Życie pisarza (16)

Ach ten mój nosek! Ileż to z nim było problemów!

Choćby literackich.

Kiedy przedstawiłem Agentowi zgrubny plan niniejszej powieści autobiograficznej, jako wybitnej prozy autotematycznej idealnej na debiut młodego i zdolnego autora ze średniego pokolenia, ten pokręcił głową i stwierdził:

– Wszystko ok, ale ten N**. To się absolutnie nie sprzeda. Dzisiejsza publika szuka ciągłej ekscytacji i nieledwie erotycznych podniet. Nie możesz być nazbyt wrażliwy, mój ulubiony polski autorze, tylko ciągle uderzać z lewa i prawa sensacjami, by przykuć uwagę czytelnika na każdej stronie – Tak naprawdę Agent użył innych słów, w tym powszechnie uznawanych za niegodnych człowieka wykluczonego, ale jakże charakterystycznych dla próżniaczej klasy prawniczej na dorobku.

Tak to w opisie mych dziecięcych perypetii zastąpiłem N** siusiakiem.

I choć to może wydawać się trochę dziwne, albo nawet bardzo dziwne, wymagające ekspresowej interwencji psychologicznej albo psychiatrycznej, ale Agent jest zachwycony. Wczoraj mi napisał eska,  esemesa znaczy się, czyli krótką informację tekstową o tej treści:

Genialne! Wysyłam Jagovskiego z borderami. I pięcioma litrami bimbru. Do Pana Stasiuka. Jak on nie wybębni kontraktu, to niech szczeznę, jakiego twórcę traci Polska! Spróbujemy w Rosji… albo Izraelu…

Czekam cierpliwie. Na razie zmilknę. Więc. W oczekiwaniu na sukces.

Życie pisarza (15)

Budzono nas o porze nieludzkiej, myto, ubierano i Mamusia prowadziła nas do przedszkola. Tajemnicze sowy, które wiele lat później okazały się być biologicznymi gołębiami, hmykały i gruchały, kiedy przedzieraliśmy ciemność oraz smutę dekady Jaruzelskiego.

Byliśmy pierwszymi dzieciakami w placówce oświatowej i dzięki memu braciszkowi pilnujące nas kucharki wiedziały absolutnie wszystko o aktualnym podziale sił w rodzinie. Mały się nie krygował absolutnie przy ujawnianiu familijnych wydarzeń. Ale dzięki tej znajomości do dziś wszyscy w rodzie wiedzą, że najlepsze mielone robi z mikroskopijnej ilości mięsa i wielkiej ilości bułki, który to sekret Mamie poufnie zdradziła zachwycona lokatym harpagonem w  rajtuzach kadra kulinarna przedszkola.

Z reguły to Mamusia odbierała nas także po południu i wtedy jadaliśmy po trzy obiady dziennie, oczywiście jeśli śledzia w śmietanie można uznawać za posiłek godny rozumu człowieczego, jeśli już nie żołądka małego człowieka. Niby mamy wolną Polskę, a do dziś nikt nie wpisał karmienia pokoleń małych Polaków śledziami na listę zbrodni reżimu komunistycznego u ja się pytam: Dlaczego?

Czasem jednak, kiedy Tatuś miał nockę, wsadzał nas do Malucha, mniejszego z nas przypinał do jedynego fotelika dziecięcego jaki posiadaliśmy – i wbrew rozsiewanym gdzieniegdzie plotkom nie byłem to ja – i ruszaliśmy po Mamę, pod słynne zakłady chemiczne z Motylkiem.  Były dwa wejścia i nigdy nie rozumiałem skąd Tata wiedział, którędy Mama dziś wyjdzie.

Zapach chemicznych świństw kręcił w nosku. Miewałem wizje, że rozjeżdża nas pociąg z cysternami terpentyny, kiedy Maluch zepsuł się na torach bocznicy i światła migają, syreny wyją i kiedy Mamusia w końcu wychodzi z pracy, wszyscy jej straszliwie współczują. I tylko zły dyrektor się piekli, że tyle narodowego dobra poszło na zmarnowanie, wsiąkając w podkłady.

Życie pisarza (14)

Zmuszony okolicznościowymi do udania się w podróż, przygotowałem się do niej adekwatnie. Wyciągnąłem z szafy przedpokojowej solidne, specjalnie wzmacniane, buty turystyczne, sprawdziłem pogodę w aż trzech serwisach meteo i na wszelki wypadek dotroczyłem puchową kurtkę do plecaka. Śpiwór, zrolowany, już dawno był przymocowany na paskach. W kieszeniach miałem pełno medykamentów, w tym kilka pożyczonych od Wurmana, w plecaku trzydniową zmianę bielizny, onuce, żelazny zapas żywności oraz zapasowy, potwierdzony notarialnie, zestaw dokumentów i urządzenie do filtracji moczu.

