Pieczątka

Za drzwiami słychać było jakieś szelesty. Sondzia wstał od biurka i wyjrzał na korytarz. Znowu nikogo nie zobaczył. Na urzędowym wózku leżały akta.

Westchnął. Zaczął przenosić teczki do pokoju, rozpatrzone sprawy umieszczając na wózku.

Kilka minut po zamknięciu drzwi usłyszał jak wózek odjeżdża. Gdyby wyjrzał, to, jak nauczyło go doświadczenie, nikogo by już nie było. Od miesiecy nikogo nie widział. A podobno sprawiedliwość jest może ślepa, ale nie nieludzka.

Dolał do fusów wody z kranu, szczęśliwie do Wisły było bardzo daleko, i rozłożył kolejne dokumenty na biurku z Ikei. Zaczął czytać. Zwykły człowiek. Niewyróżniający się z tłumu. Mógłbyś pomylić go z każdym innym. Na dołączonych zdjęciach podobny zupełnie do nikogo, odcinała się jedynie niezdrowa morska opalenizna.

Sondzia przez moment zastanawiał się, której pieczątki użyć. Walnął z całej mocy w dokument.

Auć.

Zabolało. Paliczki nie wytrzymują długą tak morderczej roboty. Choroba zawodowa.

Wyzwolenie

Frajter Eugeniusz „Ginter” Halupczok pierwszy kopnął drzwi. Ubezpieczali go szeregowiec Nowok i lejtnant kawalerii Sikorski. Pomieszczenie było puste, wyglądało na od lat nieodwiedzane i tylko gruba warstwa kurzu zalegała po kątach. Opuścili beryle ku posadzce. I dopiero wtedy zauważyli dziwny kształt  w kanale naprawczym. Sikorski zaświecił latarką i oczom żołnierzy Narodowych Sił Ślunskich ukazała się sylwetka jakby człowieka, zastygła w grubej warstwie jakiegoś oleistego świństwa.

Nowok, który przed nastaniem niepodległości był mechanikiem samochodowym, zbliżył się zoologicznego tworu, wcisnął palec w głąb, chwilę powiercił, przyjrzał się kciukowi spod hełmu, następnie polizał.

– Golf czwórka, czarny metalik. Zadbany. Góra pół miliona kilometrów, no może sześćset tysięcy. Oprócz odświeżacza z lidla lekko wyczuwalne pyłki z mazowieckiej prerii, panie oberlejtnancie.

– Długo leży?

– Jakieś dwadzieścia lat. Smar to Castrol, to się nie rozkłada.

– Łon jest z noszych – Wypalił milczący dotychczas Halupczok.

– Ginter mosz recht – Teraz Nowok podszedł bliżej i obaj żołdacy zapatrzyli się w podbrzusze denata.

– Skąd możecie to wiedzieć? – Zapytał Sikorski.

– Panie lejtnancie, spojrzy pan dokładniej.

Sikorski wzruszył ramionami.

– Z całym szacunkiem, Pan jest Polok, ja, to Pon tego niy wi? Wystarczy spojrzeć na puloka, typowo ślunski, bo…

W dzielnicy zagrzmiał ostrzał z rakietnic. Żołnierze się przegrupowali i wybiegli z garażu. Wałbrzych się sam nie wyzwoli spod wielowiekowej polsko-germańskiej dominacji.

Trup uśmiechał się łagodnie, jakby szczęśliwy, że wszystko się już skończyło. Tuż obok jego głowy wydrapano dwa piktogramy. Jeden przypominał głowę pandy wielkiej, drugi niedwuznacznie kojarzył się z tortem.

Orzechowym.

Jajka Adama

I znalazłem się w świecie średniowiecznej alchemii albo w pokomunistycznym garażu samochodowym, przez dłuższą chwilę nie potrafiłem tego dylematu jednako rozstrzygnąć, tak się dymiło z przeróżnych alembików i dopiero minucie dostrzegłem w tymże mroku stojący przy oknie teleskop, a także dwie potężne książki na blacie. A były to piwowska biografia cesarza Rudolfa Habsburga oraz Księga Proroctw Wszelakich osławionego Nostradamusa.

Zza mgły wychynął jakowyś stwór w żelazo oraz skóry oblecony i zza maski wyseplenił:

– Przywiozłeś?

Ostrożnie skinąłem głową, pozostając nadal z wędką, bambusową, u boku i w kapeluszu rybackim na głowie. Lękałem się, że rozkaże mi się rozebrać jakby na to anons wskazywał, ale nie:

– Bo ja już o krok jestem od receptury na złote jaja i potrzebuję tylko ten jeden odczynnik, Ogarku i jak go zdobędę ród Cmelakowy będzie znowu panował nad całym rynkiem wschodnioeuropejskim cipek i ich lukratywnych produktów. No dajże, no szybko.

