W mieście S.

Przyczepił się, w mieście S. to było jeden, taki dziadyga. Nie był zbyt stary w sumie, może z pięć lata bardziej dwieokowy ode mnie, ale gęba przepijaczona, pokiereszowana i głowa niechlujnie ogolona maszynką, ubranie staroświeckie – ale nie takie specjalnie staroświeckie, co to się płaci tysiące w baksach za spodnie, tylko po prostu stare, prane wielokroć, choć ostatni raz najpewniej jeszcze przed zimą – i reklamówka z Biedronki wskazywałyby bezdomnego albo nawet eks więźnia.

– Czy Pan Jezus dziś byłby fajnopolakiem? – zwrócił się w te słowy, a mnie owionął zapach przemożny jakby niestrawionego śledzia i brak wszystkich tylnych zębów unaocznił się całkowicie; Maniak religijny -pomyślałem – na dodatek, mój ci to pech i by się biedaka jak najszybciej pozbyć dwuzłotówkę mu wciskam, a ten – no mówiłem, że dziad – kasę wrzuca do kieszeni, nie dziękując, dalej filozofuje:

– Jeśli hardcore to tylko ze Wschodniego Wybrzeża, dla białasów, bo ci z Zachodniego to jacyś Latynosi i czarnuchy, a nie biała klasa robotnicza, z Bostonu i Masacziusets.

Tylko okiem łypię, gdzie by tu dać nogę, a może po prosty w mordę dać i uciekać, ale wrodzony pacyfizm powstrzymuje mnie, i jeszcze humanitaryzm oraz europejska kultura, ten za łapę łapie i już mamy wchodzić do kamieniarza, nagrobki oglądać, kiedy słyszę:

– Rapier! Zostaw pana!!! – Elegancki staruszek już mnie przeprasza i odciąga namolnego delikwenta, i też trochę śmieszny jest w swym cylindrze i czarnym płaszczu aksamitem podbitem, ale widać dżentelmen i żegnamy się grzecznie, a dwie postaci podążają ku portu. I wszyscy starego uniżenie witają, Panie Ptyschu, Pan się na spacer wybrał o tej porze? Proszę pozdrowić resztę familii, a tym tu – i wskazują na mego oberwańca – nie przejmować się, młody jeszcze i głupi.

Zagaduję takiego jednego typa, co idzie z naprzeciwka, z kimże to mianowicie, z jaką miejscową osobliwością, miałem do czynienia?

– Ach to Pan Ptysch i wnuk jego, Rapierek.

– Ten Rapierek to musi mieć coś z głową – Stukam się w wiadome miejsce czoło – no cóż zdarza się w najlepszych rodzinach, smutna sprawa. Pewnie upadek jaki w dzieciństwie?

– Gdzież tam, zawsze taki był, od urodzenia – Tubylec prychnął oburzony – To znana w mieście persona, słynny cywilista, perła w koronie tutejszej palestry. – I odszedł, w siatce pobrzękiwały bosmany w puszcze.

Stoję jak ten bałwan po zimie na chodniku, a mewy – głupszy krewniak gołębi – pytlują na moją głowę. Trzeba jak najszybciej spierdalać z tego miasta, choćby do Enerdówka, myślę sobie, ale żadnego kroku zrobić nie potrafię jakby jakiś czar przeklęty na mnie rzucono. Słońce zdaje się zachodzić na widnokrąg.

2 komentarze do “W mieście S.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s