Rzaba i duchy Ogarka

– Panie kolego, kopsnij szluga – Rzaba wysunął paczkę i z samarytańską, nabytą pod Silesią, cierpliwością zaproponował:

– Dwa sobie pan weźmie od razu. – I dopiero teraz zorientował się, że mówi po polsku. „Aż tak to widać”? pomyślał w równym stopniu rozbawiony i zrozpaczony. Jakby budząc się z letargu rozejrzał się wokół. Pusto. Wiatr szarpał kratami, które – od lat nieoliwione  – pojękiwały jak dusza potępiona w siódmym kręgu piekła. Nikogo nie było. Zwidy mam, doszedł do wniosku europejski intelektualista na wygnaniu w Ameryce.

Osławione San Francisco okazało się nudniejsze od centrum Katowic po godzinie osiemnastej w środę, gdzież mu do takiego Lublińca, pomyślał profesor na wspomnienie młodzieńczych ekscesów i dołączył do grupy zwiedzających.

W paczce ukraińskich marlboro brakowało dwóch cygaret.

****

Więzienie Alcatraz zakończyło swą działalność jeszcze w latach 60., kiedy to nastał czas progresizmu oraz walki o prawa człowieka i władze w swej mądrości uznały, że najbardziej humanitarnym rozwiązaniem kwestii zbrodni – czyż jest ona genetycznie zaprogramowana czy też wynika z warunków społecznych – będzie sprywatyzowanie więziennictwa oraz wprowadzenie nowych, bardziej skutecznych, sposobów wykonywania kary śmierci.

Według plotek nadal jednak było nawiedzane przez duchy najbardziej zatwardziałych kryminalistów, które wyrównywały porachunki, wymieniały się sposobami na najdoskonalsze morderstwo, przede wszystkim niemiłosiernie się nudziły. Z tegoż to względu czasem sprawiały turystom przykre psikusy, a to podwiewały spódnice kobietom, a to goliły na zero hipsterskie bródki. Wszelkich nocnych intruzów, rzekomo, topiły.

****

Senhorowi Ogarkowi nigdy na myśl nie przyszło, by wierzyć w te brednie. Już jako młody chłopak egzorcyzmował strachy na hałdach Wałbrzycha, ale co to były za lęki i mary w porównaniu z fauną folklorystyczną prawdziwego, czyli Gurnego, Śląska? Jakieś niemiecko-lwowskie popierdółki. I choć miejscowi Grecy przynieśli tu swoje demony, to taki Dionizos ukazał się miernym pijakiem, gdzież mu do pojedynczego hajera z takiej Andaluzji? Ten to w sobota po szychcie i okąpaniu chacharował aż miło było popatrzeć, a w niedziela na sumie jaki gryfny łojciec familiji!

Ogarek miał więc w czterech literach takie przesądy, ale jego meksykańskie zakapiory wręcz przeciwnie. Ściskali wojskowe M-16 aż kłykcie bielały i z paniką w oczach wpatrywali się w ciemność. Co bardziej religijni modlili się do Panienki z Guadelupe albo ściskali magiczny kieł czupakabry na srebrnych łańcuszkach. Ogarek pieprzył talizmany, wierzył w naukę. I narkotyki.

Ale i on zdębiał, gdy zobaczył znanego profesora Rzabę meandrującego pomiędzy celami, tuż obok miejsca przeładunku. Początkowo chciał chłopa wystraszyć na prababkę Gotfrdę („Kaj lebrze leziesz? Wracaj curik  zu hause i rzykej na Kalwarii za grzechy”), ale potem przypomniał sobie o sposobie na żebraka, głównej metodzie unikania interpersonalnych interakcji w ojczyźnie (Ogarek też miał fakultety, a co!). Działa to prosto. Zaczepiony Polak umyka oczami przed bezdomnym i w te pędy wciska papierosy albo pięćdziesięciogroszówkę w brudną łapę  intruza, w te pędy umykając do klimatyzowanego salonu Sephory albo Vision Express. Choć nie potrzebuje okularów, a perfum nie używa. Gdzieś, gdzieś głęboko tkwi w nim lęk, że kiedyś i on stanie w tym miejscu z kubkiem po kawie z Maka i wszyscy go będą mijać obojętnie.

