Goniłem fokę. Na Biegunie Południowym. Oczami wyobraźni widziałem już te wszystkie śniegowce i półbuty, które z niej zrobię i sprzedam na cotygodniowym targu na Wirku. Pierwszy tysiąc, jak to mówią, trzeba wyszarpać. Przyrodzie albo urzędowi skarbowemu. Ta foka, niby taka nieruchliwa, ciągle mi się wymykała. Co gorsza, słyszałem głosy. Wszystkich koleżanek, twierdzących że to najlepsza z fok i jak ją skrzywdzę, to mogę pakować walizki do Bangladeszu. Więc ta foka gnała przede mną i przed moim harpunem z kości wieloryba – skąd wiedziałem, że to był wieloryb? – i kiedy kiedy kiedy…. już ją miałem nadziać, wysmyknęła się do Oceanu, uśmiechając się okrutnie i z leksza lubieżnie. Stałem samotnie na krze lodowej, a moje białe futro dygotało ze złości, z każdą chwilą robiąc się bardziej szarawe. Dryfowałem ku Archangielsku, a łódź podwodna „Kursk” oddawała mi honory. Ruskie zeźrą i przerobią na dywan.
I wtedy się obudziłem. Te popołudniowe drzemki kiedyś mnie wykończą, powiem Wam.
Człowiek się budzi jeszcze bardziej zmęczony niż zasnął, strużka śliny wije się na książkę o dawnych Mongołach – nie mam tu żadnej teorii na temat krwiożerczości federacji mongolskiej, wydaje mi się dziwna, jeśli człowiek jest najlepszym towarem w historii, no ale może po prostu nie lubili wielkich miast, ceniąc sobie jurty nad rzeczkami i sielankę – i czuje się człowiek jeszcze tłustszy niż rano.
Wyszedłem.
Nie, nie z Ćwitra, ale tak naprawdę.
Z domu.
Wyszedłem.
Zaczynam to moje człapanie i po pierwszym kilometrze cuś z tyłu nie daje mi spokoju. Obracam się, prawie rozjeżdża mnie srebrna służbówka, a za mną podąża, no… taki szwendałek. Kij sobie wyciął z leszczyny, buty czerwone i lekkie, sportowe, kapelusik elegancki z piórkiem i kompas z przodu zielonkawej koszuli z wieloma kieszeniami. Organki. Normalnie jakiś Włóczykij.
Dalej śnię, przestraszyłem się nie na żarty. Nienażarty też, dieta cud obiecywali, wystarczy nie jeść miesiąc i schudniesz, a ile w piniondzu oszczędzisz, przy tych cenach warzyw i owoców zwłaszcza. I teraz mam majaki z tego głodu prześmiesznego, bo nie takiego prawdziwego, tylko głodu wynikającego z nadmiaru.
Bredzę intelektualnie, a Polacy zaczynają sezon srania na wydmach.
To najdziwniejsza jednak rzecz jaką widziałem podczas biegactwa na hałdach, a widziałem między innymi skina-derwisza, tak naćpanego, że wirował w słońcu i tylko szelki tak śmiesznie odbijały się na białej koszulce.
Biegłem więc co raz to szybciej, ale dystans między nami, między mną a mym spokojnym prześladowcą, ciągle się zmniejszał, takim to wytrawnym piechurem on był. I kiedy mnie w końcu zawołał, tuż za mostem na Radoszowach, użył mego imienia:
– Adaś!
I aż wszystkie ptaki zaczęły szwargotać, sarny i lisy uciekały w popłochu, wielki siwy dzik spoglądał na mnie z tradycyjną pogardą. A jakbym nie nazywał się Adaś? – Przemknęło mi przez głowę. To imię zniszczyło mi życie. Adaś to albo tamto. Gdybym był takim Marcinem, to dziś miałbym własną kancelarię przecież, jak oni wszyscy. Jest tyle pięknych imiona na świecie, a wszyscy mówią mi Adaś i myślą, że wszystko wiedzą. Ech…
– Adaś! Przede mną nie uciekniesz – Zawołał ten Szwendałek jak go już w myślach nazywałem i próbując ostatniego fortelu, rzuciłem się pod tira zagubionego na tej trasie, bo most jest za niski i chuja, nie przejedzie dalej. Nic to nie dało, tylko sie smarem pobrudziłem.
– Przecież mnie wymyślasz, lebiego – Zakrzyknął Szwendałek. – Im szybciej przede mną uciekasz, tym szybciej cię dogonię, ośle jerychoński!
Poddałem się. No i ten Szwendałek nachyla się ku mnie, z ust czuję zapach tych wstrętnych olęderskich cukierków z rybakiem – foczym łowcą? – na opakowaniu i pyta się mnie tak:
– Dlaczego wczoraj napisałeś, że ja napisałem, że ty napisałeś, że ja napiszę, że teraz piszesz, że ja napiszę, że ty napiszesz, że napisałem, że napiszesz?
Wariat. No po prostu wariat.
I wtedy się obudziłem.
bardzo duża forma!!
PolubieniePolubienie