Centrum Rudy Śląskiej, od kilku lat rządzonej przez energiczną Prezydent, prezentuje się imponująco. Odrestaurowany placyk przed Urzędem Miasta, po drugiej stronie ulicy gierkowska superjednostka. Kilka kroków dalej kamieniczki robotnicze zwane familokami. To tu wykuto symetryzm.
Od zeszłego sezonu w polskiej polityce, szczególnie na intelektualnym zapleczu największych partii politycznych, prawdziwą furorę robi termin symetryzm. Nikt dotychczas nie podał satysfakcjonującej definicji skrytej za nim postawy politycznej, przez niektórych nazywanej wręcz ruchem wykluczonych, który odmieni tę ziemię, jednak w teorii zakłada ona równy dystans pomiędzy dwiema największymi partiami, czyli PiS oraz PO. Nie należy jej mylić z trzecią drogą. Jak wyjaśnia Rafał Woś, były wieloletni publicysta POLITYKI: – Symetryzm jest jedyną zdrową propozycją w kraju rozdartym przez liberałów i ich klasową dominację. I choć składa się z ludzi, którzy widzą i rozumieją więcej, pozostaje cały czas ruchem egalitarnym, na wzór, powiedzmy Tea Party w USA czy Syrizy w Grecji. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o symetryzmie? Bodaj latem 2017 roku, a może 2016, a jego głównym twórcą był bloger Kamilek.
Od kilku lat mieszkający w Rudzie Śląskiej, niewielkim mieście należącym do aglomeracji katowickiej, a od zeszłego roku także do Śląsko-Dąbrowskiej Metropolii. Ruda Śląska ma powierzchnię większą od Paryża, i choć nadal jest trochę mniejsza od Opola, stanowi urokliwy zlepek niegdysiejszych wsi, osad robotniczych, blokowisk oraz osiedli szeregowców, mylnie nazywanych tu bliźniakami. Doskonałe położenie oraz szereg inwestycji poczynionych przez obecną ekipę rządzącą miastem sprawiają, że od kilku lat w mieście panuje istny boom mieszkaniowy, a prężny budżet obywatelski gwarantuje inwestycje w drogi rowerowe, tory BMX, parki oraz miejsca wypoczynku i rekreacji. Nic na pierwszy rzut oka nie wskazuje, że właśnie z tego miasta nadeszłą idea tak stymulująca, a zarazem niszcząca polską scenę polityczną [patrz tekst ze str. 17].
Anonimowa urzędniczka Urzędu Miejskiego: – Absolutnie nie wiem, dlaczego właśnie nasze rozwijające się miasto sprowokowało kogoś do stworzenia tak przedziwnej teorii politycznej. Od dawna zapraszamy pana Kamila na rozmowy. Mamy dobrą kawę. Nie da się ukryć, symetryzm wywołuje mieszane uczucia. Przez jednych jest nazywany ostatnią szansą dla Polski, przez innych jego wyznawcy są traktowani jak użyteczni idioci jednej z dwóch partii dominujących w kraju. Tej obiektywnie gorszej.
Próbowaliśmy i my umówić się z panem Kamilem. O dziwo się zgodził. Podobno byliśmy pierwszymi dziennikarzami z prasy ogólnopolskiej, którzy próbowali w ogóle się z nim skontaktować. Spotkanie wyznaczył nam jednak nie w jednej z pobliskich knajp, w których spleen lat 90. koegzystuje z robotniczymi korzeniami dzielnicy, tworząc mieszankę niepodrabialnego, tak typowego dla Górnego Śląska, klimatu fizycznego wysiłku i zabawy, a w lokalu w centrum Katowic. Przez chwilę byliśmy pewni, że pomyliliśmy adresy i dopiero blady młodzian z szaleństwem w oczach wskazał nam wejście. Mamrotał przy tym – Wypiłem to piwo, wypiłem to piwo – i trząsł się spazmatycznie jak hinduski warszawski jogin, uspokajając się dopiero, kiedy wcisnęliśmy mu do kieszenidwuzłotówkę. Można powiedzieć, że przez moment mieliśmy namacalny kontakt z prawdziwym Śląskiem.
B.M. to typowy fajnopolacki lokal sfokusowany na trzydziestolatków na dorobku i niższą warstwę menadżerską. Zwłaszcza w piątki miejscowa inteligencja, absolwenci licznych mniej prestiżowych kierunków na jednej z licznych pobliskich uczelni, bawią się po ciężkim tygodniu pracy. Nadal młodzi, choć z pierwszymi pasmami siwizny na skroniach. Był jednak wtorek i pora obiadowa, nasz przyszły rozmówca spożywał właśnie burgera z licznymi dodatkami i coś w naszym spojrzeniu musiało mu się niezbyt spodobać, bo wywiad zakończył się, zanim w ogóle zaczął.