Ogarek westchnął więc, ściągnął mostek i lekko sepleniąc zagadał:

– Panie kolego, kopsnij szluga.

Szulerzy

– Od małego bajtla to najbardziej chciałem być moździerzowym –  Profesor huknął żołędziowym dupkiem o stół. – Siedziałbym sobie w takim no okopie, rozstawiłbym swoją maszynkę, szynkę z amerykańskiej konserwy wpierdzielał i czekał. Aż ruszyłaby ichnia ofensywa. Ja wtedy hyc taki pocisk w łapę i ładuję ją, ten tego pocisk, do lufy. I on wtedy takim pięknym łukiem wylatuje i rozbłyska sto metrów dalej i słychać tylko wrzask trafionych, ich kończyny z korpusami latają pięknie w powietrzu i opadają na głowy przerażonych kolegów. I tak fala za falą, tylko poganiałbym noszowych, by donosili nowe granaty, pyk pyk,  kiedy skończyłaby się woda do chłodzenia, i skończyłaby się do picia, dzielnie siusiałbym na lufę aż amoniak by parował, pyk pyk granata, raz dwa trzy.  I wtedy wypuściliby na mnie czołgi, ale ja bym się nie bał, tylko dalej łup łup granatem, żeby tamci podjechali pod pierwszy rów przeciwpancerny i wtedy odezwałyby się schowane na flankach zakamuflowane działa przeciwpancerne i by te wszystkie tanki w powietrze sru, a ja bym tylko się kulił w okopie, by urwane działa krzywdy najmniejszej nie poczyniło… Takie to patriotyczne wychowanie odebrałem.

– Jorguś, a to nosze wojsko by było czy jakieś inksze? – Zapytał Pan Radny i na stole wylądowała dama czerwona jak krew. – Ale że mieliśmy lepsze wychowanie, to fakt. Całe dnie graliśmy w fuzbal, w szkole wszyscy bimbaliśmy sobie równo i cieciowi ganialiśmy po cygarety. Po placu się chacharowało z kluczem na szyi i nikt nie słyszał o jakiś tam pedofilach, jak się kieremu przydarzyło to nieszczęście, to przynajmniej mógł pedzieć, że ma pierwszy raz już za sobą. Latawce puszczaliśmy. No i starych nigdy nie było w domu, matka w partii działało, no w Solidarności, stary dumnie nosił wpinkę ZMP, no opornik taki, tak to wszyscy byli politycznie zainteresowani. Kto dziś jeszcze puszcza latawce? Ruszyć się dupy na wybory nikomu nie chce i Polska wymiera…

– W tej twojej partii to wiedzą, że w 89 mieliście wyjechać na pochodzenie Pyjter, ino nie zdążyliście? – Rzekł Obwieś i zaczął liczyć punkty. – Martę ostatnio poznałem, wiecie?

– Taka blondynka? Ładna, ale wredna?

– Dyć, jakby ta sama.

– Bo one wszystkie takie są, te Marty.

Na karcianym stoliku wylądowała specjalność zakładu, hamburger ze wkładką mięsną. Jak się będzie miało farta, to z mięsną. Italo Disco Bar.

– Wiecie, że w Katowicach sprzedają burgery w cenie połowy trzynastej emerytury?

– Fandzolisz!

– Na grób matki przysięgom!

– Twoja matka żyje, belfrze!

– To fatra.

– Z czego te burgery? Ze słonia?

– Krowy. Ale argentyńskiej.

– A co, taka lepsza od naszej? – Zdziwił się Pan  Radny – I to kupują ludziska?

– Ano.

– Ci co to ich nie stać, są naszymi wyborcami! – Triumfalnie zakrzyknął Pan Radny.

– A bodnij się w rzyć, Pyjter. Ciula tam, symetrystami zostają. Po nocach śnią o dostępie do krowy argentyńskiej, by na żywca swój kawałek wołowiny wykroić – Podsumował Profesor. – Jakby im liberałowie tę krowę dali, to by do śmierci głosowali. Albo głodowali. Takie to bezradne. Gadam ostatnio z młodymi, żeby mi trawę skosili, za piątaka, a ci tacy bezczelni, że co najmniej pięćdziesiątak i do tego ciepło jak diabli. To ja im mówię, że nie są przeca negrami, tylko białymi ludźmi, to mają całą  misję cywilizacji za sobą. To mi taki odpyskował, żebym się pierdolił z tą cywilizacją, po maturze i tak śmiga do Holandii. Och, gdyby nie te komary w tych cisach, to ja bym im pogonił, ciulom jednym, kota. Na Sybir powinni iść, niech ich tam owady zeżrą, nie mnie.

