Brzydki, zły i Staszek

Trumna była tylko jedna.

***

Sondziemu ciągle było zimno tej wiosny. To chyba nie Polska się zmieniła, tylko on sam. Owinął się szczelniej płaszczem i zeskoczył ze skarpy. Od tlących się popiołów odpalił cygretę – po Atolu żaden rak nie był mu straszny – i rozkoszował się subtelnym smakiem sportów zrabowanych z muzeum PRL. Nadal miewał koszmary w których ptaszysko zakładało gniazdo w godle państwowym i samo się reprodukowało, w entym pokoleniu osiągając maltuzjańską granicę zaptakowienia zawodów prawniczych. Tak kiedyś skończy się sprawiedliwość, był tego pewien.

Z lekkim zdumieniem odkrył, że nikt w Urzędzie nie zauważył jego nieobecności, choć w gablotce w lewym korytarzu od prawych drzwi do trzeciego wejścia, schodami dwa piętra do góry i jedno w dół, nadal znajdowały się fotogramy z uroczystej inauguracji Panteonu. Z westchnieniem goryczy zasiadł więc za swoim biurkiem w gabinecie G3/2a na trzecim piętrze gmachu, jednak liczonym od piwnicy, nie od drugiego piętra jak w budynku obok, co jest ważną wiadomością dla ewentualnych interesantów, którzy zresztą nie trafiali tu od lat. Chyba że jakiś zagubiony studencina pierwszego roku. Szybko się taki przybysz wycofywał i składał papiery na fizykę teoretyczną. Poza tym nic się nie zmieniło. Tylko akt było kilka ton więcej, zakurzonych jak i reszta. Pensja co miesiąc spływała na konto, raport roczny podsumował jego osiągniecie na bardzo dobry z plusem. Nie wyglądało na to, by choć jeden tryb sprawiedliwości zatarł się, kiedy go nie było.

Mimo to Sondzia zaczął parafować.

***

R.  obserwował jak Sondzia krząta się po resztkach stacji benzynowej. Specjalnie ją obrabował i podpalił poprzedniego dnia. W kasie była taka śmieszna suma, że w pięknych latach 90. by nie użył jej nawet na podpałkę grilla, ale teraz, u kresu demokracji i wobec spadku koniunktury na bandyckich rynkach, nie gardził żadną, najmniejszą nawet, kwotą.

Najlepszy dochód przynosiła ostatnio trumna, co to ją dziadkowi zarabował, wyrzucając starego do sarkofagu. Ale się staruszek awanturował i groził, że wydziedziczy. Gdyby to było pierwszy raz, to może by się R. przejął, ale nie po setnej familijnej aferze. Dziadunio nie miał prawie nikogo innego z bliskiej rodziny, z babką od wieków nie gadali.

Przez przypadek usiadł w parku na skwerze, pożyczoną trumnę sobie przywiązał do nogi, by nie uciekła i się oddał konsumpcji najlepszego piwa na świecie, i chyba musiało mu się zasnąć, bo kiedy się obudził, słońce już wstawało, a trumna była wypełniona złotówkami i wdowim groszem. Od tamtej pory wszystkie noce spędzał poza trumną, wynajmując ją szczególnie zdesperowanym parom płci obojga. Zgadzał się nawet na pomniejsze – gabarytowo, do 60 kilo w przeliczeniu na trumnoosobę – trójkąty, choć oczywiście z dopłatą.

Czekał. Na Sondziego. Kiedy się zorientuje, że to pułapka?

****

Staszek na tym rozstaju dróg krajowych znalazł się całkiem przypadkiem. No może nie do końca. No może całkiem nie. Ale gdyby go kiedyś o to spytano, odpowiedziałby, że przypadkiem. A może całkiem nie?

Mianowicie postanowił sprzedać duszę. Parową po babci, w antykwariacie, ale go mecenas agent sztuki wyśmiał, że co to za badziewie? Facet z poszetką, od razu było znać kawał łobuza oraz połówkę hultaja.

Nie chciał tej kasy dla siebie. Planował jedynie odkupić od diabła duszę Henrygo z 2006 roku, ciało Piresa z jesieni 2001 i kreatywność Vieiry z 2005. I może jeszcze, jeśli pieniędzy by starczyło, trzeźwość Adamsa z mistrzowskiego sezonu 98. O Bergkampie sprzed lęku przed lataniem nawet nie śmiał marzyć.  Gdybyście nie wiedzieli, to talenty piłkarzy po zakończeniu kariery lądują w piekle. Zapłata to za wszystkie niestrzelone bramki, niecelne podania, obcięte akcje  w obronie, kupony i nerki zatracone na bukmacherskie.

Był jednak i drugi sposób. Wystarczyło o pierwszej w nocy zjawić się w noc przecięcia Wenus z Saturnem, koniugacji anioła z włócznikiem, kiedy trzecie słońce znajduje się w drugiej kwadrze w galaktyce Ipsylion, na pewnej stacji benzynowej i wtedy Arsenal znów mógł stać się wielki. Wejść na poziom Tottenhamu.

***

Mierzyli się wzrokiem. Brzmiała muzyka Sergio Leone, tradycyjnie któryś chujek nie wyłączył komórki. Ruszyli na siebie w togach, każden jeden z pismem procesowym. Komu pierwszemu zadrży powieka, ten przegra, tego petycja zostanie odrzucona, wniosek anulowany. Togi ciągnęły stepowy kurz za sobą, kiedy księżyc schował się za chmurą, nie było widać nawet kolorów…

***

Trumna była tylko jedna.

***

Ale za dodatkową opłatą trzyosobowa.