I ja udaję, że w plecaczku gmeram i tylko krok jeden po drugi ku tyłu robię. Trzeba uciekać przed tym szaleńcem, zanim mnie do kotła wrzuci i przerobi na diamenty. Albo przynajmniej karmę dla zoo.

Byłem już prawie w progu wrót – tak naprawdę to nie wiem, czy był tam jakiś próg, metalowy albo choćby z betonu odlany, choć mógłby być też taki na śruby wkręcany albo zwykła listewka metalowa, ot dla picu położona, bo szacowna małżonka kazała zrobić COŚ W KOŃCU z tą podłogą, co to się jednemu mojemu znajomemu z internetu przytrafiło i małżeństwo trzeba było potem latami ratować na sesjach u psychomacherów, a co jeden to może nie lepszy w swym fachu, ale na pewno droższy – prawie już wyszedłem z tejże jaskini, kiedy klamka zapadła i wszedł człowiek jeden do jednego jak ja wyglądający, z wędką i innymi imponderabiliami czytelnika Cats sprzed dwóch dekad, łącznie z wąsem nierówno przyciętym pod czerwonym nosem.

– Kurwa, znowu lustro – Westchnął jakoś tak ociężale i ruszył ku jaskiniowcowi, który wpatrywał się w nas z rosnącym zdumieniem i zdenerwowaniem:

– Łap tego… – I tu należałoby wpisać znaczki jak w komiksach Orbity albo Korony w czasach mej, przemykającej mi przed oczami jak film pospieszny, i przedwcześnie mającej zostać za chwilę brutalnie przerwanej młodości, ale niestety klawiatura mi się zacina.

Ogarek, jak się domyślam Ogarek, zareagował pierwszy i choć zerwałem się do ucieczki nie miałem najmniejszych szans w wyścigu z tym, co na pierwszy rzut oka widać było, ach te nóżki, wytrawnym piechurem i na dodatek źle sznurówki zawiązałem przez co wylądowałem w kanale.

Samochodowym, bo to jednak był i nadal jest garaż, i teraz w nim siedzę, przykuty do zawieszenia tylnego volkswagena na płockiej rejestracji, smar, mam nadzieję, że to smar, na mnie skapuje, a moi dręczyciele pytlują coś zawzięcie w nieznanym mi języku, co to brzmi jak nieszlachetna wersja ślunskiego, czyli najpewniej jest to niemiecki, ale jakiś zepsuty.

Nie tak, oj nie tak, miała się skończyć ta opowieść. A tylko chciałem orzechowy tort upiec i zabrakło mi, waszemu Adamowi, jajek w lodówce.

Wielki powrót cipek

 „Furaż to je w garaż”

Kupowałem właśnie jaja, świeże na tort, kiedy usłyszałem to niepokojące zdanie, które otworzyło jakąś sekretną szufladkę w mojej głowie.

Po kilku krokach przypomniałem sobie. Jajka upadły na chodnik z kostek bauma i popędziłem do domu, by upewnić się w swych podejrzeniach. Szczęśliwie udało mi się zakończyć remont pokoju trochę wcześniej i wszystkie moje książki już dawno wróciły na swoje miejsce. Wszystkie trzy książki; kieszonkowe wydanie „Jak pisać, to tylko dla pieniędzy” Blogera Kamilka, pierwsze wydanie wiców Masztalskiego i oprawiony w ekologiczną skórę tom „Sekrety tego świata i światów inkszych”.

Mieli obóz daleko, na Uboczu, uprawiali orkisz, który przerabiali na proch strzelniczy i ropę. Postępowali wg Zaginionej Księgi Ergonautów, której preambuła głosiła „My tak mówimy, więc tak jest.”

Hasło dotyczyło sekretnej sekty Ergonautów, stworów tajemnych oraz na wpółlegendarnych, które rzekomo miały się zadawać z Čmelákami, potężnym niegdyś praskim, a obecnie spauperyzowanym w Olandii, rodem hodowców, za przeproszeniem, cipek. Choć Frantisek, obecna głowa rodziny, systematycznie wszystkiemu zaprzecza, w pierwszej połowie straszliwego XX wieku ród ten zmonopolizował europejski handel, za przeproszeniem, cipkami i ich produktami naturalnymi, przez co wielokrotnie wpływali na rynek tortów orzechowych oraz ciastek, a także na bliźniaczy parkiet porannej kawy z mlekiem albo bez.