Daleki znajomy pana Kamila, niesttey pragnący zachować anonimowość, wyjaśnił nam później, że jest on bardzo wyczulony na tym punkcie, znaczy się spożywania burgerów popijanych piwem i nie mogliśmy zacząć dyskusji gorzej: Pewnie zwyzywał Państwa od wariatów? Czy jak to nazywa: wydał obiektywną opinię? – i zaśmiał się gorzko ten łysiejący mężczyzna, jak się okazało również mieszkaniec Rudy Śląskiej, postanowiliśmy więc zapytać go o jakość życia w mieście. – No, mamy Aqudrom w którym moczą odwłok goście z odległej Warmii i Mazur, spłacać go będą Kamila wnuki najpewniej. Mamy też liczne drogi rowerowe oraz lasy, a także bunkry. Nie jest jednak tak dobrze jak chce pani prezydent, bo na przykład trwa okupacja Kochłowic. Szczęśliwie na naszych oczach rodzi się ruch autonomii i wierzę, że kiedyś w derbach Wielkich Kochłowic Urania zagra z Ruchem. Oczywiście wygra!
Permanentny sukces Rudy Śląskiej ma bowiem swą drugą stronę i przybiera twarz zamykanych kopalń, hut oraz upadającego industrialu i wyprzedawanych prywatnym inwestorom działek na hałdach zrekultywowanych z państwowego budżetu. Wystarczy wsiąść do kultowego w mieście tramwaju nr 9, obojętnie w którą stronę, by po dwóch-trzech przystankach znaleźć się w krainie pociętych na złom ogrodzeń oraz familoków zamieszkanych nie przez spauperyzowaną klasę średnią jak w centrum, a przez miejski proletariat, ludzkie odpady transformacji. W tych miejscach przestaje dziwić radykalizm symetryzmu. Z laub, w miejscowej gwarze to altanka ogródkowa lub ganek, na świat spoglądają bezzębni mężczyźni ze smartfonami starszej generacji i w najtańszych seriach dresów z patriotycznymi nadrukami. Ich oczy nadal noszą pylaste ślady roboty na przodku. W większości są to żylaści, sterani wysiłkiem fizycznym, czterdziestolatkowie, smutki topiący we wszechobecnym tu tanim alkoholu. Ich dzieci całe dnie spędzają w centrach handlowych. Oni sami są wyrzutem sumienia wielkich sukcesów Trzeciej Rzeczypospolitej, widmami lepszej przeszłości.
Ruda Śląska to jednak miasto przede wszystkim bardzo młode. Jej granice uformowały się dopiero kilkanaście lat po ostatniej wojnie. Przed nią Nowy Bytom, nazywany przez mieszkańców pieszczotliwie Fryną (od niemieckiego Friedenshütte), był przez władze traktowany jako polska odpowiedź na Bytom właściwy, znajdujący się już za pobliską granicą. Pamiątką po tamtych czasach bywają schrony i stanowiska obronne porozrzucane obecnie po całym mieście. Część z nich została udostępniona mieszkańcom.
Ostatni raz próbujemy porozmawiać o panu Kamilu i udajemy się do pobliskich knajp. Zaczynamy od „Druida”. Sympatyczny barman za kontuar wyciera kufle i terakotowy blat, to najpewniej ta osławiona śląska czystość, bo w całym lokalu nie uświadczysz ani ziarenka piasku albo kłębka kurzu, klienci chodzą w domowych kapciach: – Kamil to dobry chłopak, ale się pogubił. A ten jego symetryzm… No, wyrzucano go ze wszystkich szynków w okolicy, tyle tylko mogę powiedzieć. – Nasz rozmówca zadumał się na moment – Ale powiem pani w zaufaniu i tyle, że tacy właśnie ludzie zrobią Niepodległość.
Pan Kamil pochodzi bowiem ze Śląska, ale tego drugiego, lwowskiego, jak żartują niektórzy miejscowi intelektualiści, czyli głównie kawiarniani rozrabiacy z Bytomia i Raciborza, zresztą straszliwie się myląc, co do przekroju demograficznego Wrocławia i okolic, o silnej proweniencji autonomistycznej. Wśród nich dominują gorole (czyli Polacy), w najlepszym wypadku krojcoki (jedne rodzic Polak), bo Hanysi (miejscowi Ślązacy z metrykami potwierdzonymi do połowy XIX wieku oraz liczna diaspora w Zagłębiu Ruhry i Westfalii) wolą się, nauczeni historycznymi doświadczeniami, z takimi pomysłami nie wychylać, choć każda tutejsza rodzina trzyma dokumenty po dziadkach w specjalnej szufladzie jak najcenniejszy ze skarbów. – Tak na wszelki wypadek, jakby nasi wrócili zurik.