Asia, Asia!
„Palce ojca, stopy mojego starego, oto sekret nawiedzenia Elżbiety” – oto pierwsze co pomyślałam, kiedy zobaczyłam mojego wnuka. Dwa tygodnie już miał, w końcu go wypuszczono ze szpitala, taki kurczak ze sterczącymi włoskami, a i to niezbyt wielki. Kruszynka. I tylko te ogromniaste stopy mojego starego, dziadka znaczy się, a Elżunia taka dumna, matka Polka w szesnastym roku życia. I tylko nie dotykaj, nie noś, nie tak. A co myśli, że kto ją nosił, Święty Mikołaj w worku? Ten jej absztyfikant, ojciec znaczy się, z dnia na dzień bardziej. Bardziej pijany oczywiście. Niby się chowa, krople w oczy leje, ale co ja ślepa jestem, nie widzę? Nawet maturę ma, z dobrej rodziny czyli taki bardziej. Pokurcz zalękniony, nie po nim Hubercik ma te oczka ciekawskie, niebieskie. Po mnie, oczywiście. Jego stary niech jedzie sosny ogromniaste rąbać do tej tundry w Norwegii, ale niech się przedtem wysoko ubezpieczy, na życie albo i kalectwo, bo jak go taka sosna rąbnie, to tylko raz. A Hubercika to my już tu pospołu wychowamy, a małą to by trzeba jak najszybciej do wieczorówki z powrotem zagonić i na studia, może pozna jakiegoś miłego profesora. Albo profesorkę, w końcu za moment mamy XXI wiek, koniecznie z muzyką coś, bo mały ma takie długie paluszki jak Rubinstein albo Zimmermann – o, to by profesorka z -an w nazwisku być mogła – szkoda, by te palce zmarnować. Na chrzest małego mogłaby już przyjść z tą swoją profesorką, zrobilibyśmy ją chrzestną, a potem młode by się ożeniły gdzieś w Hiszpanii albo na Florydzie, to by mały miał od razu start zapewniony i wsparcie państwa. Tylko ten jego stary mógłby już zniknąć, choćby na Islandię dorsze patroszyć jak już się boi tych pił, i łykam na niego zło-wróżebnie spod oka, ale on strasznie niedomyślny, choć z maturą i nic nie rozumie, i tylko dziecku świetlaną przyszłość niszczy. Jaka to zresztą dziś matura jak ja musiałam, by w ogóle być dopuszczoną, najpierw wszystkie egzaminy techniczne pozdawać, zlać kwas do wody, co oczywiście było pułapką i się nie złapałam, bo jak stary belfer, Ernest na niego wołaliśmy, od Borgnine’a, taki był kanciasty, chciał nam pokazać, że jednak można, to tak pieprznęło na pół dzielnicy, że milicja miesiąc do budy jeździła i esbecja się rozpytywała, nas, grzeczne panienki w spódnicach dwa centymetry za kolana. Kilka nawet chcieli zamknąć, te najbardziej urodziwe i nikomu nie zdradzę, czy byłam w tym gronie, świnie jedne, ale trafili na taką Jadźkę, jej stary był szychą w województwie, to jak potem biegali przepraszać, z kawą i goździkami, to pół budy miało hecę na sto fajerek! Stary patrzy się na kruszynkę i tylko z nogi na nogę przestępuje, pęcherz nie ten co dawniej, a i na ryby by najchętniej wybył. Na ryby? Teraz, w marcu? Co on myśli, że ja taka głupia i nie wiem nic o okresach ochronnych? Do tej wywłoki z drugiego piętra serce go gna, tej co cycki ostatnio zwiększyła, raczej nie za swoje. Zamieszkać nawet może, jeśli tak chce, będzie pokój dla Hubercika, łóżeczko już naszykowane, a i wielką przytulankę już dawno na szmatach kupiłam. Słoniątko takie aseksualne, trąba ino długa, bo czy to mi ktoś powiedział, czy to chłopczyk, czy dziewczynka się urodzi? Nikt! Ale to chyba nawet lepiej, że chłopczyk, do trzydziestki to głupie jak but, a potem jeszcze głupsze. No, ślini się. Młody tato, cycki Elżuni urosły, to się ślini. A szwedzkie borówki czekają, wabiąc takie ofermy jak on. Ach, gdyby tak wpadł do studni zapomnianej w opuszczonym gospodarstwie. Tylko, że musiałby się odnaleźć, jeśli ubezpieczony. Trzeba by go jakoś podpytać w tym temacie, podejść, że jest teraz poważnym młodym człowiekiem, on student filozofii, czyli nawet nie pół mężczyzny. O stary już wziął kapcie i schował do chlebaka, co to sobie kupił na Wigilię, niby na zanętę, zaraz się urwie z haczyka – Śmieci zabierz, krzyczę dziadowi i tak się zastanawiam, ile by kosztowało jego zdjęcie z tamtą lafiryndą? Hubercik uśmiecha się tylko do mnie, kiedy nie śpi, ich wszystkich ma głęboko w buzi, jak i kciuk, który delikatnie ocieram maluszkowi.