Szczęśliwie zachowałem wycinek z poważnego pisma młodzieżowego z czasów mej młodości, nazywało się ono Cats i było pozycją bogato ilustrowaną oraz niezmiernie interesującą w szczegółach. Posiadało również dział anonsów towarzyskich i na rzeczonym wycinku zachowało się takie oto nieszczęsne wołanie:

Bardzo tęsknię, odezwij się proszę, pewnie mnie nie pamiętasz, ja nie pamiętam czy masz na imię Dzidosław czy może to z telewizji… Wiesz, za remizą w tamtym roku, mówiłeś, że masz nowy rower, z bagażnikiem… że masz klasycznego bambusa, na ryby, chciałeś pokazać…

Plan obmyślałem przez dwie nieprzespane noce i w końcu zamówiłem „Rower olęderski, tanio, prawie nieużywany za 20 ojro” od sympatycznej sprzedawczyni jeżanna66 na jednym z serwisów aukcyjnych. Gorzej poszło z wędką, bambusową, na ryby i inne płocie, jej uprzedni właściciel gonił mnie pełne dwa kilometry, zanim w końcu dał spokój. Rower co prawda nie miał bagażnika, a miał mieć, och ta jeżanna66, ale postanowiłem zaryzykować i udałem się pod wymieniony w anonsie adres.

Zastukałem klasycznym… bambusem w drzwi. Odemknęła się taka klapka na oczy jak w żeńskim klasztorze, pełnym, za przeproszeniem, cipek, choć nie tych licencjonowanych przez firmę Čmelák y brat. Wyszeptałem:

 „Furaż to je w garaż”.

Wrota się rozwarły.

Materac Gnozy

Pewien mężczyzna, niewyróżniający się niczym szczególnym nawet na plaży, zasnął na materacu, nie ogrodziwszy się uprzednio od współrodaków choćby parawanem. Był to obiektywnie i w opisywanym przypadku wielki błąd. Grupka młodzieży, którą dawniej nazwano by po prostu chuliganami, a dziś najpewniej liderami przyszłości, ostrożnie umieściła materac na falach morza B. w mieście G. i tenże podryfował, niesiony przybojem.

Mężczyźnie śnił się Karol Marks tworzący Boga na swoje podobieństwo. Fale oblewały materac, a jako że był sam środek sezonu ogórkowego, w mediach natychmiast pojawiły się paski o tej sensacyjnej odysei.

Aż w końcu niecodzienna jednostka pływająca przycumowała do plaży w  mieście G., ale nie tym samym, co pierwsze miasto G. Mężczyzna zbudzony przez głośne pytania reporterów nie miał im nic ciekawego do powiedzenia.

– Nie mam państwu nic ciekawego do powiedzenia – Oświadczył zdumionym przedstawicielkom i przedstawicielom polskich mediów, załadował materac – po spuszczeniu powietrza – na plecy i ruszył ku G. Pilnie potrzebował kremu do opalania, którego tubka, taką miał nadzieję, bezpiecznie spoczywała w aktówce na plaży w tamtym mieście G.

Miasto jak twoje

Zwykle nie poznaję moich klientów, choć wolę ich nazywać potencjalnymi celami, osobiście, jednak ten był szczególnie upierdliwy, znaczy się bardzo mu zależało na spotkaniu ze mną, i nawet przesłał mi bilet na pendolino do stolicy. Jako że w Warszawie ostatni raz byłem na wycieczce klasowej w podstawówce, to postanowiłem ofertę przyjąć, by sprawdzić, czy w tamtejszym zoo nadal głodzą niedźwiedzie. Strasznie wychudzone były biedaki i rzucały się na każdą kanapkę, nawet z mortadelą.

Co to jest mortadela?

Jako jednak, że jestem człowiekiem oszczędnym, sprzedałem bilet na pendolino, a sam zarezerwowałem sobie miejsce przy oknie w pociągu do Warszawy Wschodnia. I to na tym dworcu wrzuciłem całą złotówkę akordeoniście na schodach, i ten biedny Mazowszanin aż ukłonił się na ten widok i uśmiechając się radośnie podziękował mi tymi słowy:

– Pieroński gorolu, nie mosz dojcze marek?

