***

Nie był najpiękniejszy to sprzęt AGD na świecie, trzeba to uczciwie przyznać, ale okazał się wielkim wybawieniem w codziennym utrzymywaniu porządku. Może i azjatyccy projektanci nazbyt starali się upodobnić go człowieka, przez co z korpusu wyrastała niezbyt urodziwa łysa kula i  to z dwoma przesadnie spiczastymi uszami, a sztuczne kończyny pozostawały kruche i niezbyt kształtne, jednak sprzątał, gotował i odkurzał  na czwórkę z plusem. Czasem podnosił kanapę z Asią w sobotnie poranki, kiedy polerował podłogi tak, że nawet po chuchnięciu nie było najmniejszego śladu.

Nie trzeba go było w ogóle ładować. Noce spędzał w komódce obiecanej niegdyś w ramach stypendium pewnemu utalentowanemu pisarzowi, jednak ten grzdyl i huncwot jak dotychczas nie pofatygował się skorzystać z tej oferty.

***

Pierwsze coś podejrzewać zaczęły miejscowe koty. W ostatnich dniach drastycznie zmniejszyła się populacja mew, a jak wiadomo olęderskie mewy i olęderskie koty pozostają w wiecznej wojnie o tutejsze śledzie. I właśnie one, wielkie, zielone i pyszne z sosem olęderskim, poczęły w przerażającym tempie znikać z sieci rybaków. Tak jakby jakiś nieznany drapieżnik, groźniejszy ekonomicznie od foki i orki razem wziętych, je wykradał, pozostawiając ślady przedziwnej białej mazi, która na pewno nie była majonezem. Może śmietaną?

Kolejny zniknął chorwacki zbieracz makulatury, który kilka tygodni wcześniej wywiózł na wózku karton do skupu. Ten sam w którym R.2018 przybył do Olandii. Karton nie tylko zawierał pieczątki urzędu celnego w Banacie, ale również portu w Szczecinie oraz magazynu w Amsterdamie. Południowy Słowianin najpierw kaszlał i skarżył się na bóle gardła, schudł w pięć dni o cztery kilogramy, a następnie nie pojawił się w swoimulubionym lokalu z kuchnią etniczną i egzotyczną „U Juhasa”. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

Na kartonie, zanim go przemielono w papierni, pisało „Najgorsza rzecz jaka nadeszła ze Wschodu”.

***

Od czasu, kiedy nowy robot kuchenny pojawił się w mieszkaniu, Asię dręczyły koszmary. Śnił się jej dworzec pekaesu w nieznanym jej osobiście mieście, ale jak najbardziej  polskim i to nie współczesnym, ale jakoś tak dwie dekady wcześniej. Pani w budce z zapiekankami wyraźnie miała chętkę na bladego młodziana z kitką blond włosów, po peronach snuli się żebracy i cwaniacy w mokasynach ze sztucznej skóry i z choinką, ale największą uwagę zwracał smutny mężczyzna z trumną. Którą próbował upchać do bagażnika autosanu, a wąsaty kierowca coś wykrzykiwał i groźnie gestykulował.

W tym miejscu sen się urywał i Asia szła do kuchni napić się zimnej wody. Każdorazowo musiała zamknąć drzwi na balkon, choć była pewna, że to zrobiła wcześniej. Kilka razy wydawało się jej, że R.2018 pochylał się na nią, śpiącą.

Pewnego popołudnia wypiła kilka dzbanków yerba mate z guaraną w zaprzyjaźnionej kawiarence, z mocnym postanowieniem niezaśnięcia w nocy. Čmielak chrapał więc jak to zwykle on, a ona nieruchomo czekała, przykryta ciepłą kołderką przysłaną notabene z USA przez mamusię Čmielakową. R.18 rzeczywiście się pojawił i blady jak śmierć próbował wyprawiać jakieś brewerie w okolicy szyi, jednak jakby jakaś straszliwa siła mu to uniemożliwiała

– Oleńka nie pozwala – R.2018 wyszeptał na wpół rozczarowany, na wpół szczęśliwy i nagle zaczął jeszcze bardziej przypominać człowieka, choć – musimy w tym miejscu przypomnieć – niezwykle brzydkiego.