Gotowy byłem ruszać w drogę.

Moi współpasażerowie patrzyli na mnie jak na debila. Nie pierwszy raz. Przyzwyczaiłem się. Zobaczymy jak pojawią się perturbacje! Kto odpadnie, a kto ruszy dalej.

Podjechał pojazd, który z trudem nazwałbym eleganckim. I jeszcze klimatyzacja działała aż zbyt dobrze, obwinąłem się szaliczkiem.

Kierowca był szaleńcem i próbował nas wszystkich zabić.

Na kolejnych przystankach wsiadały typu coraz mniej gotowe do tak dalekiej wędrówki.

To się musi skończyć tragedią, pomyślałem.

Jakimś cudem dojechaliśmy i tak po morderczym kwadransie znalazłem się w centrum Katowic.

Za dwie godziny czekała mnie droga powrotna.

Na razie jednak mogłem odetchnąć.

Życie pisarza (13)

Miałem cichą nadzieję, że jak mały w końcu zacznie mówić, to wszyscy poznają się na nim tak (nie)dobrze jak ja i skończą się zachwyty nad pyzatym aniołkiem z loczkami jak u świętej Panienki.

Jakże się straszliwie myliłem!

Szedł dalej przez życia jak mały huragan, na swych nóżkach kolebiących i wpychał tyłkiem, gdzie tylko mógł. I wszyscy się z tego cieszyli, immunitet jakby miał. Nic dziwnego, prababka, zaraz po narodzinach, powiedziała do Mamy:

– Beata, to cała ty jak byłaś mała!

Oczywiście przy mnie, co mnie trochę podłamało. Szczęśliwie, mimo że przyniesiony od rzeźnika, byłem rzekomo podobny do Tatusia, co wpływało nieźle na nasze rodzinne relacje.

No, dopóki nie pojechaliśmy odebrać małego. Na porodówkę. Tam porządne dzieci to jednak rzadkość. Wszystkie jakieś takie niewyraźne, z noskami spłaszczonymi i wzrokiem wściekłym na cały świat.

Muszę jednak przyznać, że miał ten swój urok i był skuteczny. Zaczynał na przykład pewnego dnia taką konwersację:

– Rodzice, a nie chcielibyście małpek w zoo pooglądać?

I do końca tygodnia oglądaliśmy. Ciekawe, jak teraz myślę o tym, że wchodziliśmy jakimś bocznym wejściem, którego za Chiny ludowe nie odnalazłbym i byliśmy od razu przy dinozaurach i małpach. Te dinozaury to podobno budował jakiś znajomy Tatusia, jak w chorzowskim zoo znalazły się małpki wolę nie wiedzieć.

I kiedy poszliśmy w końcu na pierwszą katechezę, to miał mały cwaniak wielki zgryz, bo było napisane, że Pan stworzył na swoje podobieństwo, a on w jakiś sposób słyszał o Darwinie i jak nie odpali potem w domu wielkiego pytania:

– Czy Pan Bóg jest małpą?

Miał zero zahamowań moralnych, wielką słabość do szesnastoletnich panienek i umiejętność migania się od sprzątania i innych prac („Czy widziałaś kiedyś, by robotnicy sprzątali narzędzia w czasie budowy?”), wszyscy więc w familii myśleli, że jak dorośnie, to zostanie prawnikiem.

Na szczęście tak się nie stało.

Życie pisarza (12)

Po wczorajszej publikacji odezwał się do mnie pewien słynny były zakapior znad Zalewu. Nie życzy sobie zaprzestania publikowania dalszych części mojej opowieści. Trumienki mu szkoda na takie barachło jak ja, ale zawsze mogę dostać… Co będę streszczał, jeśli mogę wrzucić całą rozmowę z systemu wiadomości prywatnych pewnego portalu towarzysko-społecznościowego. Zachowano pisownię oryginalną, wykropkowując jedynie słowa powszechnie uznawane za nieparlamentarne.

R.: Trumienki szkoda na takie barachło, ale zawsze możesz dostać szpadla.

Ja: Elektrycznego?

R.: Jakiego kurwa elektrycznego. Zwyczajnego. Ręcznego.

Ja: Bo ja widziałem takie szpadle. W internecie. Dawały lepiej niż fendery.