Powrót Sondziego

Ptaszysko nie chciało odlecieć. Albo musiało być strasznie leniwe albo nie gustowało w jeszcze żywym pokarmie,  preferując skruszałą padlinę, bo nie zbliżało się do leżącego Sondziego. Raczej nie mogły odstraszać go, tego gadziego straszydła ze skrzydłami, barwy parawanu, czerwono-białe, który to parawan kiedyś kupił Sondzia na Grand Prix Monaco, Kubica wtedy przyjechał znowuż ostatni. Ptaszysko mogło czekać, miało czas, ciekawe swoją drogą jak wyczuwało ofiary, bo w miejscu oczu znajdowały się jedynie dwa potężne kratery, ale Sondzia już prawie stracił złudzenia.

***

Wiatr roznosił najbardziej tajne strony akt katowickiego sądu po Pacyfiku. Sondzia co rusz odzyskiwał przytomność, by po chwili ponownie omdleć. W czasie jednego z przebłysków świadomości zobaczył przed sobą jakiegoś dziwnego stwora w narciarskim chyba kombinezonie, ale był tak słaby, że ucieszył się i z takiej halucynacji:

– Leno, jednak wróciłaś. Wiedziałem, że wrócisz.

***

Kolejne dwa tygodnie skryły się w świadomości Sondziego jak praktykant w archiwum przed gniewem słynnego Mecenasa. Miał jedynie przebłyski, a to stukot kółek wózka z żarciem, a to miarowy stuk obcasów odwiedzających go generałów. Większość tego czasu spędził zresztą w dziwnym ni to kokonie, ni to mazi. Nawet pielęgniarki chodziły tu w mundurach, co wcale nie nie umniejszało ich uroku.

***

– DC czy Marvel? – Odważył się zapytać najładniejszą z nich, kiedy zmieniała preparat z solą fizjologiczną.

– Strefa 51 – Odpowiedziała promiennie dwudziestoletnia pannica i obiektywny narrator napisałby w tym miejscu, czym zakręciła odchodząc, gdyby nie był radykalnym feministą.

***

Sondzia rozpoczął rehabilitację. Ponad pustynią widział ośnieżone szczyty gór, nocami ponad pustką unosił się skowyt kojota, wczesnym porankiem zawsze można było odnaleźć nad potokiem ślady migracji meksykańskich i gwatemalskich robotników sezonowych oraz łuski po myśliwskich nabojach.

Zdrowiał.

Wojskowi byli jednak coraz mniej zadowoleni. Władowali w niego, w jego cudowne wyleczenie, miliony dolarów, a radiacja z mutacjami nie dały mu prawie żadnych supermocy.

– Nie tak miało być – Usłyszał raz od sympatycznego kapitana Kowalskiego, który mu zresztą w zaufaniu niegdyś zdradził, że tak naprawdę jest Rumunem, no Wołochem, ale po powstaniu styczniowym była moda na Polaków,  to pra pra dziadek zmienił nazwisko. Jego syn był już prawdziwym Polakiem! Kłótliwym, rozpitym i honornym aż do granic śmieszności.

Może nawet mówił prawdę ten Kowalski? Kto go tam wie?

***

Jedyną umiejętność jaką otrzymał Sondzia na atolu Bikini – no, pomijając fakt, że już nigdy nie będzie się musiał nigdzie golić, i pod „nigdzie” rozumiemy w tym miejscu części ciała, a nie kontynenty, kraje, krainy geograficzne, miasta, miasteczka, wsie, przysiółki etc. – to ekspresowe rozumienie najnowszych nowelizacji ustaw, kodeksów prawa karnego i cywilnego, uniwersyteckich bryków i opracowań profesorów, o habilitacjach już nie wspominajac. Wiedza w ogóle niezwykle przydatna w cywilizacji Zachodu, w szczególe jednak kompletnie nieotrzebna. Sondzia mianowicie umiejętność tę potrafił wykorzystać jedynie w granicach prawa polskiego, a komu potrzebne prawo polskie?

No, poza samym Sondzim, który miał kilka zaległych spraw do załatwienia w Polsce. Takich bardzo za ległych. Wylądował w Pyrzowicach, pasażerowie zgodnie klaskali. Już poczuł się jak w domu. Kółeczka ciągniętej walizki rytmicznie stukały w Hali Przylotów i Sondzia z lubością wdychał polskie – jeszcze polskie – powietrze. W boksie wynajmu samochodów jakiś z japońska ubrany rodak awanturował się o automatyczną skrzynię biegów, więc Sondzia poszedł po taksówkę.

Wrócił. Niech dygoczą w Płockach, Gdańskach, Szczecinach.

***

I tylko jak się kurwa te ptaszyska rozmnażają, jeśli nigdy nie widział więcej niż jednego?

Piąte słowo

B. ostrożnie odsunął firankę i wyjrzał za okno. Nadal tam był. Siedział w prochowcu, na nogach miał znoszone półbuty, jego głowę przyozdabiał zamszowy kapelusz. Najbardziej jednak demaskowała typa trzymana w ręku gazeta. Kto w dzisiejszych czasach czyta prasę papierową? Szpion, jak nic.

W końcu go dopadli. I to właśnie teraz, kiedy znajdował się u progu wielkiego odkrycia. B. dyskretnie wycofał się w głąb pokoju i westchnął ciężko. Trzeba będzie wrócić do analogowych metod. Na szczęście w domu cały czas znajdowała się wielka encyklopedia w dwunastu tomach z 1973 roku, nie wiadomo czemu nazywana gdzieniegdzie radziecką. Jakie on tam przepiękne hasła znajdował, takie przez wszystkich już zapomniane, wyszczute z polszczyzny za nienawiść i brak symetrii! W tym jedno słowo tajemne.

