Maryśka Grzebałtowska, młoda adeptka dziennikarstwa w czasach śmierci prasy codziennej i kolorowej, siedziała w barze mlecznym Europa i zajadając się naleśnikami z serem, rozmyślała o swoim życiowym pechu. Zaczęło się w podstawówce. Tak bardzo chciała siedzieć w jednej ławce z J., najładniejszą dziewczynką w całej klasie i nawet pierwszego dnia to się jej udało, ale następnego przyszedł jeden taki cherlawy Adrian i pani je rozdzieliła, by ten kaleka nie był sam w ostatniej ławce. Oczywiście to ona, Maryśka, przez cały pierwszy rok nauczania poczaykowego siedziała krzesło w krzesło z chłopakiem. Dwa razy do roku wysyłał jej zaproszenia na fejsie, które oczywiście odrzucała.
Za oknem samochody stały w korku, od dwóch dni nieustannie mżyło i smog był tak gęsty, że można by go ciąć nożem. Nikt, absolutnie, nie powinien tak żyć, pomyślała dziewczyna, ba, żaden obiektywny narrator nie miałby prawa umieszczać w takiej scenerii bohaterki nieprzyzwyczajonej do śląskich realiów. Gdyby miał odrobinę godności i rozumu człowieczego, westchnęła i postanowiła zamówić jeszcze porcję karminadli. Tak wykończyło ją spotkanie z informatorem, oczywistym szaleńcem i mitomanem o twarzy debila. – No Maryśka, będziesz obce dzieci po szkołach uczyć, tak jesteś do niczego – i już wsuwała najlepsze mielone świata, składające się w 80% z bułki, w 10% wody i w 10% z mięsa niwiadomego pochodzenia.
Jakby nie dość było przykrości tego smutnego jak opuszczona kopalnia dnia, do jej stolika zbliżał się właśnie Eberhard Pokszycki, asystent miejscowego patologa. – Tego … tu tylko brakowało – Syknęła przez zęby uśmiechając się promieniście. Pokszycki, stary kawaler o, jak się chlubił, wciąż własnych zębach, kilkakrotnie się o nią otarł w ramach zawodowych obowiązków. I otarł jest tu najwłaściwszym słowem. Teraz bleblał coś i bleblał, w przerwach chłepcząc pomidorową z makaronem, Maryśka tylko co pewien czas kiwała głową. Już miała się zbierać, kiedy pewna myśl przyszła jej do głowy. Przerwała więc słowotok mężczyzny – ale nie ślinotok – i zapytała:
– A jak to było z tym Sondzią, co to go dziś pochowali? Wiesz coś może, Eberhardku? – Kiedy trzeba było, jak każda Ślązaczka, potrafiła być miła dla płci przeciwnej. Ale tylko przed ślubem!
Mężczyzna zbladł, zaczął coś mamrotać o rozkładającej tkance w kwasie, i że już musi lecieć, i wyszedł. Pierwszy raz nie całując jej obleśnie w policzek na pożegnanie. Zostawił na stole całe drugie danie, schabowego z ziemniaczkami i zestawem surówek. Dziwne, bardzo dziwne, pomyślała Marysia.
– Mogę się dosiąść? Wolne? – Zapytał miłym głosem jakiś facet. Mruknęła coś w odpowiedzi, nadal zamyślona, co rozmówca uznał za potwierdzenie.
– Wie pani, mój dziadek to był, jak to tukej godocie? Rychtig Niemiec spod Rybnika, Czerwionki. Tak śląski, ślunski, absolutnie panią przepraszam, jak ino Ślunzak być może. I za to go stąd wygnano. Zawsze mi powtarzał: „Synek, Niemce to skurkobańce, Poloki są fałszywe, ale jak zoboczysz kajś hanysa, to wydupiej na drugi koniec kontynentu. Allez kla, bajtlu?” I zawsze mi się to przypomina, kiedy widzę taką młodą dziewczynę jak panią, co to się wikła w sprawy, za przeproszeniem, nie na pani możliwości.
Maryśka po raz pierwszy przyjrzała się rozmówcy bliżej. Siedział w długim płaszczu, nic zaskakującego w taką pogodę. Spod niego wystawało jednak coś… niecodziennego, coś jakby rękojeść miecza? Marysia w ogóle się na tym nie znała, ale jeden jej były chłopak był wielkim fanatykiem Wielkiej Lechii i cały pokój w akademiku miał zajebany szlacheckimi szablami, najgorzej. Plastykowymi. Ta rękojeść nie wygląda na wykonaną ze sztucznego tworzywa.
– No i patrzy pani, siedzę w Katowicach, a umówmy się najpiękniejsze miasto na Ziemi to nie jest, wokół same hanysy, a ja mógłbym leżeć teraz na plaży w Salvadorze, brazylijskim Salvadorze, proszę miłej panienki i spożywać ziarna kakaowca na multum sposobów, a muszę być akurat tutaj i ostrzec panią jak rodzone dziecko: Niech pani zostawi sprawę Sondziego w spokoju. Niechaj ziemia mu lekką będzie. – Zaśmiał się widząc minę Maryśki – No tak, pochowano go w Panteonie, zapomniałem. No cóż, ja jestem miły człowiek, ale ona…
I spokojnie zaczął jeść pozostawione przez Pokszyckiego drugie danie. Nóż i widelec śmigały jak oszalałe, choć łącznie na obu dłoniach miał może sześć palców. Za oknem mżawka zdawała się przechodzić w wiosenną burzę.
cabra?
PolubieniePolubienie