Aż się zagotowałem, mnie, współrodaka tak obrażać? Jak jakiegoś Polaka? Aż chciałem przyfandzolić temu lebrowi, ale potem sobie pomyślałem – przecież nie znam jego przeszłości, nie wiem jakie nieszczęście go tu przywiodło. Może jak Lucjan Brychczy został porwany za młodu i go złamano pułkownikowskimi apanażami? Mógł być legendą Górnika, a został…

Rozmyślałem o tym wszystkim zbliżając się do biura mojego kontrahenta. Pod podanym adresem stał taki baraczek, aż musiałem sprawdzić raz jeszcze. Zerkam na karteczkę, i rzeczywiście. Pukam do drzwi wejściowych i wyjściowych, bo innych przecież nie ma. Otwiera mi człowieczek w fioletowym garniturze i zaprasza do środka:

– Proszę, panie Adamie. Kawki może? Mam tylko sypaną, moi aplikanci zepsuli mi  ekspres. Ho ho, ze dwadzieścia lat temu to było, w 99 bodaj? A już wiem, w 2002, wtedy kiedy Piresowi złamali nogę i nie pojechał na mundial, a był wtedy lepszy niż Zidane.

Oho, uważaj. Trafiłeś na fana Arsenalu, pomyślałem, tacy najgorsi. Wiem, bo sam nim jestem.

Muszę przyznać, że gospodarz całkiem dobrze zareagował na mój widok. Nie roześmiał się widząc jak rozczesuję warkoczyk i wszystkie trzy włosy fruwały w przeciągu. Chyba spodobała mu się moja koszulka, unikat zespołu Anal Destroyer 666, na świecie kupiło ją tylko 4000 ludzi, no w sumie 3999 i ja, bo jak nie zacznie opowiadać, że za młodu słuchał Iron Maiden. Matko, wszyscy słuchali Iron Maiden. Wszyscy bez słuchu.

– I pewnie Bajmu? – Zapytałem więc, ten na moment stracił języka w gębie. Zaraz jednak zaczął dalej pytlować, a ja omiotłem spojrzeniem pokój w którym się znajdowałem. Boazeria i kasetony, wielka skóropodobna kanapa, fotel z zamszu i plastykowe listwy przypodłogowe, pociągnięte lakierem. Lata osiemdziesiąte w pełni. Dostrzegłem nawet, nie zmyślam, plakat Mięciela z Piłki Nożnej, ten taki, kiedy miał plaster na nosie.

Anal Destroyer 666, zespół, który rozpadł się zanim nagrał pierwszą płytę. Wokalista rozpił się i popełnił samobójstwo w wieku siedemnastu lat. Drugi z muzyków wkrótce poczuł powołanie i dziś jest już biskupem, z wielkimi szansami na kardynalski kapelusz, a może nawet coś więcej.

Zastanawiałem się kogo przypomina mi mój rozmówca. I nagle skojarzyłem. Kiedy poprzednio byłem w Warszawie, jakiś praski cwaniak – he, zaraz tam praski, najpewniej lubelski –  sprzedał nam medaliony z syrenką, cycki ledwie zasłonięte tarczą, jako kamienną pamiątkę dla rodziców, pół darmo opylił i zniknął. Syrenka była kredowa i potem malowaliśmy napisy obsceniczne i trochę bardziej cywilizowane pod sejmem.

– …no więc trzeba by napisać dwa takie krótkie teksty – W końcu przeszedł do konkretów, zastrzygłem uszami. – Tu mam nazwiska. – I podsunął mi kartkę.

Rzuciłem okiem.

– No, z tym pierwszym nie ma problemu. Ale ten drugi… – I robię ten taki ruch, jakbym chciał wyjść.

– Rozumiem, boi się pan tego ze Szczecina? Podwoję stawkę.

– Ależ nie, chodzi o tego z Płocka. On ma Kotę.

Oczywiście blefowałem. Napisałbym kalumnię na obu. I to darmo, z czystej przyjemności.

– Podwójnie za obu, więc?

Skinąłem głową i uścisnęliśmy sobie dłonie jak sędziowie ściskają zawodnikom obu drużyn.

– Panie Stanisławie, a dziekan? – Na wszelki wypadek zapytałem.

– To ja jestem dziekanem – Odpowiedział. I dopiero to naprawdę mnie zdziwiło.