Po dziadkach zachował również liczydło i teraz zaczął machinalnie przebierać palcami po kulkach z drewna niczym po różańcu przywiezionym przez babkę ze Stambułu. Na handel, jeszcze PRL, ale coś z tym różańcem było nie tak, coś tam się nie zgadzało, więc pozostał w familii. Wpisał „gołe baby” do wyszukiwarki, trzeba symulować codzienną działalność na komputerze, bo jak śledzą w realu, to pewnie założyli cyfrowy podsłuch. Pomyślał chwilę i następnymi hasłami była Wielka Lechia oraz „Tajemnica liczb”. Doprawił jeszcze Tekielim, niech mają zagwozdkę w tym ABW.

B. mianowicie od dwudziestu pięciu lat, od czasu gdy w jego nastoletnie wówczas łapki wpadł podwójny numer „Brulionu”, ten z flupami zresztą, poszukiwał pięciu słów, które kierują światem. I obecnie był już na finiszu swych peregrynacji. Brakowało mu tylko ostatniego. Pierwsze to Susłow, drugie arbuz. I w tym momencie się zorientował. A co jeśli podsłuchują jego myśli? Nie może myśleć o Tajemnicy!

Jeśli te słowa trafią w niepowołane ręce, skutki mogą być p r z e r a ż a j ą c e. On chciał tylko napisać wielką powieść, ewentualnie zbiór opowiadań, które odmieniłyby światową literaturę, ale takie słowa posiadają potężną moc twórczą także w rzeczywistej rzeczywistości. Wypowiedziane z odpowiednią intonacją, w należnym porządku, są w stanie obalać rządy, powodować erupcje wulkanów, mogą nawet doprowadzać do zmian w myśleniu prawicowych komentatorów politycznych. No nie, zaraz się skarcił, nie wymagajmy od razu cudów.

B. podgłośnił swojego ukochanego Emperora – niestety trójka nieodmiennie ssie, pomyślał ze smutkiem – na komputerowym sprzęcie, głośniczki charczały  i miał nadzieję, że zagłuszają jego myśli. Trzeba by wypuścić Herbiego, bo jak już zamkną, to kto się nim zajmie. Ale czy da radę w miejskiej dżungli? Całe życie w mieszkaniu, pieszczoszek taki delikatny i krytycznie spojrzał na swojego ptasznika. Ciekawe ile ma jeszcze czasu? To tylko jedne słowo…

****

Napalony Wikary odwinął Pawełka z folii i wsadził sobie do ust. Kompletnie mu nie smakował. To twarde trąci tranem, niemytym cielskiem podstarzałego chłopa, to płynne kompletnie zwietrzałe. A fe! I wyrzucił batonika do kosza.

Napalony udał się na miasto, by posłuchać najnowszych plotek politycznych i zanotować najlepiej rokujące gejmczandżery. W autobusach już go niektórzy poznawali, po złachmanionej koloratce, stąd ten kamuflaż. Zresztą trochę piździało, ledwie 25 stopni w cieniu, a on sobie za młodu na plebanii w Wyszkowie odmroził trochę pośladki. Ach, ale mieli pomysły tamtejsi ministranci, wspominał z rozrzewnieniem. Ławeczka uwierała go w tyłek. Cholerny Trzaskowski dla gejów wszystko, zwykłemu człowiekowi nic. „Gość niedzielny” dobrze o tym pisze w numerze świątecznym i Wikary z uznaniem spojrzał na pełną blasku twarz Ukrzyżowanego biskupa Hosera, dobrotliwie nakazującą wyparcie się grzechów.

Biedak zapomniał, że mamy Wielkanoc i dziś żaden autobus na ten akurat przystanek nie przyjedzie.

Smutno

Pewien podstępny pandziak pozostawał nadal w stuporze. I choć jego pyszczek wredny zdobiły ślady białego proszku, ciągnące się ponadto aż do pomieszczeń kuchennych, nie można mu zarzuć, że nie spał.

Nindże były kontuzjowane niewstrzemięźliwie.

Smoczyca z potomstwem na Święta leciała do Warszawy i trochę się tego bała. To przecież w tamtejszej komunikacji publicznej grasował osławiony Napalony, wróg okrutny w swej legendarnej niemądrości. Klapsowanie takiego to żadna przyjemność, bo chłop już cokolwiek przeterminowany.

Zazieleniło się i Julek skończył z dietą. Pilarze wylatywali w powietrze, a ich piły spalinowe warkocząc tańczyły w powietrzu, kiedy nienasycony jednorożec patrolował wycinane lasy Pandamonium.

Misio… Misio ze zgrozą obserwował, co trafia na grilla.

Ćmelak poszedł po chleb. Wyposażony w apteczkę i zestaw przetrwania dla komandosów. Obiecał wrócić najpóźniej w przyszłym tygodniu.

Wielka Sobota w Pandamonium zapowiadała się nieszczególnie.

W zdeklarowanej większości mieszkańcy tego terytorium autonomicznego byli zdeklarowanymi ateistami, lewakami, półpolakami (albo nawet mniej), jednym słowem – nie łączył ich wspólny kod kulturowy – ani nawet kreskowy, ponieważ większa część mieszkała na umierającym Zachodzie albo aspirowała do zamieszkania – z resztą społeczeństwa, które nawet jeśli również nie wypełniało rytuałów, to nie dlatego, że byli zdegenerowani jak mieszkańcy Pandamonium, ale dlatego, że zostali ogłupieni przez złą partię.

Nie, nie tę dobrą, tylko tę drugą.