****
Babka zawsze chciała bym został pianistą. Nawet keyboard mi kupiła na czwarte urodziny i ciągle palce rozciągała na desce do krojenia. – Hubercie, patrz jakie piękne lakierki ci sprawiłam na konkurs szopenowski, żebyś tymi olbrzymimi stopami po dziadku jury nie straszył, kiedy dorośniesz. Wpatrywałem się w eleganckie pudełko, potem w moje malutkie łapki w kapciach z pieskami i budziło się we mnie poczucie winy. Dziadka prawie nie widywałem, od rana chodził na ryby, rok później wyprowadził się do cioci Hanki do bloku naprzeciw. Babka wtedy niemal wzięła kredyt na pianino na jego dowód, na szczęście w banku się pokapowali, i o mały włos, by babkę serio po sądach ganiano. Ojciec podjechał z uczelni i babkę z aresztu w końcu wypuścili. Całe życie potem na nią wyrzekał, bo jakby zdał z Arystotelesa na 4,5, to miał obiecaną asystenturę na UŚ, a tak mordował się na Ekonomicznej dwulatce. Tak po prawdzie to stary był zawsze słaby z filozofów starożytnych, i i tak by tego etatu wtedy nie dostał, przynajmniej dopóki staremu Wawrzyńczykowi się nie umarło. Ten to był kosa straszliwa z Platona i Plotyna, Państwo miał w małym palcu. Mieszkał niedaleko, w Jaskini, jak bełkotliwie nazywał swą kawalerkę, na Tauzenie i co mojego starego spotkał na zakupach, to do niego startował z ironią – Jak tam pański Arystofanes? Podpalił już Ateny? – Na co ojciec męł przekleństwo w ustach, krótkie urwa tylko słyszałem i witał się elegancko, Panie Profesorze, to i tamto. Ale dla mnie profesor był dobry, kiedy tylko dostawał saszetkę ze stikersami przy kasie, to mi oddawał – Pilnuj młodzieńcze, dziękowałem pięknie jak mnie babka uczyła od małego. Kłaniałem się więc głęboko i szczerzyłem moje mleczaki w szczerym uśmiechu, kiedy na parkiet spadały pierwsze bukiety kwiatów i części kobiecej garderoby. Głowę podnosiłem dopiero, kiedy sprzątacze pozbierali wszystko do koszy, a stikersy bezpiecznie ukryłem głęboko w kieszeni kurtki.
Można więc powiedzieć, że byłem szczęśliwym chłopcem i rezolutnym. I wtedy urodziła się moja siostrzyczka.
