Czytać nauczyłem się mocno przedwcześnie, bo w wieku lat dwóch. I pół.
Tatuś się po prostu zbuntował.
Nie mógł znieść dłużej zwycięstw Wielkiego Górnika.
I w pewien pokolejkowy poniedziałek późnym latem Orwellowego roku pedzioł do mnie tak: „Synek, byda ci kupował Sport jak dotychczas, ale do lekturowania mnie nie zmusisz”.
Ja stałem chybotliwie przed Tatuńciem i zastanawiałem się, czy taktycznie nie zapłakać, ale spojrzałem raz jeszcze na Tatę i nie, tym razem, to by nie zadziałało, choć ogólnie Tatuńcio był całkiem wrażliwy na takie próby. A że mówić za bardzo nie umiałem jeszcze, to i negocjować na tzw. argumenty nie było jak. Choć w myślach miałem gotową całą retorykę obrończą, godną jeśli nie Mlaksisa, to przynajmniej Rapiera.
Rozsiadłem się wokół klocków, drewnianych, nie to co współczesne wietnamskie podróby, i rozciągnąłem szpalty katowickiego – jakby był jakiś inny! – „Sportu” i zacząłem literować, potem sylabizować. Całkiem łatwe to czytanie było. Trochę tylko trudniejsze od pisania na blogu wiele lat później.
Z tym Górnikiem to wyszło tak, że wszystkie porządne Hanysy kibicowały Ruchowi i ja, dumny mieszkaniec Pętli na Batorym, wypożyczany tutejszym dziewczętom do pchania w wózku – jakże już wtedy miałem wielkie powodzenie!, także powinienem, a jednak pewne traumatyczne przeżycia uczyniły ze mnie zdradzieckiego Żabola, tak jakby moi przodkowie carowi, a nie cesarzowi wiernie służyli w wojsku poborowym i ochotniczo w innych, ale wtedy się o tym głośno nie mówiło.
Dwa roki wcześniej oddawałem się grzecznie drzemce technicznej, po ulicach czasem przejechał wóz opancerzony, na nowiutkich trybunach przy Cichej tłum ekscytował się grą patałachów I nagle jeden, do dziś nie wiadomo, z drużyny gospodarzy czy przyjezdnych, chciał oddać strzał stadiony świata, ale piłka tak zawirowała w powietrzu i tak długo leciała, i tak już siły nie miała, że ostatnią mocą wpadła do mojego spacerowego wózka przy aucie, budząc mnie ze snu przepięknego, o maszketach z Rajchu i Hucie Luna. Automatycznie odkopnąłem piłkę i trybuny aż zamarły w zachwycie, tak silne było to zagranie i zawsze potem pan Gerard, kiedy jeździliśmy na Kalinę gryźć szklanki, żałował, że nie rozwijam swej kariery piłkarskiej, bo byłbym na pewno lepszym fusbalerem niż on sam, a może nawet niż Ernest i – tu pan Gerard zniżał głos, bo kto to mógł wiedzieć, kto pilnie słuchał nad wuzetką przy stoliku dalej – … i nawet Ernest.
Ja już wtedy, kiedy w maju wszyscy maszerowali pod czerwoną, wiernie stałem pod ruską flagą i tak Hajduki Wielkie straciły kolejnego wielkiego piłkarza, a polska piłka nie zyskała nic.