Lena nakazywała biednym asystentom odwijać świąteczne mikołajki, pardon, zajączki. Błyskały na złoto. Głupcy szukają pociągu, kiedy prawdziwe bogactwo znajdowało się w sztolniach [tajemnica państwowa].

Sondzia mutował na Atolu.

Rapier z Michauem pilnowali Grobu Pańskiego w hełmach straży pożarnej, a potem zlatywały ciuchy i zaczynał się wieczór panieński. Nie tych dwóch huncwotów, oczywiście.

Niedźwiedziowi burżuje po zimie w ogóle się nie podobali. Byli albo żylaści albo przerośnięci tłuszczem. A fe. Żal zastawę po (ich) przodkach wyciągać.

Tylko jeżalsi trzymali pion i w pełnym umundurowaniu oddziałami ruszyli świecić jajka, ale po drodze z koszyków znikały co lepsze frykasy.

Przerażony piekarz własnoręcznie wykonywał bułki, chleby, kołocze, ciastka klonowe, pączki, drożdżówki i inne smakowitości. Miał w czterech literach trzy pokolenia swoje, ale cokolwiek słyszał o piwnicach Kasztelu. Tych pod oficjalną Piwnicą, w której to…

Pewien podstępny pandziak pozostawał nadal w stuporze. I choć jego pyszczek wredny zdobiły ślady białego proszku, ciągnące się ponadto aż do pomieszczeń kuchennych Kasztelu, nie można mu zarzuć, że nie spał.

Promocja Małego Be

Nie pierwszy to raz Mały Be miał problem z promocją do następnej klasy lubo tego roku sytuacja była szczególnie koszmarna. Belfrzy jakby się uparli na Małego Be, a jeszcze wczesną wiosną strajkowali i teraz z trudem całe roczniki nadganiały program. Mały Be bynajmniej nie był głupi, słusznie uważał się jednak za dość tępego nawet jak standardy tego absolutnie przeciętnego gimnazjum na zapadłej prowincji. Jego pamięć mu pomóc szczególnie nie mogła, bo w tej cywilizacji wszyscy byli aż nadmiernie pamiętliwi.

Szczęśliwie miał kochających, upartych rodziców – w przyszłości sam takim ojcem nie będzie, co wiedział już wtedy –  i wobec zagrożeń lufą z fizyki, języka ojczystego oraz zpt umyślono, że Mały Be przedstawi w ciągu tygodnia mały projekt.

Przed wysoką komisją stanął w najlepszej todze. Rodzice na wszelki wypadek ufundowali dwie magnetyczne tablice do sal lekcyjnych, więc miała być to tylko formalność. Fizyczka, zresztą zaawansowana eterystka, zadała kilka pytań o fizykę konwencjonalną, hebraista chciał wiedzieć jakich użył formuł do wprawienia całego układu w ruch, i tylko Młody Wiluś przyczepił się do kanciastej powierzchni sfer modelu. I kiedy mieli już umówioną czwórkę z plusem wpisywać do dzienników, tak by z każdego przedmiotu końcowa ocena podskoczyła na mierną, odezwał chemik, jako bezstronny obserwator włączony do komisji.

Wypatrzył coś na jednej z pomniejszych planetek modelu i z zabójczym uśmieszkiem zapytał biednego Małego Be:

– O widzę, że formę życia włączył pan do układu. Organiczną czy nieorganiczną?

Mały Be poczuł, że się poci. Byle tego nie zauważyli, w tak zaawansowanej cywilizacja jak opisywana, brak kontroli nad funkcjami ciała był kompromitujący. Ni chuchu nie planował żadnych form życia, jakiś owad musiał nasrać albo ociupinka krzemu się przyczepiła, czy innego świństwa. No cóż, miał 50% szans na dobrą odpowiedź. To nawet więcej niż w ruletce. Albo obstawianiu tutejszej ligi.

– Organiczną.

Chemik, znany piewca mechanistycznej koncepcji życia, aż cmoknął z obrzydzenia, jednak parafkę dał. Uszczęśliwiony Mały Be pożegnał się z belframi i szybciuteńko pobiegł do toalety, zapalić, dopóki godzina lekcyjna się nie skończyła i chłopaki ze starszych klas nie urządzają w kiblach polowania na młodziaków w potrzebie. Wszechświat wylądował w koszu na śmieci przy drzwiach. Byle do września!

W ten oto sposób Bóg Jehowa zdał do następnej klasy.

Atol

– Rzeczywiście nie ma darmowych obiadów – pomyślał Ogarek kupując na lotnisku w P. węgiel, bynajmniej nie z pobudek sentymentalnych.

Zgięty w pół ledwie dobiegł do toalety.

Po nadaniu bagażu – Panowie, proszę uważać, to autentyk z XVI wieku. Zabytek użytkowy, proszę, tu papiery.  Ówczesny kowal kuł go przez pół roku i składa się z tysięcy mikro-warstw – pomyślał, że kończy z fuchami na boku. Pieprzyć wolny rynek i schabowe, od dziś tylko sushi i macierzysta organizacja przestępcza.

– Senhor Ogarek proszony do informacji. Senhor Ogarek proszony do informacji! – Rozniosło się po hali odlotów.

– Proszę podpisać, paczka dla pana – Uśmiechnęła się urocza urzędniczka.

Co za miła niespodzianka, ciekawe od kogo to może być, pomyślał i otworzył pakunek. To, co się wydarzyło później, trafiło na trzecie miejsca światowych agencji informacyjnych, za narodzinami kuzynki prawnuka wnuka ciotki dziadka królowej Elżbiety oraz koszmarną serią, 33 minut od ostatniej strzelonej bramki, Krzysztofa Piątka.