R.: Srendery. Dół sobie zgrabniutki wykopiesz, int…ciku w br…ach, jeśli nadal będziesz mnie tak wkurwiał. Aż bąble ci wyskoczą na jaś….skich rączkach.

Ja: Przepraszam.

R.: Ale to dobry pomysł z tym pisaniem o elicie naszej praw…ej, hajs z tego może być. Żeby tak dobrze pisać, to zapłacą już stu…ci prawa jebanego, a sędziowie to zapłacą, by o nich nie pisać.

Ja: Agent nie pójdzie na to. Do Dziekana zgłosi, choć on legijny.

R.: Czniam takiego Agenta. Wypromował cię choć raz? A sam lam…ni pomyka po połowie Europy. Ar…ta pierdolony, Piast Kołodziej. Z ducha. Jak Eryk, tylko nie z Par…yża.

Ja: Ale lubi ludzi.

R.: Zwłaszcza na grillu. Byłem, jadłem. Niedosoleni. Zostawmy to.  Ale mogę ci opowiedzieć super historię. No ze trzy lata temu taki jeden int…cik pyskował jak Ty, to dostał szpadelek. I jak już dół wykopał, patrzę, Bursztynowa kurwa Komnata. Własnym gałom kurwa nie wierzyłem.  W garażu teraz mam kurwa wypasioną boazerię. I tylko int….ika trochę żal, bo miał iść na przestraszenie, a tak musiał drugi dół kopać. Jak to jęczało, to nie do wiary. Wol…ość, dem…acja, kon…cja. Czy ja go zmuszałem do brania tej panienki?

Ja: To ja to ładnie opiszę.

R: Pisz. Pisz.

Ja: Był kiedyś taki piłkarz. Leszek.

R: Ano był. Mandrysz lepszy.

Ja: Z Rybnika synek. Dymkowskiego to zazdrościłem. I Majdana.

R: Rod…ka, hihi. Łysy był wtedy bardziej niż teraz. Z jakich ja go miejsc wyciągałem, to nie uwierzysz!

Ja: No.

R: No ale nie przestaniesz pisać biografii? Szkoda tak dobrego boh…era.

Ja: Że ja? A dziękuję.

R: Gdzież ty imp…cie w dupę ruchany. Braciszek, od razu widać jaki cwany skurwysynek. Ten to w życiu da sobie radę, nie jakieś barachło lit…kie.

Ja: No.

Na tym zakończyliśmy wieczorną dyskusję. I co ja mam teraz zrobić?

Życie pisarza (11)

Rozmyślałem właśnie nad kolejnym rozdziałem mojej autobiografii twórczej, czy pisać mianowicie o latach szkolnych, czy w końcu przejść do triumfów i klęsk dorosłości, kiedy odechciało mi się po prostu wszystkiego. Otrzymałem mianowicie ultimatum od grupy NAJWIERNIEJSZYCH CZYTELNIKÓW i wobec tego skandalicznego wydarzenia postanowiłem zawiesić moje pisanie na czas absolutnie nieokreślony.

Wy już wiecie komu dziękować. Asiu.

Potem przypomniało mi się, że mogę się poświecić pisaniu na zamówienie i nadrobić kilka odcinków sagi fantastyczno-realistycznej o katowickim harpagonie Sprawiedliwości. Dołączam więc kilka fragmentów na dowód mej niewinności. Proszę się jednak nie łudzić, nawet gdyby mnie wszyscy błagali o powrót do super interesującej historii mojego życia, ten projekt uważam za ostatecznie zakończony.

Wy już wiecie komu dziękować. Asiu.

No to teraz mogę z czystym sumieniem wrócić do odysei Sondziego.

Powiadają, że nie można dwukrotnie wejść do tej samej rzeki ani zostać ponownie napromieniowanym tym samym pierwiastkiem, jednak Sondzia miał takie powiedzonka głęboko gdzieś. Zbiorek „Aforyzmy polskie i prawnicza łacina na co dzień” leżał na biurku, przywalony tonami akt i najnowszych rozporządzeń urzędniczych. Dlatego też ponownie opalał się na atolu Bikini, czekając na Lenę.

Tym razem zabezpieczył się znacznie lepiej, mianowicie wziął do bagażu podręcznego krem do opalania z filtrem 50! Ptaszysko zdaje się tęskniło za nim, bo samo podeszło do Sondziego, okazało się, że ma pięć łap i ogon, i ufnie położyło łepek na kolonach naszego bohatera, z których to kolan skóra właśnie zaczęła odchodzić całymi płatami. Ten zaczął machinalnie głaskać zwierzaka, marząc jednak o zupełnie innych krągłościach.