****
Nigdy nie rozumiałam, o co im wszystkim chodzi. Święci jacyś albo pierdolnięci, najpóźniej koło pierwszej komunii przestałam to rozgraniczać. Matka mi chciała ufundować korektę nosa, ojciec myślał o rowerze – bo za jego czasów wszystkie dzieciaki dostawały, on nie, jakiś fiźnięty kompleks Edypa się tu nam w pełnej krasie wieku średniego objawił – szczęśliwie dostałam iPhone’a prawie najnowszej generacji. Tylko, uwierzycie?, pierwotnie miał być na firmę i jeszcze do lata do mnie dzwonili różni dyszący faceci z ofertami. Halooou? – odbierałam. Ja, dziewięciolatka. Stare obleśne dziady traciły język w gębie, pewnie sprawdzali panicznie, czy nie wcisnęli przez pomyłkę wybierania sekstelefonu przy swoich sekretarkach. Słodka Lolka albo co, płatne z góry i z biedaemerytury. To i tak nic w porównaniu z tym, co wychytrzyła babka. Zadała mi mianowicie keyboard. Casio. Nie bacząc na to zupełnie, że już kurwa jeden w domu mamy. Kompletnie nieużywany. Ale sobie wymyśliła, że Hubercik się przy mnie podciągnie i na najbliższy konkurs chopinowski jeszcze zdąży, w końcu ten dopiero za cztery lata. Hubert to wtedy ganiał z nożem po całym osiedlu i prędzej by sobie tą kosą palce upierdolił, niż gamę machnął bez ani jednego potknięcia, albowiem słuchu nieborak to nie miał absolutnie. Nic. Null. Niente. Taka to była nieekskluzywna sytuacja familijna, a jesienią zrobiła się jeszcze gorsza, bo ojciec się wyprowadził do akademika, choć stary był już nieźle, ile to, ze 35 lat musiał mieć?, zamieszkał ze studentką. Co semestr inną, jak gorzko ironizowała mama, kiedy wracała z kolejnego unijnego doszkolenia w sobotnie popołudnia.
****
… patrzę na te dziewczyny z kursów nie tak wiele przecież ode mnie młodsze i nie chodzi mi o moje koleżanki bo one są równie zmęczone ja ja ale o prowadzące i nie potrafię zrozumieć dlaczego to wszystko poszło aż tak źle że ja dziś siedzę w szkolnej ławie w sukience z lumpeksu a one w kostiumach i z paznokciami długimi jak szpony każdy jeden w innym kolorze tęczy tłumaczą mi jak założyć firmę może być kwiaciarnia i dostać dotację na rok potem się zobaczy proszę przyjść znowu wypełnimy druk ten i tamten i zawsze przecież można wyjechać do pracy w Niemczech szukają tam opiekunek dzieci i osób starszych wiedza medyczna nie jest niezbędna i nawet Hubert dzwonił ostatnio,czy bym nie przyjechała i nie zajęła się Jonatanem i Mary bo oboje z żoną pracują no do lata od września dzieciaki pójdą do publicznego przedszkola bo miejsce w kościelnym żłobku to od ręki i za darmo ale głupio by potem dalej nie płacić podatku kościelnego wiesz mama przyjedź zapłacę ty sobie odpoczniesz od całej tej Polski i myślę sobie wtedy że nie jest zły chłopak ten Hubert choć mówili że życie sobie niszczę że taki zabieg to prawie nie boli ale jakoś tak wyszło że nie potrafiłam a i filozof zasrany tradycyjnie akurat nie miał wtedy kasy jak zwykle i nie mamy mówić na swoje sukienki, że z lumpeksu tylko że z butiku ze specjalnie wyselekcjonowanymi ubraniami bo to podniesie naszą wartość w oczach pracodawcy i dziś matura prawie nie ma wartości liczą się głównie kompetencje i umiejętności i jesteśmy tu właśnie po to by je pozyskać telefon wibruje oby to tylko nie była matka z jej obsesjami…
****
No no, w życiu bym się nie spodziewał, że Hubert znajdzie taką ładną żonę. Trochę ciemna, nie ma co ukrywać, i nie mam na myśli umysłu, broń Boże, karnację, ale ciało, że hoho! Prawie ze sobą nie rozmawiamy, bo ja w językach jestem słaby, a jeszcze teraz z tym rozgrzebanym przewodem nie mam czasu ani ochoty się dokształcać, całe dnie w robocie, tu godzina wykładu, tam ćwiczenia, w weekendy jeszcze uczelnia prywatna. Co mnie podkusiło, by pisać o średniowiecznych beginkach i myśli Wiklefa w kontekście twórczości Umberto Eco, to sam nie wiem. Jaki to jest niedobry pisarz, to się w głowie nie mieści!