****

– Grisza, kudy vy poklaly shvabru?

– Tam, poruch z tsym novym trupom! – Odpowiedział drugi Ukrainiec koledze. Obaj zostali wynajęci przez firmę zewnętrzną wynajętą przez sejmik śląski do posprzątania Panteonu Śląskiego w podziemiach Katedry. I już od czterech godzin szorowali krypty. Na kościelnej wieży odezwały się dzwony, wieszcząc nadejście północy.

Zgasły światła i nagły rumor poniósł się od strony nagrobków.  Kamienna płyta poczęła się unosić z sarkofagu, jednak nie tego, w którym pochowano śp. Sondziego, z grobowca obok. Ukraińcom, weteranom z Donbasu – choć każdy walczył po innej stronie, włosy stanęły dęba. Światła rozbłysły ponownie, oświetlając przerażającego łysielca gramolącego się z grobu awansem przyszykowanego już słynnemu śląskiemu pisarzowi, oby żył jak najdłużej i bawił nas swoją twórczością.

– No co, kolegę byłem odwiedzić i mi się zdrzemnęło – Odpowiedział stwór widząc oniemiałych sprzątaczy – Saszka, to ty?! Dobrze cie widzieć, bo ja nowy biznes rozkręcam. Kopę lat. A byłem pewien, ze leżysz gdzieś pod Starogardem, tak nagle zniknąłeś. Koledze można ufać? Bo ja bym miał taką delikatną sprawę…

****

Nie było ani jednej chmurki. Sondzia najpierw odwrócił się w lewo, potem w prawo. Ani jednej chmurki. Tylko błękit. Czysty jak łza Najświętszej Panienki na niebie i lekko zielonkawy poniżej. Odgłos spadających kokosów i fale rozbijające się o rafę.

Sondzia rozsiadł się wygodnie w rozkładanym foteliku plażowym. Parawan zabezpieczał go od wiatru i ewentualnych spojrzeń ciekawskich Na wszelki wypadek, bo na przestrzeni wielu mil morskich nie powinno być najmniejszego śladu po innych ludziach.

Trójoczna jaszczurka przyglądała mu się ciekawie. Stosy akt wokół łapały radiację. Sondzia zakaszlał i odpluwając flegmę, zauważył coś dziwnego w piasku. Dopiero po chwili zrozumiał, że to jego własny ząb. Czterometrowe ptaszysko porwało go do gniazda.

Kazała czekać na atolu Bikini. Przypłynie ze złotem. Tak powiedziała. Kiedy tylko sprawa ucichnie.

Sondzia więc czekał.

****

Maryśka Grzebałtowska umyła już zęby i powoli się szykowała spać w swoim malutkim studenckim mieszkanku, kiedy do drzwi zaczął ktoś pukać. Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej natarczywie. Trzeba by w końcu naprawić ten dzwonek, pomyślała Maryśka otwierać drzwi. Ale ona tylko tu wynajmowała.

– Lena jestem – Piękność w futrze już wyciągała rękę. – Czy mogę wejść?

– To musi być jakaś pomyłka – Odrzekła skonfundowana dziennikarka. – Agencja towarzyska – Aż się zapłoniła – mieści się piętro niżej.

– Nie, nie. Ja do pani. Wszystko wyjaśnię – I już stała w przedpokoju. – Ale dziękuję za komplement.

****

W raciborskich lasach nieduży biały piesek zarastał futerkiem i wył z tęsknoty za swym panem, który nagle zniknął, pozostawiając na stoliczku niedopitą neskę i biografię Stalina otwartą na rozdziale „Jak dojść do władzy po trupach towarzyszy”, z licznymi podkreśleniami. Piesek żałował, że nie wyjaśnił swemu człowiekowi, że samozaorywanie innych człowieków to bardzo zła idea.

Wiosna

Spaceruję po parku i rozmyślam o kolekcji znaczków, którą niedługo ma uszlachetnić rzadki mauritius, choć nie z tych najszlachetniejszych, bo z emerytury po ojcu nie stać mnie na żadne ekskluziwy, a trzynastka tylko w tym roku, kiedy staje przede mną pan dystyngowany niemal równie jak ja i kroku dalej zrobić nie daje. Ja w prawo, on w lewo. Ja w lewo, on w prawo.

– Gombrowicz wielkim pisarzem był! – I wali mnie w mordę.

Podniosłem się z kolan, otrzepałem i chętnie ruszyłbym dalej, ale drugi nade mną stoi elegant i charczy:

– Dostojewski. – Widocznie ma coś z gardłem, może na Syberii nabyta angina?

– Arcyantypolak – Podpowiadam uniżenie.

– Wielki moralista! – I wali mnie w mordę. Tyle dobrego, że w połowę drugą, mańkut najwidoczniej, siniaki rozłożą się symetrycznie.

Byle do następnej ławki. Kiedy już siadam, szlachetny pan, dotychczas zaczytany, zrywa się z oburzeniem:

– Sienkiewicz, co za chamy!

– Pierwszorzędny pisarz drugorzędny – Próbuję się ratować znanym bon motem, ale pan widocznie nie gombrowiczysta.

– Staś i Nel. Pośród Murzynów – Krzyczy zrozpaczony! I eleganckie wydanie „W pustyni i w puszczy” ląduje na mej głowie.

Kiedym się ocknął, późnym popołudniem, lipy i magnolie kwitły rozkosznie, już nachylał się dżentelmen kolejny.

– Schulz.

– Żyd i freudysta –  Próbuję się ratować niegodnie.