– Niemiecki pradziadek za Polską głosował w 21, bo miała być krowa. Zwyczajna, łaciata – Rozmarzył się, widocznie zawieszony, Pan Radny. – I tak go Ruskie w 45 wywiozły do Donbasu, to ostatnio medal umęczonego przez komunę dostaliśmy od prezydenta.

– Zmarło się starzykowi na tej Małorosji? – Zainteresował się profesor.

– Gdzie tam, zurik wrócił. Nawet zegarek od Gierka dostał jak na emeryturę szedł. W 65 to było. – Żachnął Pan Radny. – Posrebrzany, a nie złoty, w lombardzie się okazało, kiedy zastawić chcieliśmy. Pierdoleni komuniści.

– Ale wiecie – Powiedział Obwieś, łakomym wzrokiem wpatrując się w resztkę burgera – jak się kurewa ostatnio przestraszyłem. Siedzę na kiblu i cieknie ze mnie dwu albo i trzystronnie. Patrzę, czerwone to wszystko jakieś i już sobie myślę: koniec Zyga igrania z kuchnią orientalną, do trumny warzywa żreć będziesz i robił pod siebie do woreczka, koniec z kebabami i chińszczyzną. Obwiesić się chciałem – Wybuchnęli śmiechem dwaj pozostali kumple – ale potem mi się wspomniało, że stara chłodnik, boćwinkę na obiad zrobiła i musiało mnie przeczyścić. – Zręcznie przetasował karty przed ostatnim rozdaniem. Była to talia pamiątkowa, ze zdjęciami zwycięskich generałów drugiej wojny światowej (na październik ’42) i sygnowana podpisem samego Paulusa.

Nie wiadomo, kto tego wieczora wygrał w szkata, bo to gra towarzyska, nie hazardowa!, zrozumiała jedynie dla uczestników, grano oczywiście na zapałki. Pan Radny na mopliku zajechał do ciągle budowanej willi dwie ulice dalej, Obwieś gdzieś się miał obwiesić, chociaż krzyknął  „do zobaczenia do jutra!” kamratom, a Profesor wrócił do domu, gdzie sprawdził, czy matula już śpi. Nigdzie mu się nie spieszyło, pierwszy dyżur w podstawówce miał jakoś 25 sierpnia.

Dźwiedź

Nie minęły 24 godziny, kiedy ponownie zostaliśmy wezwani do uroczego dworku w Ch., miłej miejscowości w samym środku Eurazji. Pokwitowałem telegram i wrzuciwszy wdzięcznemu młodzieńcowi napiwek, w postaci jednego pensa z Królową, do czapki z daszkiem z napisem Yankees go homerun, przekazałem zalakowaną kopertę Sherlockowi.

Mój wybitny przyjaciel ledwie przeczytał tekst wiadomości, zerwał się na wszystkie trzy nogi – akurat lekko kuśtykał po spotkaniu ze schodami ruchomymi na Okęciu w pobliżu sklepu z alkoholami – i pognaliśmy do Dover pospiesznym dyliżansem. W Calais przesiedliśmy się do małego odrzutowca i przed kolacją znaleźliśmy się u wrót znanego już parku, którego nie ma potrzeby tu ponownie opisywać. Strażnik był bardzo podobny do poprzedniego, więc musiał to być jego brat bliźniak, bo według kodeksu pracy z 1889 pracować w ogóle nie mogły dzieci poniżej lat sześciu, a dniówka dorosłego nie mogła być dłuższa niż 36 godzin na dobę.

Sherlock dał mi jeszcze na parostatku telegram do odczytania, wiec starannie go przepisałem do mojego notebooka najwytworniejszym z gęsich piór:

STOP Polonia Neandertalis. STOP. Zwyciężymy. Jeszcze Polska nie zginęła! STOP. Umieramy..