Terminy mnie gonią, bo jak do przyszłego roku nie zdążę, to tym razem rektor już nie wybroni, tak mi po cichu przekazano, najlepiej by było zamówić habilitację u specjalisty, mało się takich reklamuje w internetach? W miesiąc napiszą, potem do recenzji i już belwederska profesura tuż tuż, trzeba tylko garnitur dać do odczyszczenia. Ale dopóki curuś kochana studiuje, to nie ma bata, by kasę odłożyć, alimenty ich mać i 500+. Może Huberta by poprosić? To nie jest zła taka myśl. I cofam rękę, którą już miałem pogłaskać synową po nagim ramieniu, tu trzeba się pilnować i całość rozegrać jak partię warcabów, pamiętając, że smarkacz nigdy nie lubił przegrywać i pionki latały potem po całym pokoju.
Siedzi w tych lustrzankach, we własnym domu, i nie wiem, co myśli. Pewnie ma ubaw ze starego, a jeśli tej swojej, jak jej? Annabel specjalnie kazał tak się ubrać, obcisłe dżinsy, biust na wierzchu, to rączki na kołdrę Michasiu, trzeba się pilnować. Nie pożyczy ani pensa jak tylko wyczuje, że go bajeruję. Może na litość spróbować? O tempora, o morele i dzieci chowanie!
****
W lutym wyciągam rower po raz pierwszy. Myję, dokładnie czyszczę wszystkie linki, sprawdzam i smaruję przerzutki. Pompuję koła, jeszcze starą pompką z Wigier. W mieszkaniu starannie przeglądam torby i jeśli czegoś brakuje, zamawiam przez internet. Teraz zimy są jakieś łagodniejsze, więc w sumie mógłbym cały rok jeździć na moim stareńkim poniemieckim holendrze, ale – jak to mawiano w moich czasach – tradycja zobowiązuje.
Od lat 10 marca podjeżdżam na najbliższą stację benzynową i punktualnie w południe inauguruję sezon. Dzwony z parafii Św. Rodziny biją, a ja odłączam elektroniczne ustrojstwo z wentylu i ruszam w drogę. Koła mam teraz bezdętkowe, więc nie muszę dodatkowo sprawdzać ciśnienia w oponach, ale – jak to mawiano w moich czasach – tradycja zobowiązuje.
Na drzewach nie ma jeszcze liści, ale spod śniegu coraz chętniej przebijają plamy zieleni. Czuć pierwsze powiewy wiosny i mimo zadyszki po zimie z każdym kilometrem pedałuję pewniej, z każdym obrotem korby odzyskuję zagubioną przyjemność jazdy. Ptaki ćwierkają po polsku. Od kilku lat nie ma śniegu za bardzo, ale – jak to mawiano w moich czasach – literacka tradycja zobowiązuje.
Na miejscu bezpiecznie odstawiam rower pod drzewem i rozsiadam się na ławeczce. Czasem jestem sam, czasem obok mnie rozstawiają się inni mężczyźni. Kilku znam z imienia, większości tylko kiwam porozumiewawczo głową. Siedzimy cichuteńko nad wodą i sobie rozmyślamy, niby osobno, w jakiś sposób razem, i tylko pikanie od czasu do czasu przerywa nasz wspólny trans. Myślałem o kupnie takiej zabawki, ale – jak to mawiano w moich czasach – tradycja zobowiązuje.
Wieczorem pakuję wędki do torby i wracam do mieszkania, które do dziś wstydzę się nazwać swoim domem. Mieszkam z Anką, moją konkubentką i choć pozostajemy w białym związku, a ja mam osobną szafę na wędki, kołowrotki, podbieraki, zanęty, to nie potrafię nazwać naszej relacji nowoczesną. Jak to mawiano w moich czasach – tradycja zobowiązuje. Małżeństwo to małżeństwo i nic co ludzkie nie może go przerwać.
W tym związku zawsze chodziło tylko o ryby.