– Polska ofiara wojny – Szepcze pan pogardliwie i obaj płaczemy. Pan z tej melancholii i smutku, ja – bo wiem, co mnie czeka i kopniak ląduje na… spodniach mych i na tym, co pod nimi niby skarby rodzinne skryte.

Oddycham głęboko i nie podnoszę się, bólem nieledwie rodzenia rozdarty. Robotnicza ręka się ku mnie wyciąga i już twarz z leksza nalaną, chłopską taką i inteligencką, nade sobą widzę.

– Stasiuk.

– Klasyk.

– Ano klasyk.

Major z plecaka butelki krafta wyciąga, kiedy się bratamy.

Europa

Maryśka Grzebałtowska, młoda adeptka dziennikarstwa w czasach śmierci prasy codziennej i kolorowej, siedziała w barze mlecznym Europa i zajadając się naleśnikami z serem, rozmyślała o swoim życiowym pechu. Zaczęło się w podstawówce. Tak bardzo chciała siedzieć w jednej ławce z J., najładniejszą dziewczynką w całej klasie i nawet pierwszego dnia to się jej udało, ale następnego przyszedł jeden taki cherlawy Adrian i pani je rozdzieliła, by ten kaleka nie był sam w ostatniej ławce. Oczywiście to ona, Maryśka, przez cały pierwszy rok nauczania poczaykowego siedziała krzesło w krzesło z chłopakiem. Dwa razy do roku wysyłał jej zaproszenia na fejsie, które oczywiście odrzucała.

Za oknem samochody stały w korku, od dwóch dni nieustannie mżyło i smog był tak gęsty, że można by go ciąć nożem. Nikt, absolutnie, nie powinien tak żyć, pomyślała dziewczyna, ba, żaden obiektywny narrator nie miałby prawa umieszczać w takiej scenerii bohaterki nieprzyzwyczajonej do śląskich realiów. Gdyby miał odrobinę godności i rozumu człowieczego, westchnęła i postanowiła zamówić jeszcze porcję karminadli. Tak wykończyło ją spotkanie z informatorem, oczywistym szaleńcem i mitomanem o twarzy debila. – No Maryśka, będziesz obce dzieci po szkołach uczyć, tak jesteś do niczego – i już wsuwała najlepsze mielone świata, składające się w 80% z bułki, w 10% wody i w 10% z mięsa niwiadomego pochodzenia.

Jakby nie dość było przykrości tego smutnego jak opuszczona kopalnia dnia, do jej stolika zbliżał się właśnie Eberhard Pokszycki, asystent miejscowego patologa. – Tego … tu tylko brakowało – Syknęła przez zęby uśmiechając się promieniście. Pokszycki, stary kawaler o, jak się chlubił,  wciąż własnych zębach, kilkakrotnie się o nią otarł w ramach zawodowych obowiązków. I otarł jest tu najwłaściwszym słowem. Teraz bleblał coś i bleblał, w przerwach chłepcząc pomidorową z makaronem, Maryśka tylko co pewien czas kiwała głową. Już miała się zbierać, kiedy pewna myśl przyszła jej do głowy. Przerwała więc słowotok mężczyzny  – ale nie ślinotok – i zapytała:

– A jak to było z tym Sondzią, co to go dziś pochowali? Wiesz coś może, Eberhardku? – Kiedy trzeba było, jak każda Ślązaczka, potrafiła być miła dla płci przeciwnej. Ale tylko przed ślubem!

Mężczyzna zbladł, zaczął coś mamrotać o rozkładającej tkance w kwasie, i że już musi lecieć, i wyszedł. Pierwszy raz nie całując jej obleśnie w policzek na pożegnanie. Zostawił na stole całe drugie danie, schabowego z ziemniaczkami i zestawem surówek. Dziwne, bardzo dziwne, pomyślała Marysia.

– Mogę się dosiąść? Wolne? – Zapytał miłym głosem jakiś facet. Mruknęła coś w odpowiedzi, nadal zamyślona, co rozmówca uznał za potwierdzenie.

– Wie pani, mój dziadek to był, jak to tukej godocie? Rychtig Niemiec spod Rybnika, Czerwionki. Tak śląski, ślunski, absolutnie panią przepraszam, jak ino Ślunzak być może. I za to go stąd wygnano. Zawsze mi powtarzał: „Synek, Niemce to skurkobańce, Poloki są fałszywe, ale jak zoboczysz kajś hanysa, to wydupiej na drugi koniec kontynentu. Allez kla, bajtlu?” I zawsze mi się to przypomina, kiedy widzę taką młodą dziewczynę jak panią, co to się wikła w sprawy, za przeproszeniem, nie na pani możliwości.

Maryśka po raz pierwszy przyjrzała się rozmówcy bliżej. Siedział w długim płaszczu, nic zaskakującego w taką pogodę. Spod niego wystawało jednak coś… niecodziennego, coś jakby rękojeść miecza? Marysia w ogóle się na tym nie znała, ale jeden jej były chłopak był wielkim fanatykiem Wielkiej Lechii i cały pokój w akademiku miał zajebany szlacheckimi szablami, najgorzej. Plastykowymi. Ta rękojeść nie wygląda na wykonaną ze sztucznego tworzywa.

– No i patrzy pani, siedzę w Katowicach, a umówmy się najpiękniejsze miasto na Ziemi to nie jest, wokół same hanysy, a ja mógłbym leżeć teraz na plaży w Salvadorze, brazylijskim Salvadorze, proszę miłej panienki i spożywać ziarna kakaowca na multum sposobów, a muszę być akurat tutaj i ostrzec panią jak rodzone dziecko: Niech pani zostawi sprawę Sondziego w spokoju. Niechaj ziemia mu lekką będzie. – Zaśmiał się widząc minę Maryśki – No tak, pochowano go w Panteonie, zapomniałem. No cóż, ja jestem miły człowiek, ale ona…

I spokojnie zaczął jeść pozostawione przez Pokszyckiego drugie danie. Nóż i widelec śmigały jak oszalałe, choć łącznie na obu dłoniach miał może sześć palców. Za oknem mżawka zdawała się przechodzić w wiosenną burzę.