***

We dworze miejscowy inspektor tutejszego Scotland Yardu, nie wiedzieć czemu zwany tu komisarzem policji, przeprowadzał śledztwo. Sherlock wszedł dzięki wparciu ambasady, swą przydatność udowadniając podaniem szczegółów kształtu … na lewym pośladku denata. Czyli naszego miłego gospodarza. Jego małżonka pozostawała w szoku w Waszyngtonie. DC.

Ja w tym czasie spacerowałem alejkami wybrukowanymi kostkami Bauma za unijną dotację i spostrzegłem, w oddali, wspomnianego już uprzednio rewolucjonistę Wosia. Melancholijnie przemierzał park, co mnie zdziwiło. Zaczytany w grubej księdze, chyba Marksie, notabene moim sąsiedzie za młodu,  ledwie mi się odkłonił spod kaszkietu. Ach, te klasy niższe, co za żywiołowość i odraza!

– Tak, energetyka wiatrowa to przyszłość ludzkości – Zagaiłem.

– Hmmm… – Odmruknął.

– Pozwoli zachować naszemu Imperium wiodącą pozycję nad tymi czarnuchami i żółtkami. I sfinansujemy dochód podstawowy z zysków ze sprzedaży licencji, pan jako, jak mniemam, socjalista, powinien być zadowolony?

Wyminął mnie sarkastycznie i ruszył w swoją drogą. Ku kapliczce miłoście pośrodku fontanny z aniołkiem.

Sherlocka już nie było we dworku. Esemesem kazał mi wracać do Londynu.

***

Na Baker Street pojawił się dopiero po tygodniu, ubrany w garnitur ministra któregoś z tych strasznych  wschodnioeuropejskich królestw, taszcząc na barkach futro potężnego zwierzęcia.

– Sherlocku! – Rzuciłem się heteroseksualnie witać mojego przyjaciela.

Kiedy już leżeliśmy w łóżku, każdy oczywiście w swoim, Holmes rozpoczął swą opowieść:

Jest to rodzaj legendy ludowej. Jak ta nasza o Roblyn Hałdzie. Dawno temu, podczas jednej z tychże jakże nudnych polskich ruchawek, tamtejsi chłopi spalili trochę dworów, porabowali, porozcieńczali krew dziedziców. Zwykłe wschodnie barbarzyństwo Watsonie. My takie sprawy załatwiamy jednym maksimem albo działkiem laserowym, a tam dalej kosy pozostają w użyciu. I wszystko za wrażym poduszczeniem ościennych mocarstw drugiego sortu i daty ważności. Ach co Polacy! Dla nich wszystko, z nimi nic.

No więc grupa takiej  tal jakby arystokracji, szlachtą tam zwanej, próbowała się skryć do jaskiń, gdzie jak się okazało, rezydencjowała rodzinka niedźwiedzi jak tam zwą, nie wiedzieć czemu, dźwiedzie. I te niedźwiedzie przyłączyły się do Partii Szeli, po długich deliberacjach ideowych zresztą, i kości Jaśnie Państwa podobnież zdobią dolne partie kilku jaskiń w Małopolsce i Galicji Zachiodniej. Niedźwiedzie jadają od pokoleń na srebrze, a ich duchy w pewne noce wędrują po krainie całej szukając sprawiedliwości. Tak mówi podanie.

Kiedy zobaczyłem salon w którym nas goszczono, cały we krwi, to od razu zrozumiałem – albo to były nasze specsłużby albo legendarny stwór. Jest tylko jedna prawdziwa wersja wydarzeń zawsze, więc ruszyłem w poszukiwania Niedźwiedzia Zemsty. Ku czemu skłoniła mnie też pamięć o podejrzanie grubym futrze przed kominkiem, które zniknęło od naszej poprzedniej wizyty. Ale go nie znalazłem, choć szukałem nawet w Afryce, tam teraz chłodniej niż w Polsce. Futro okapi wziąłem od babci, by nie było przeciągów od drzwi…

Zasnąłem.