Asia już wiedziała co robić.

***

W sobotę, w samo południe, kiedy Čmielak pojechał po choinkę – nie zdołała wymyślić lepszego pretekstu, ale jej umiłowanie iglaków było tak olbrzymie, że dzielny chłop ani nie mrugnął – a wczesnowiosenne słońce wesoło przypiekało, Asia rozwaliła kuchenny taborecik, chwyciła mocno jedną nogę i podeszła do komódki. Otwarła drzwi i z całej siły się zamachnęła.

Nie dała rady. Potwór, teraz, kiedy maski opadły, w pełni swej straszliwej urody, błyskawicznie powstrzymał atak i zaśmiał się opętańczo, a raczej próbował, bo złapała go czkawka.

– Musimy poważnie porozmawiać, moja droga – Powiedział R.2018, a może już zwyczajnie R.?, do dziewczyny i wyciągnął faktury. – Tu masz rachunki do zapłacenia, kochana,  nie myślałaś chyba, że pracowałem za darmo? I nie próbuj nawet pisać do Dziekana, mam go w małej… – Nikt nigdy nie dowie się w czym miał Dziekana R., ponieważ osławiony ten krwiopijca nie zauważył, iż w drugiej ręce Asia trzymała malutki srebrny krzyżyk, który właśnie spopielał serce niezwykle męczącego osobnika.

W tym miejscu kończy się więc epopeja R. z niezwykle solidnego rodu i już nigdy więcej nie zostanie wspomniany na kartach tej historii.

Pożegnajmy go minutą ciszy.

Żartowałem.

Fiesta, moi kochani. Każdy wyciąga co tylko może do picia!

’90

W 1990 miałem osiem lat i na Mundialu nikomu nie kibicowałem, a jedyny mecz jaki pamiętam to Kamerun-Anglia, a to głównie dlatego, że wujek z przekonaniem twierdził, ze nie dadzą Afrykańczykom wygrać, po drugie, płonię się na samą myśl o tym wydarzeniu, akurat kąpałem się, i wychodziłem z wanny, kiedy weszła do łazienki kuzynka w niebezpiecznym wieku trzynastu lat z ekscytującą wieścią o bramce Mili albo któregoś z jego rodaków i uśmieszkom nie było końca.

Ojciec tego lata był ciężko chory, jeździliśmy do szpitala w Zabrzu, a wcześniej chyba Bytomia i mam fleszbeki żelaznych szpitalnych łóżek i soków kupowanych, czy to jeszcze w Peweksie, czy już w licznych sklepach z towarem z zagranicznymi frykasami, a przynajmniej z zagranicznymi etykietkami, raz też fatalnie rzygałem za przystankiem autobusów gdzieś na Rudzie, z nerwów najprawdopodobniej.

Biegaliśmy z kuzynem wokół bloku, najpierw kuzyn, za nim ja, na końcu młodszy brat i nigdy nie mogliśmy skubańca dogonić, ten jeszcze znał wszystkie skrytki w okolicy albo wdrapywał się na drzewo, a my, dwaj tchórze i boroczki błagaliśmy, by w końcu zszedł, czego oczywiście nie czynił, a jeśli zeskakiwał, to natychmiast gnał w chaszcze i tyle go widzieliśmy, szliśmy grać w gumę z dziewczynami, do dziś kojarzą mi się różne nazwy tych akrobacji, ale dotarłem jedynie do poziomu kolan, co było pewną wskazówką na przyszłość, o czym szczeliwie nic wtedy  wiedzieć nie mogłem.

Szukaliśmy skarbu, straszono nas wściekłymi zwierzakami z okolicy i ostrzegano przed dotykaniem straszliwych rur grzewczych, które groziły dzieciakom szklaną watą, a już na pewno nie należało jej próbować jeść, bo to jednak nie to samo co wata cukrowa robiona w takim dziwnym urządzeniu i wpychana łapczywie do gęby i wszystko – kamienie, mrówki, liście, ziemia – kleiło się później do rąk i policzków do samej wieczornej, traumatycznej, kąpieli.

Studio przed meczami prowadziła Katarzyna Dowbor, w logo był koszmarny graficznie włoski ludzik z klocków lego, sam Mundial – jak lata później czytałem – był paskudny, ale to były w sumie całkiem udane wakacje na Szombierkach.