Pogrzeb Sondziego

Bracia i siostry, Polki i Polacy, mieszkańcy województwa śląskiego. Zgromadziliśmy się tutaj wszyscy, by pożegnać naszego brata Sondziego i zarazem zainaugurować nowe lepsze czasy dla nas wszystkich, tu zgromadzonych, ale nie tylko dla nas. Mógłbym długo wymieniać zalety naszego brata Sondziego: lojalność, punktualność, cierpliwość, umiłowanie obiektywizmu, ale nie byłaby to prawda. A w każdym razie nie cała! Cieszę się że razem z nami mogą być i Pan Prezydent, i Pani Premier, przedstawiciele zaprzyjaźnionych korporacji zawodowych z całego kraju oraz wy wszyscy, zgromadzeni w naszej katedrze. Inaugurujemy dziś Ślaski Panteon i mogę mieć tylko nadzieję, że następni goście katedry będą równie godni swego miejsca jak brat Sondzia. Przypominam zarazem, że w ostatniej woli brat Sondzia prosił, by nie kupować kwiatów ani zniczy, a zaoszczędzone środki finansowe wpłacić na zespół Williamsa.

Maryśka Grzebałtowska, młoda adeptka dziennikarstwa w jednej z ostatnich gazet lokalnych, nieuważnie słuchała homilii arcybiskupa nadawanej przez wszystkie stacje informacyjne w tym kraju i rozmyślała o tematach na weekendowe wydanie. Sytuacja na rynku mediów była coraz trudniejsza i nikogo już nie interesowały sielankowe reportaże z hajduckich działek albo kolejny wstrząsający reportaż o młodych złodziejach złomu z Chropaczowa, którzy w ten sposób finansują swą pasję breakdansową. Pilnie potrzebuje artykułu, który wstrząśnie całą Polską. A przynajmniej Śląskiem. Katowicami. No, choćby tylko redakcją, dla oszczędności przeniesioną do odległego miasta Metropolii.

I wtedy, jak w klasycznym kryminale, zadzwonił telefon. Służbowy. Redaktora odpowiedzialnego, pięćdziesięcioletniego obleśnego grubasa, który kiedyś, w 1994 roku to chyba było, raz, jeden jedyny raz, przebił się na pierwszą stronę wydania ogólnopolskiego. Jak w klasycznym kryminale akurat znajdował się na fajku w podwórzu, ponieważ się brzydził tych nowoczesnych elektronicznych wynalazków, niemowlęcą kupą mu śmierdziały. „Pilnuj młoda” rzucił na odchodnym i nie wracał już od godziny.

Zdenerwowany głos w słuchawce, z leksza fafluniący, błagał o spotkanie. Za dwie godziny, na 3 maja w Katowicach. Rozpoznają się po pączkach. Grzebałtowska rozejrzała się po redakcji. Nikogo. I tak nie miała co robić. Zerwała się szybko, sprawdziła czy ma przy sobie bilet 90 dniowy (ulgowy, bo nadal była studentką) i ruszyła do dumnej stolicy dumnego Śląska.

Informator wyglądał na psychopatę, ale takiego kompletnie nieudanego. Wielkie okulary o grubych szkłach, zaczeska ledwie przykrywająca czubek głowy. Gestykulował jak potępieniec i co rusz rwał mu się głos, kiedy rozmawiali przy trzepaku w jednej z bram na Mariackiej. „Nikt nas nie podsłucha, nawet babcie w oknach będę pewne, że tu odchodzi mała profesjonalna robótka ręczna”, powiedział ten zaskakująco dobrze rozeznany w miejscowych realiach mężczyzna nieuchronnie zbliżający się do wieku średniego. I rozpoczął swoją spowiedź:

– Widziała pani pogrzeb? No właśnie! Jakie splendory, goście, stolica. A wszystko to w przededniu wyborów. Oficjalnie Sondzia zginął przygnieciony aktami, kiedy został po godzinach na rozpoczęcie długie weekendu. Komórka leżała 15 centymetrów od jego ręki, ale nie mógł jej odebrać, prawda? Wszystkie gazety tak to opisały, także wasza. A to ten trzeci rodzaj prawdy jak mawiał dobry ksiądz Józeff. Sondziego znaleziono tuż obok A4, ubranego tylko w  bikini.

I zamilkł, choć jego palce nadal nerwowo chodziły po kieszeniach. Grzebałtowska chwilę myślała:

– Ale tam są zaraz obok Trzy Stawy. Może na wrotkach jeździł? I nie chciał się zanadto opalić na torsie? I żeby rodzinie nie było wstyd, podano taką wersję?

Przez twarz mężczyzny przebiegł grymas, który go jeszcze bardziej – choć wydawało się niemożliwe – oszpecił.

– Ale pani nic nie rozumie – Wręcz zawył z rozpaczą. – Znaleziono go po tej stronie autobahny. W tzw. trójkącie sprawiedliwości. Tuż obok policji.

Uspokoił się i poprawił plecaczek.

– No muszę iść do Biblioteki Śląskiej, książki oddać. Do widzenia. Niech pani idzie za bikini!