Dworek w szkarłacie

Lało jak w Kornwalii w marcu. Wjechaliśmy do posępnego parku otaczającego dworek w Ch. Z budki stróża wyszedł ochroniarz, w odblaskowej kamizelce. Siwiuteńki jak gołąbek i z dwoma, trzema zębami na przedzie. Patrzył za nami, oświetlając parkową alejkę komórką; gminna infrastruktura była modernizowana pierwszy i ostatni raz za Gierka. Dorożka powoli przecinała ciemność nad Polską.

Przywitała nas sama gospodyni. Gdzież służba? – Pomyślałem, dystyngowana dama zdawała się czytać w myślach:

– Pojechali do Niemiec. Żaden nie chce pracować za takie pieniądze. Nawet etat dawaliśmy. I dwudziestogodzinny dostęp do toalety. Na dobę.

W salonie jej mąż, wiecznie młody sześćdziesięciolatek, powstał z fotela. Razem tworzyli niezbyt piękną parę po prawdzie, ale jakże charakterystyczną.

– Patrz Watsonie, pani pracuje dla CIA, a pan to absolwent Oxfordu i zasłużony pracownik MI6.

– Ależ, ależ Sherlocku! – Spojrzałem na mojego przyjaciela, kolejny raz zdziwiony jego przenikliwością.

– Watsonie, to pierwsze wiedzą wszyscy. A to drugie… byliśmy z Radosławem w jednym konwencie, z tą samą świnią. Notabene od Balcerowicza seniora przywiezioną w bagażniku polskiego fiata 126 p. Właśnie, synowie już w Eton, Radku? – Zmienił temat mój niesamowity przyjaciel.

– A zdrowi, niestety. Ile mnie kosztują, to nie do wiary.

Popatrzyli sobie głęboko w oczy jak tylko absolwenci najlepszych uniwersytetów potrafią, ta intymność wspólnych sypialń, mnie zaś przeszła po głowie obrazoburcza myśl – któryż to jest bardziej społecznie oderwany? Oryginały jak z opowieści dziadziusia, co to był hultajem i hulaką, przepił ładny mająteczek w Irlandii i przez to musiałem pójść do wojska.

– Jakiż to problem skłonił cię, Radku, do przesłania mi liściku kurierem InPostu?

Gospodarz dopił kieliszek wina, odłożył cygaro na popielniczkę, zapiął szlafrok, westchnął i pchnął drzwi salonu obok.

Na samym środku leżał trup skandynawskiego modelu społecznego.

– Leży tak od trzydziestu lat… – Powiedział gospodarz.

– … ale cuchnąć zaczął całkiem niedawno – Zbulwersowała się gospodyni.

To będzie trudna sprawa, Sherlock znowu będzie rzępolił na syntetyzatorze i obstawi się dopalaczami na tydzień. Westchnąłem równie ciężko. Świerszcze grały w ogrodzie, niebo przecinała błyskawica pełna żalu i pretensji.

Pośród owadziej muzyki usłyszeliśmy miłosną serenadę graną na hiszpańskiej gitarze. Rytm flamenco natychmiast przeniósł mnie do krain, gdzie bieda ma dumne oblicze szczęśliwego beżowego dziecka, nie tak jak tu, gdzie rosyjska mentalność wryła się zbyt głęboko w bruzdy bladych, zmęczonych twarzy trzydziestu lat niepodważalnego sukcesu.

– Kochanie, to ktoś do ciebie – Gospodarz wrócił do środka. – Abwsztyfikant. – Westchnął ciężko, poszperał w biblioteczce… – Prezydenta obiecywali, premierostwo. – … i golnął whisky z gwinta.

Gospodyni na imponujących schodach wymieniała fanty ze swym kontaktem, takim przystojniaczkiem jakby. Podwójnie zdradzony małżonek rzucił w powietrze taką oto myśl głęboką:

– Te schody to sam Potiomkin wybudował. Na potrzeby filmu. Prawda, że kurwa piękne?

Przypomniałem sobie o Svenie czy Olafie leżącym w komacie obok, tuż pod portretami przodków gospodarza. Dwóch, ojca i dziadka od strony matki, więcej nie udało się odnaleźć. Przodków, portretów było dużo na rynku. I na ścianie.

– Nie martw się, Watsonie. – Pocieszył mnie mój nieoceniony przyjaciel. – Jest tylko jedno logiczne wyjaśnienie.

– A chińska droga?

– Wałęsa zabrał sto milionów.

