Lało jak w Kornwalii w marcu. Wjechaliśmy do posępnego parku otaczającego dworek w Ch. Z budki stróża wyszedł ochroniarz, w odblaskowej kamizelce. Siwiuteńki jak gołąbek i z dwoma, trzema zębami na przedzie. Patrzył za nami, oświetlając parkową alejkę komórką; gminna infrastruktura była modernizowana pierwszy i ostatni raz za Gierka. Dorożka powoli przecinała ciemność nad Polską.
Przywitała nas sama gospodyni. Gdzież służba? – Pomyślałem, dystyngowana dama zdawała się czytać w myślach:
– Pojechali do Niemiec. Żaden nie chce pracować za takie pieniądze. Nawet etat dawaliśmy. I dwudziestogodzinny dostęp do toalety. Na dobę.
W salonie jej mąż, wiecznie młody sześćdziesięciolatek, powstał z fotela. Razem tworzyli niezbyt piękną parę po prawdzie, ale jakże charakterystyczną.
– Patrz Watsonie, pani pracuje dla CIA, a pan to absolwent Oxfordu i zasłużony pracownik MI6.
– Ależ, ależ Sherlocku! – Spojrzałem na mojego przyjaciela, kolejny raz zdziwiony jego przenikliwością.
– Watsonie, to pierwsze wiedzą wszyscy. A to drugie… byliśmy z Radosławem w jednym konwencie, z tą samą świnią. Notabene od Balcerowicza seniora przywiezioną w bagażniku polskiego fiata 126 p. Właśnie, synowie już w Eton, Radku? – Zmienił temat mój niesamowity przyjaciel.
– A zdrowi, niestety. Ile mnie kosztują, to nie do wiary.
Popatrzyli sobie głęboko w oczy jak tylko absolwenci najlepszych uniwersytetów potrafią, ta intymność wspólnych sypialń, mnie zaś przeszła po głowie obrazoburcza myśl – któryż to jest bardziej społecznie oderwany? Oryginały jak z opowieści dziadziusia, co to był hultajem i hulaką, przepił ładny mająteczek w Irlandii i przez to musiałem pójść do wojska.
– Jakiż to problem skłonił cię, Radku, do przesłania mi liściku kurierem InPostu?
Gospodarz dopił kieliszek wina, odłożył cygaro na popielniczkę, zapiął szlafrok, westchnął i pchnął drzwi salonu obok.
Na samym środku leżał trup skandynawskiego modelu społecznego.
– Leży tak od trzydziestu lat… – Powiedział gospodarz.
– … ale cuchnąć zaczął całkiem niedawno – Zbulwersowała się gospodyni.
To będzie trudna sprawa, Sherlock znowu będzie rzępolił na syntetyzatorze i obstawi się dopalaczami na tydzień. Westchnąłem równie ciężko. Świerszcze grały w ogrodzie, niebo przecinała błyskawica pełna żalu i pretensji.
Pośród owadziej muzyki usłyszeliśmy miłosną serenadę graną na hiszpańskiej gitarze. Rytm flamenco natychmiast przeniósł mnie do krain, gdzie bieda ma dumne oblicze szczęśliwego beżowego dziecka, nie tak jak tu, gdzie rosyjska mentalność wryła się zbyt głęboko w bruzdy bladych, zmęczonych twarzy trzydziestu lat niepodważalnego sukcesu.
– Kochanie, to ktoś do ciebie – Gospodarz wrócił do środka. – Abwsztyfikant. – Westchnął ciężko, poszperał w biblioteczce… – Prezydenta obiecywali, premierostwo. – … i golnął whisky z gwinta.
Gospodyni na imponujących schodach wymieniała fanty ze swym kontaktem, takim przystojniaczkiem jakby. Podwójnie zdradzony małżonek rzucił w powietrze taką oto myśl głęboką:
– Te schody to sam Potiomkin wybudował. Na potrzeby filmu. Prawda, że kurwa piękne?
Przypomniałem sobie o Svenie czy Olafie leżącym w komacie obok, tuż pod portretami przodków gospodarza. Dwóch, ojca i dziadka od strony matki, więcej nie udało się odnaleźć. Przodków, portretów było dużo na rynku. I na ścianie.
– Nie martw się, Watsonie. – Pocieszył mnie mój nieoceniony przyjaciel. – Jest tylko jedno logiczne wyjaśnienie.
– A chińska droga?
– Wałęsa zabrał sto milionów.
– Nielegalnych Chińczyków z Szanghaju?
– Polskich. Złotych.
– Aha. Wymienialnych na marki prawdziwie niemieckie? – Ten ekonomiczny dialog zaczął z grubsza przypominać teatr absurdu. Łukasza Warzechy.
Szczęśliwie znowu usłyszeliśmy jakieś szelesty za oknem. Gospodarz podskoczył do drzwi balkonowych.
– Są – Wyszeptał i pokazał nam, byśmy byli cicho.
Na paluszkach wytwornych pantofli podszedł do kominka. Nad nim wisiał zabytkowy egzemplarz egipskiego Ak-47.
– Pamiątka z Afganistanu. – Od razu rozpoznałem i pot spłynął mi po plecach. Nie bez kozery byłem chirurgiem Jej Królewskich Mości na wschodzie. Polaków też się operowało. Czasem. Kiedy starczyło bandaży.
Dzielny gospodarz cichuteńko otworzył drzwi na werandę.
– Ale się te Wosie rozmnożyły – Syknął do nas dość niezrozumiale i posłał serię w krzaki, krzycząc – Precz z Komuną!
Rzaby kumkały radośliwie.
– Nosz Radek kurwa, ocipiałeś?! Przecież to ja! – Tuż przed nami pojawił się dwumetrowy mężczyzna o posturze i fizjonomii Frankensteina. Spokojnie wydłubywał pociski z barku i klatki piersiowej.
– Witam panów – Przywitał i mnie, i skonfundowanego – pierwszy raz jako go poznałem – Sherlocka – Spotykamy się jutro na demonstracji? W obronie demokracji?
– No nie wiem. Mamy teraz jeździć po wioskach w Polsce, Romek. To pomyślałem, że spędzę sobie weekendzik w domu. Wejdź, pogadamy. Masz coś na Pre… – Odpowiedział nasz gospodarz i pożegnał się z nami.
Wracaliśmy inną dorożką z Ubera, kiedy spostrzegliśmy, tuż przed bramą, jakiegoś młodzieńca w binoklach i markowym szaliczku. Stał w błocie po kostki. Odwróciłem się. Patrzył za nami, jego oczy gorzały klasową sprawiedliwością.
– To musi być Woś – Spokojnie odpalił skręta mój kompan.
– Po czym…. – Głupie to było pytanie.
– Tylko on widzi liberalną igłę w zarobaczywionym stogu siana z 89, a nie dostrzega belki liberalizmu w oku rządu obecnego – Podsumował sentencjonalnie Sherlock. Chyba nie wpadł, on, umysł tak racjonalny, że podejrzewany o socjalizm i głosowanie na wigów, w manię religijną?
Zmartwiłem się. Wielu ostatnio takich można spotkać, zwłaszcza w Mezopotamii oraz Persji, i w koloniach amerykańskich. Ożywienie religijne przyspiesza społeczną rewolucję, tłumaczyli nam w Kabulu artykuły z Polityki smutni panowie z kontrwywiadu. Jak się nazywał tamten dziennikarz? I spojrzałem jeszcze raz w tylne okno dorożki. Woś jakby rozpłynął się w ciemności. Jak oni wszyscy w tym kraju.
Lewa noga zaczęła szarpać. To pewnie od tego deszczu.