Tym razem Amerykanie nie byli już tak mili i choć podleczyli, to oznajmili, że jeszcze jeden taki numer i Sondzia wyląduje na liście 10 najbardziej poszukiwanych członków Al Kaidy. W pracy nikt nie zareagował na jego powrót i tylko góra akt, dotychczas bardzo spokojny stos teczek, w najdalszym kącie służbowej klitki wydawała jakieś dziwaczne odgłosy.

Sondzia westchnął i zaczął czytać artykuł o mistrzowskich szansach GieKSy. Ledwoń, Bała i Kucz na plakacie cieszyli się ze zdobytej przez Wojciechowskiego bramki. 95 rok, okazuje się, finalnie nie był taki zły jak się wtedy wszystkim wydawało.

Życie pisarza (10)

Przeglądam poprzednie akapity i zastanawiam się, czy nie traktuję w nich braciszka nadmiernie surowo?

Któż uwierzy, że trzeba go było cały czas pilnować, a jak kiedyś utknął w przesiewaczu w elektrociepłowni, to pół Batorego nie miało ciepła i prądu, szczęśliwie wszyscy sąsiedzi i tak obwinili o to komunistów? Toż to była pełzająca bestia, chybotliwy lewiatan zagłady i jeździec apokalipsy na pluszowym koniku, kiedy jeździliśmy na Szombierki, do kuzynostwa. Posiadali oni na własną własność olbrzymiego konika na biegunach, wyglądającego z mordy na wiecznie głodnego zresztą, co sprawiało, że tak inteligentne dzieciaki jak ja spoglądały na niego z permanentnym brakiem zaufania i wolały się do stwora nie zbliżać.

Gdzie twój realizm, grafomanie!, zakrzykną za chwilę najwierniejsi czytelnicy, w liczbie dwóch i pół, bo reszta, a już na bank żeńska, mnie od dawna nienawidzi. Takie małe gizdy są po prostu ciekawskie świata i zawsze łażą za starszym rodzeństwem. Nie ma w tym żadnej złośliwości ani złej woli, boroczki zwyczajnie też chcą być częścią rodziny i wypełniają, według swego malutkiego rozumku, obowiązki familijne.

Tak?

To dlaczego spoglądam teraz na pewne zdjęcie, wykonane u mistrza fotograficznego na Szarleju, którego to Szarleja nie należy mylić z Piekarami Śląskimi, które rozpoczynają się trochę wyżej? To zdjęcie to dowód ostateczny systemowych niecnot mojego braciszka w wieku wczesnożłobkowym i, zarazem, moich niezmierzonych pokładów cierpliwości, która to cierpliwość charakteryzuje mnie najbardziej po dzień dzisiejszy. To Babcia wysłała nas do fotografa i słusznie poczyniła, bo mam teraz w ręku ten jakże ważki dokument epoki!

Siedzimy na tym zdjęciu na fotelu bujanym i mnie, ledwie, ledwie co widać, tak jestem ściśnięty między pupą brata mego i lewym oparciem bujającego mebla. Ja, syn starszy, muszę ustąpić przed cielesnym naporem syna młodszego. On siedzi jak na tronie, iście po królewsku wpatruje się w aparat, z miną przyszłego zwycięzcy. Ja nie wiem, gdzie schować oczy, tak mi wstyd z całej tej sytuacji i wyglądam, nie ma co ukrywać, jak i dziś zdarza mi się wyglądać. Trochę jak menel, i to nie z tych lepszych. Sznurowadło – oczywiście przez przypadek – nie zawiązane i furkocze w eleganckim atelier, guzik oderwany, więc spodnie ze mnie lecą, fryzura w nieładzie. A on, nie dość że mnie ścisnął, to wygląda jak z żurnala albo gazetki promocyjnej Lidla w tygodniu dziecięcym. I jeszcze… je. Ciastko albo chleb.

Czyż trzeba mocniejszych dowodów na wrodzoną huncwotowość mojego brata?

Życie pisarza (9)

Na Kalinę jeździliśmy gryźć szklanki, kupować buciki, ale przede wszystkim naprawiać Malucha.

Nie mojego brata oczywiście, któren jako potężny wcześniak, a nie taki wypłosz jak ja, i tak ciężko chorował i jeździliśmy go czasem odwiedzać w szpitalach, gdzie Mamusia nie mogła brać go nawet na ręce, bo od razu wszystkie inne maluchy otwierały oczka i wyciągały łapki, że też chcą do góry i się wszystkim smutno robiło.

Jeździliśmy na Kalinę, z Tatuniem, naprawiać nasz cudowny samochodzik, ja Tatuś i niestety czasem ten drugi maluch. Mamusia była zbyt mądra, by wikłać się w takie awantury.