– Nielegalnych Chińczyków z Szanghaju?

– Polskich. Złotych.

– Aha. Wymienialnych na marki prawdziwie niemieckie? – Ten ekonomiczny dialog zaczął z grubsza przypominać teatr absurdu. Łukasza Warzechy.

Szczęśliwie znowu usłyszeliśmy jakieś szelesty za oknem. Gospodarz podskoczył do drzwi balkonowych.

– Są – Wyszeptał i pokazał nam, byśmy byli cicho.

Na paluszkach wytwornych pantofli podszedł do kominka. Nad nim wisiał zabytkowy egzemplarz egipskiego Ak-47.

– Pamiątka z Afganistanu. – Od razu rozpoznałem i pot spłynął mi po plecach. Nie bez kozery byłem chirurgiem Jej Królewskich Mości na wschodzie. Polaków też się operowało. Czasem. Kiedy starczyło bandaży.

Dzielny gospodarz cichuteńko otworzył drzwi na werandę.

– Ale się te Wosie rozmnożyły – Syknął do nas dość niezrozumiale i posłał serię w krzaki, krzycząc – Precz z Komuną!

Rzaby kumkały radośliwie.

– Nosz Radek kurwa, ocipiałeś?! Przecież to ja! – Tuż przed nami pojawił się dwumetrowy mężczyzna o posturze i fizjonomii Frankensteina. Spokojnie wydłubywał pociski z barku i klatki piersiowej.

– Witam panów – Przywitał i mnie, i skonfundowanego – pierwszy raz jako go poznałem – Sherlocka – Spotykamy się jutro na demonstracji? W obronie demokracji?

– No nie wiem. Mamy teraz jeździć po wioskach w Polsce, Romek. To pomyślałem, że spędzę sobie weekendzik w domu. Wejdź, pogadamy. Masz coś na Pre… – Odpowiedział nasz gospodarz i pożegnał się z nami.

Wracaliśmy inną dorożką z Ubera, kiedy spostrzegliśmy, tuż przed bramą, jakiegoś młodzieńca w binoklach i markowym szaliczku. Stał w błocie po kostki. Odwróciłem się. Patrzył za nami, jego oczy gorzały klasową sprawiedliwością.

– To musi być Woś – Spokojnie odpalił skręta mój kompan.

– Po czym…. – Głupie to było pytanie.

– Tylko on widzi liberalną igłę w zarobaczywionym stogu siana z 89, a nie dostrzega belki  liberalizmu w oku rządu obecnego – Podsumował sentencjonalnie Sherlock. Chyba nie wpadł, on, umysł tak racjonalny, że podejrzewany o socjalizm i głosowanie na wigów, w manię religijną?

Zmartwiłem się. Wielu ostatnio takich można spotkać, zwłaszcza w Mezopotamii oraz Persji, i w koloniach amerykańskich. Ożywienie religijne przyspiesza społeczną rewolucję, tłumaczyli nam w Kabulu artykuły z Polityki smutni panowie z kontrwywiadu. Jak się nazywał tamten dziennikarz? I spojrzałem jeszcze raz w tylne okno dorożki. Woś jakby rozpłynął się w ciemności. Jak oni wszyscy w tym kraju.

Lewa noga zaczęła szarpać. To pewnie od tego deszczu.

Było tak czy nie było?

Widzę to jakoś tak. Przystojny mężczyzna, bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki. W autobusie. W dżinsach i sztruksowej marynarce. Obuwie sportowe na nogach. Siedzi na siedzeniach równoległych do okien. Od strony drzwi. Przegląda jakieś skrypty uniwersyteckie. Na dworcu w Bytomiu przesiada się do pospiesznego.

To Rzaba.

Profesor zwyczajny Politechniki Śląskiej w Kolegium Nauk Społecznych i Filologii Obcych.

Niegdysiejsza sława ściąga okulary z nosa i przeciera oczy jedwabną chusteczką. Szpakowate brwi wyżej przechodzą w srebrne pasma pośród niedawnej kruczarnej fali. Bardzo się postarzał od czasów, kiedy wykładał ekonomię potencjalną na jednym z uniwersytetów Ivy League i w niesławie musiał wrócić do Radzionkowa.