’94

W 1994 miałem dwanaście lat i na Mundialu kibicowałem Niemcom, choć nie tak gorączkowo jak kolega niezapamiętanego imienia, który rok w rok spędzał u nas w bloku wakacje. Mieszkał u babci i nawet nie wiedział o której dokładnie grają ćwierćfinał nasi herosi z naklejek Nutelli. Za to miał spraną reprezentacyjną koszulkę, otrzymaną od wujka razem z czekoladami z Plusa i resorakiem z Aldika. Dałbym sobie głowę uciąć, że to była ta taka charakterystyczna, szczytowe osiągniecie sportowego dizajnu pierwszej połowy Najntisów, absolutnie nie-do-opisania, ale pewnie nie miałbym tego łba.

To mógł być absolutny szczyt moich futbolowych umiejętności i choć zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu plagiatuję Pilcha albo i Rudnickiego, to jednak moja przygoda – bo nie nazywajmy jej karierą – z piłką obfitowała w znacznie mniej sukcesów niż u rzeczonych klasyków literatury polskiej. Żadnych rajdów z piłką po skrzydełku, żadnych wolejów ani prób przewrotek, żadnych piszczących koleżanek i złamanych nóg. Stawiałem piłkę na jedenastym metrze (czyli tak naprawdę bardziej siódmym) i czasem udawało mi się nawet nie trafić w bramkarza. Jak teraz o tym myślę, to z tą moją nieruchawością i nieumiejętnością podbijania piłki, a już na pewno obiema nogami, byłem idealnym kandydatem, świetnym materiałem na piłkarza Arsenalu, jednak szczęśliwie nikt tego wówczas nie dostrzegał.

Ciapowatość moja czy bardziej pruskie umiłowanie porządku sprawiało, że podczas wypraw na raub stałem zawsze pod płotem i pilnowałem, czy aby właściciel nie idzie? Za to plewiłem raz truskawki w ogródku działkowym innego kumpla, tuż obok gruby. Bardziej zresztą kolegi brata, ale ten był na koloniach w Zakopcu i wrócił z nich z ospą, calutki podziurawiony. Upały czerwcowe były nieznośne, za to z kolei w 1997 strasznie w lipcu padało. Ale wtedy już byłem prawie dorosły.

To w 1994 kupiłem pierwszego walkmana, co prawda dopiero na Gwiazdkę. Do dziś nie wiem, czemu słuchawki po miesiącu użytkowania zieleniały albo rudziały. Pierwsze oryginalne (albo „oryginalne”, zależy jak spojrzeć) kasety? Choćbyście obdzierali żywcem, nie zdradzę. Ale pamiętam jak jeszcze w 1996 kupowałem Pudelsów – kto to wiedział (poza redaktorem Księżykiem z „Brumu”), kto to ten Maleńczuk? – na targu, na stoisku obok handlowano pirackimi składankami szlagrów. Muzyka była wtedy taka tania, a wódka nigdy nie pita…

W telewizji przekonywano, że „Czerwony” to prawdziwe kino, a nie jakieś amerykańskie badziewie z pulpy. Na bank nie wiedziałem dokładnie, kto wtedy był premierem – rok wcześniej i później tak – ale podobno jedna z mszy w nowym, stuletnim, kościele odbyła się z jego udziałem. I choć chodziłem jeszcze do kościoła, a nie przed, szczęśliwie ominęła mnie ta przyjemność. Lata później temu Pawlakowi nawet dałem głos w ramach jednego z licznych taktycznych głosowań. Piersi Petry i nogi Gabryjelskiej objawiły się na mym wczesnomłodzieńczym dopiero horyzoncie kilkanaście miesiecy później, ale to i tak był ostatni tak dobry rok.

Tego meczu z Bułgarią w końcu nie widziałem. Kolega w następnych latach też już nie przyjeżdżał.