Ile ja się musiałem za nim nachodzić i upilnować! Żeby nie jadł węgla, a przynajmniej – nie za dużo. Absolutnie nie można się kłaść na pasie transmisyjnym! Raz go ściągałem prawie z samej góry, jak już miał spaść, prawie że do pieca! I nic, dalej gaworzył radośnie.

Tatuś w tym czasie w garażu, absolutnie na lewo, próbował odkryć co tym razem znowu się stało z Maluchem, a ja mogłem odetchnąć dopiero wtedy, kiedy udało mi się tego małego gizda przywiązać do transformatorów, za co, kiedy Tato w końcu wyjeżdżał Maluchem, nieziemsko mi się obrywało, a ten mój brat wyglądał jak aniołek, taki pulchniutki i jeszcze te loczki! Czyściutki, a ja cały z pyłu i miału węglowego, sznurowadło na bank rozwiązane, spodenki rozdarte, gęba naznaczona siniakami. Oj, obrywało mi się od Mamuni jak już wracaliśmy do Batorego, natychmiast lądowałem w kąpieli, choćby gaz odcięli i nie było ciepłej wody.

Ten mały lebiega zazwyczaj już spał, kiedy ja, z porządnie wyczyszczonymi za karę uszami, mogłem zasiąść do kolacji.

Życie pisarza (8)

Ile ja się namęczyłem za młodu z siusiakiem, to dziś tylko ja pamiętam. Był moment, że myślałem, że tak właśnie mam na imię, Siusiak, takie gorące spory rodzinne odchodziły nie tylko nad rosołem. Siedziałem sobie pod stołem, próbując wstać, i nagle łup główką, od dołu, ja w płacz, a rodzice w awanturę, że w końcu coś trzeba zrobić z tym siusiakiem. I tak mi się jakoś skleiło. Ciągle boli i nie będę Państwa zanudzać tym tematem.

Kończąc  więc ostatecznie wątek siusiaków, muszę wspomnieć, że ostatnio Agent przyjechał nie sam. Przywiózł jakiegoś dziwnego bladego typa, w waciaku, hawajskiej koszuli i mokasynach z wężowej skóry. Pokaz mody codziennej, Pruszków ’95. Pierwszy raz Agent wyglądał na trochę zmieszanego, i tłumaczy, że to krewniak daleki, my na Mazowszu wszyscy jakoś skoligaceni, szlachta zagrodowa, a na Wielkiej Prerii to już żadnych zahamowań ne mają, zimy długie i brat z siostrą na przypiecku, ojciec z babką, matka z sąsiadem, tak się składa, że kuzynem w pierwszej linii, to potem na świat wychodzą takie… i wskazał dyskretnie paluchem na Bladego, jak ośmielę się go tu nazywać.

Ten się w ogóle nie zorientował o czym to gadamy. Ale jak poświęciłem jedną torebkę Liptona, i to taką w ogóle, no może raz, nie używaną, to zamiast cukru i plasterka cytryny wsypał coś sobie z kieszeni do kubka, to zaświeciło na powierzchni i dopiero po chwili zatonęło i wypił ze smakiem, a jego twarz, jakby jeszcze tępsza, stężała i zaczął chrapać. Z żołądka cały czas biła poświata.

Taszczyliśmy go we dwóch po schodach, głowa tup tup, i już prawie wrzuciliśmy biedaka do piwnicy, no ale Agent przestraszył się bodaj Małżonki, że jakby ośmielił się zgubić krewniaka, to by mu cały pegieer nie przebaczył i kto by wtedy te wszystkie traktory kupował za kaskę z unijnej dotacji, tak wrzuciliśmy Bladego na tylne siedzenie opla. Agent go nawet przykrył kocem.

– Na festiwal wiozę.

– Przecież Off dopiero za miesiąc – Wiem to nawet ja, bo mnóstwo mych znajomych cały rok haruje ciężko, by przez trzy letnie dni poudawać o 10 lat młodszych typów i dwadzieścia razy atrakcyjniejszych niż w rzeczywistości.

– No gdzież to tam. Do Ostródy. Dziś się zaczyna święto polskiego reggae – Pochylił się ku mnie konfidencjonalnie, jakie równe zęby! – a to przecież Rasta.

Opel odjeżdżał z piskiem opon. Z jego głośników niósł się nad trzyelementowym blokowiskiem hymn pokolenia.

Jah jest prezydentem,
Jah jest kierownikiem,
Jah, Jah jest trenerem, ja jestem jego zawodnikiem