Oskarżenia były wymysłem, co potwierdziła nawet formacja obronna – cała!, miał niegdyś zdrowie ten Rzaba  – tutejszej/tamtejszej drużyny futbolu amerykańskiego, ale dziewczyna była córką senatora albo kongresmena, stare bostońskie pieniądze, bielsze niż śnieg na Śląsku w lutym, więc wylądował na bruku. Bez ubezpieczenia zdrowotnego.

Klęczenie przed wielkim złotym K. zniszczyło mu kolana.

Jak niepyszny jechał do Heimatu (nie mylić z Ojczyzną), z lądowaniem w Berlinie, a potem busem Sindbada do Kato. Jak w 93., wszystkie luki i miejsca między siedzeniami, wypełnione torbami. Ktoś taszczył nawet lampowy telewizor z 90 roku i naukowcowi nie było głupio, że wiezie ramkę do monitora, najcenniejszą rzecz po latach poniewierki. Pamięta, dał za nią 999 baksów w AppleStorze, teraz na Allegro chodzą po złotówce, no ale wartość sentymentalna.

Dni chwały.

Od Opola bus miał obstawę. Ślaskich rajderów. Haracz pewnie chcą wymusić od właściciela. Pomyślał Rzaba. I wrócił do czytania „Polsce jest wszystko jedno” Rafała Wosia. A jednak. Się mylił.

Ciemiężony naród czekał na niego. Wojewoda śląski przywitał Rzabę kreplami, solą i węglem – profesor niepotrzebnie brał tego hot doga na cepeenie na Bielanach.  Polityk zrezygnował co prawda z dubeltowego buziaka, ale w zamian załatwił etat. Cały katowicki dworzec klaskał.

Synek marnotrawiony wrócił curik.

Tylko co ja robię w tym autobusie?

I w tekście?

Grafomanię.

Jeżdżę po aglomeracji na darmowym bilecie.

Szukam hasioka, pod którym teraz Kamil wystawia swe buty.

Rzaba klęczał

Nękany bezsennością i tęsknotą za Starym Kontynentem nocami jeździł pociągami po miastach Wschodniego Wybrzeża. Zwidywały mu się radzionkowskie familoki, z bliska rozmywające się w wiktoriańskie kamieniczki z czerwonej cegły. Świtem wędrował po najgorszych ulicach rozpadłych miast, bez strachu –  miejscowi, widząc tajoną zgrozę w jego oczach, odpuszczali dziwnemu białasowi w śmiesznych dżinsach za pół dolara.

Było to w Baltimore.

Przemierzał, zgnębiony, kolejne miasto o infrastrukturze gorszej niż katowicka. Kiedy w oddali, prawie że na samym horyzoncie, zobaczył to. Właściwie To. „Wielki złoty Kutach” – Pomyślał zdziwiony -„Przecież to mit!” – Opowieść, znaczy się, stworzona ku pokrzepieniu serc albo cynicznie wygenerowana przez warstwę rządzącą, by lud wyklęty nie myślał o marnościach doczesnej codzienności. Coś jak liberalizm. Ale w tych Amerykach pono wszystko jest możliwe.

Szedł jak zahipnotyzowany, od Kutacha szedł blask niezmierny.

I przypadł znękany wędrowca na kolana, nieledwie modląc się do swego Totema. Dziwki i alfonsi, szeregowi gangsterzy i płatni zabójcy, sprzątacze ulic i stróże nocni kończyli szychtę. Narkomani budzili się, jeszcze przez kilka godzin na haju i ruszali w codzienne poszukiwania. Żaden z nich nie ruszał pielgrzyma. Nie pierwszy to raz doszło przy tym monumencie, Pomniku Katyńskim Mistrza Pityńskiego do Przemiany. Polskiego pojebaństwa bali się tu wszyscy, i wolni Negrzy czarni jak węgiel kamienny, i piękne Mulatki, co to ich prababki gwałciły całe pokolenia białych nadzorców i nawet, nieliczne już, irlandzkie zakapiory pukały się w głowę widząc tak ufnych katolików po skandalach pedofilskich za pontyfikatu św. Jana Pawła II.

Pierwszy promień słońca padł na sam czubek, czubeczek, czubeczunio pomnika.

Rzaba klęczał.