Anioł

Szymon R., drobny pijaczek oraz pechowy recydywista:

„Więc mówię ci, widziałem anioła. Prowadzili mnie skutego po schodach, gmach był olbrzymi i dobrze mi znany, i usłyszałem stukot obcasików i wyprzedziła mnie dziewczyna z laptokiem, czy też laptopem, nigdy nie wiem jak to się mówi, pół życia w kryminale, to pozostaje człowiek wykluczony kulturalnie, bo w więziennych bibliotekach ostatnie książki z 1994 roku i człowiek by chętnie sobie poczytał te wszystkie nowości, Hakelbeka albo Murakamiego, ale ostatnie co jest na półkach to Celine, Vian oraz Genet, poprzedni bibliotekarz musiał być fanatykiem literatury francuskiej połowy XX wieku, najgorzej. Kończę już dygresję, dziewczyna niosła laptoka, obcasy stukały i patrzę, tak się spieszyła, że nie zdążyła w domu schować skrzydeł i dopiero teraz znikały one pod eleganckim żakiecikiem, no wiesz, takim na miarę. Ale pewnie mi nie uwierzysz i napiszesz, że jestem delirykiem…”

Mecenas Roman G., pełnomocnik strony przeciwnej: „Nie będziemy kurwa apelować, bo to kurwa nie ma najmniejszego sensu, rozniosła nas jak kurwa małe dzieci. Kończę z prawem, widzimy się w Senacie. Trzeba odbić Polskę z rąk kurwa obecnie rządzących. Prawda Radku?”

Ewa S., dział prawny tygodnika opinii, a niegdyś gazety codziennej:

„I tak objawiła się nowa gwiazda palestry. Proces zapowiadał się na niezwykle skomplikowany i długi, pozwani wnosili o powołanie szeregu biegłych z różnych dziedzin, w tym od stawiania przecinków i memetyki stosowanej, jednak już pierwsza mowa debiutującej na sali sądowej młodej prawniczki skłoniła mecenasa G. do zaprzestania walki. Kwota odszkodowania nie została podana publicznie, jednak spekuluje się o milionach złotych. (…)

Mel, studentka na czwórkę (z plusem, jak dopowiedzieli jej znajomi), zauroczyła wszystkich na sali sądowej. I nie musiała w tym celu nawet używać pejczyka.”

Mihau J., ojciec: „Jestem szczęśliwy, że udało się dziecku zachować jego czapeczkę”.

Syn, dwumetrowy student pierwszego roku: „Jesteś najlepszy, tato. I jaka ładna ta Mel. Zapoznasz mnie?”

Giełdowe Oświadczenie Zarządu TVN:

„Z dniem wczorajszym flagowa stacja naszego koncernu podjęła decyzję o wyprodukowaniu w najbliższym półroczu ośmioodcinkowego serialu w oparciu o prozę Adama Niepierdola. Będzie to najdroższa polska produkcja w historii. Rolę obiektywnego narratora zagra jak zwykle niezawodny Tomasz Karolak, resztę obsady zdradzimy w najbliższym możliwym okresie czasu.”

Stefan Alfons Miętoch:

„Kędyś, kędyś dawno temu, kiedy jedynie na Śląsku znano haźliki w bieżącą wodą, a reszta Polski nadal używała wychodków, ta bardziej cywilizowana, bo większość co dzień rano zmierzała niepewnym krokiem na pole, Ślązak by oddał krew za Ślązaka. I Cesarza. Mój pra-pra-pradziadek w czasie jednej z potyczek wojny roku 1870 już miał na muszce francuskiego oficera, kiedy ten zaczął po polsku błagać o zmiłowanie, bo jak się później okazało był z rodu Potockich i kiedy praszczur się zawahał, ciął go hrabia okrutnie, na szczęście Francek od Szchołtysików zarozki położył go trupem.

Tak to kamrat ratował kamrata z najgorszej opresji. A dziś? Hanys hanysowi hanysem. I dlatego oświadczam w tym miejscu: Ani moja noga, ani ręka, ani nawet głowa nigdy już więcej nie postanie na blogu tego miglanca.”

Agent, nic nie mówi, przegląda katalogi na bieżący rok marek Ferrari, Porsche oraz Lamborghini. Koniec jeżdżenia volkswagenem po Piaście!

Mel, nikogo nie bije, przepięknie przewraca oczami: „Niech ja tylko znajdę adres tego Adasia, to spotkamy się sądzie!”.