Maryśka musiała uporządkować fakty. Multum myśli przychodziło jej do głowy. Babcie w oknach spoglądały na nią z potępieniem. Jedna z nich zadzwoniła najwidoczniej do syna i wydzierała się, by zrobił coś z tą lafiryndą. Takie rzeczy na Ślunsku? Wartości rodzinne to rzecz święta! Naszych dziołchom robotę zabiera, zdzira jedna.

Ostatni Mazowszanin

W byciu pomniejszym bogiem, takim niezmiennie pozostawał Blady, najgorsze były fleszbeki z przeszłości i ataki nostalgii. Kosmiczny kombajn leciał na autopilocie i Blady, musi być, że popadł w drzemkę techniczną, bo znowu mu się śniło, że stoi pod Białą Małpą i wymiotuje, rzyga jak koty Mlaksisa, wiadomym ekskluzywnym piwem i dobrzy ludzie wrzucają mu dwuzłotówki do kieszeni. Po drugiej stronie ulicy reklamował się sklep modelarski, Blady wszedł do bramy i zakupił meserszmita 109 oraz kilka tubek kleju marki butapren, bynajmniej nie będąc wielkim fanem nazistowskiego sprzętu bojowego. Z modelu go od razu skrojono, jak tylko wyszedł ze sklepu, gangi nastoletnich modelarzy rozpleniły się ostatnio po Katowicach okrutnie.

Biiiiiiiiiiiiip. Wskaźniki na konsoli wariowały. Blady się przestraszył, że znowu jakaś awaria i ile go Dureń na warsztacie skasuje, mimo że nie używał do napraw oryginalnych części, tylko xiaxulskie zamienniki. Szczęśliwie tylko problem z ładunkiem, przesunął się albo co. Blady wyszedł w Nicość sprawdzić klatki, metaluchy wpatrywały się w niego wielkimi oczami. Dolał im wody i wrzucił trochę ekologicznych chrupek żywieniowych. By się uspokoiły, z głośników puścił „A Blaze in the Northern Sky”, miał kasetę zrabowaną kiedyś w piwnicy pewnego obiektywnego narratora, niech mu nieświęcona ziemia lekką będzie. W duchu przeprosił sprzęt grający za taką profanację.

Kiedy Gurny Slunsk najpierw ogłosił Niepodległość, a następnie podjął przerwaną misję dziejową Henryka Pobożnego i rozpoczął śląskalizację reszty kraju, Mazowsze wróciło do stosunków sprzed haniebnego 1526 roku. Odcięła się jedynie Warszawa, ogłaszając sama z siebie wolnym miastem i grodząc natychmiast swe granice, wprowadzając przepustki na rogatkach oraz okresowe moratorium na przypadki kanibalizmu. Stolec mazowiecki wrócił historycznie do Płocka.

Księciem płockim został, w wyniku konkursu, ogłoszony Pan Marcin Mlaksistowski, który zebrał notę 101 punktów na 100 możliwych, co spowodowało protesty innych kandydatów, po 48 godzinach uśmiercone wprowadzeniem dyktatury. Nowy władca był pięknym mężczyzną i świetnie wyglądał w gronostajach. Nowe Księstwo przez pierwszy rok opierało gospodarkę na handlu z odciętą od reszty świata Warszawą, kiedy jednak w eks stolicy Polski skończyły się towary luksusowe, całe Mazowsze stało się Królestwem Anarchii. Nominalni władcy zmieniali się jak w kalejdoskopie – Mlaksistowski udał się na emigrację do Andory – przez Wielką Prerię ciągnęły bojówki lokalnych watażków oraz armie interwentów.  Na Moście Łazienkowskim przedstawiciele Rzeszy Śląskiej i Wolnej Republiki Białoruskiej podpisali traktat o wymianie terytoriów i wieczystym pokoju.

I wtedyż to jakiś knypek podpierdolił Blademu kombajn. I się Blady wkurwił niemiłosiernie.

Jako ten bóg pomniejszy sięgnął do swych prerogatyw i poszukując skarbu swego utraconego, ruszył w wędrówkę długą, heroiczną i łuny pożarów znaczyły szlak jegowy, kolejne przysiółki popegierowskie na trasie trafiał szlag, by finalnie nie pozostał kamień na kamieniu w całym województwie, stosy trupów odparowywały zanim zdążyły stać się karmą dla robaków i tylko sztandary żółto niebieskie – nie wiadomo, ślązakowskie czy też ukrainne – powiewały ponad zgruzowanymi miastami i szedł tak ogłuszony kartoflanym destylatem, ćmiąc fajkę z kolby kukurydzy, słomkowy kapelusik fajczył się od żaru i był to armageddon kompletny jak w jego ulubionej książce, co to za życia czytał, śmierci w Wenecji w wydaniu filmowym – jedynie zadżumione szczury stanowiły forpocztę wojsk jego, aż odnalazł swój kombajn nad Wisły zakolem i musiał zrzucić szkielet nadpalony, by się rozsiąść w kabinie, za nim nastała Mazowiecka Pustka i skażenie środowiska.

Zapłacił za tankowanie i wziął w promocji kawę z hot dogiem. Metaluchom rzucił trochę karmy. Nawet było mu ich trochę żal, wolał nie wiedzieć, co na tamtej planecie z nimi robią, podobno reedukują, nikt takiego zredukowanego metalucha nigdy nie widział, ale jak mawiali za jego młodości sympatyczni panowie z zaczeską i w białych skarpetkach – byznez iz byznes, tajm iz tajm. Pod pompą wypłukał jeszcze butelkę do sikania i ruszył w dalszą trasę.

Tymczasem!

W odległej galaktyce śluzoidalne formy życia reagowały entuzjazmem na dumne dźwięki Dark Throne z etapu bycia true i szykowały przyjacielską wizytę…