Mazowieckie chomiki

Jedynym atutem bycia starą ciotą, tak około trzydziestoletnią, jest to, że można każdemu prosto w oczy głosić prawdę. Pamiętam choćby chomiczą panikę koło dwutysięcznego roku, kiedy cały świat żył milenijnym wirusem, ale to nam głęboki strach zajrzał we wszystkie trzy oczy. Pierwszy ze straszną wieścią przybiegł Cienki Bolo, podekscytowany jakby na pikietę trafił nowy, nie ruchany jeszcze czternastolatek, który nas, piętnastoletnie stare wygi, wykosi z biznesu i mówi ta stara prukwa do mnie: Księżno – bo taką wtedy miałem ksywkę, piękny byłem jak młoda Remy Schneider w filmach o Sissi –  no więc mówi do mnie jakoś tak:

Księżno moja kochana, trza będzie wciągnąć gacie i wrócić do ojców i matek swych, wziąć za uczciwą robotę, zapomnieć o friendowskich przyjemnościach, zawodówki pokończyć i ożenić się zaraz po dwudziestce, bo armageddon nadchodzi szybciej niż nad Wall Street… i dalej już z trudem słuchałem, bo Cienki Bolo – ale to mu przyznajmy, długi, i jak szpilki ubierał, to musiał specjalne, co od jednego Austriaka dostał w prezencie, bo u nas takich wielkich, europejskie czterdziestka piątka, wtedy jeszcze nie było – bo Bolo miał przeciwny sposób mówienia. Uciekł od starych, kiedy ci popadli w jakowąś dewocję nowoamerykańską, łączącą przepowiednie Starego Testamentu z osiągnięciami czikagowskiej ekonomii azbestowej i z tego wyszedł taki Bolo, co to gadał jak raz Wernyhora, a raz jak taki luj spod Pierdziszewa, gdzie zresztą się urodził. Sam teraz widzę, że popadłem w podobną manierę, zaraz ze mnie Michaśka Literatka spod skóry wyskoczy jak ten wrzód na dupie, choć osobiście wolałbym być jak zakochany jeniec.

Z Bola w końcu wyciągnęliśmy, że jakiś biznesmen spod Płocka wyhodował nowy gatunek chomika, co to nie ma futra, ani zębów i pazurów, i teraz w WAR-SZA-WIE – nazwę stolicy wymawialiśmy właśnie tak, z mieszanką zgrozy oraz podziwu, po tutejszych dworcach, parkach i szaletach wierzgały tabuny dzikich opowieści o chłopakach, co to tam wyjechali i odnieśli, mierzony tonami lubrykantów, SACK-CES – i teraz w WAR-SZA-WIE w branży zastój kompletny, wszyscy tylko kupują te chomiki, nawet polskie Dojcze co to wróciły do Hajmatu i tak chętnie obsypują złotodupych chłopców prawdziwymi markami, teraz tylko kombinują jak takiego chomika legalnie wywieźć za granicę, i szlus, nie będą przyjeżdżać na Ślunsk w innych celach niż familijne i marek, tychże marek!, ciężko zarobionych na taśmie z metkami, alufelgami i parówkami, nam nie podarują, tylko bajtlom swym ponakupują konsol nintendo, by się Frycenamdt nie czepiał dłużej, że źle prawdziwych śląskich Niemców na niemieckich Niemców wychowują.

Nie mieściło nam się…. w głowach, całe to chomikowanie. Nawet Szybkkki Józek, co to miał prawie dwudziestkę, się trochę jąkał i w tej branży widział wszystko, miał pewne problemy z wyobrażeniem sobie tego i pobledliśmy wszyscy jak staliśmy w tym  przejściu podziemnym, choć może to wina świateł była, słabo był oświetlony wówczas dworzec, choć przynajmniej z kielichami. By nie przedłużać tych wynurzeń, wspomnę tylko, że przez dwa tygodnie ruch w interesie był mniejszy, te wszystkie stare cioty i ojcowie rodzin z efebowskim odchyleniem, czekali pospołu na te chomiki, co bardziej niecierpliwi eksperymentowali we własnym… zakresie i na izbach przyjęć u weterynarzy ruch się zwiększył o 300%. Tyle to było ze słynnej paniki chomiczej. Kilka miesięcy później dopadła mnie mutacja, zbrzydłem i przeszedłem na emeryturę.

Po latach dowiedziałem się jak to było naprawdę. Otóż jakiś płocki domorosły Maczurin skrzyżował kilka pokoleń chomika domowego we wczesnej nastoletniości i tak eksperymentował na biednych zgryzoniach, że padały jak muchy i smród był już tak okropny,że mu starzy zapowiedzieli, ze albo on albo one – coś z domu natychmiast wylatuje. I tenże Marcin wywalił zwierzaki, co może i szkoda, bo piękny był on rzekomo jak Narcyz i takiegoż to charakteru, to by sobie chłopak wiódł wspaniałe życie na ulicy, a tak to ponoć prawnikiem został i teraz w Sądzie Najwyższym siedzi albo Trybunale.

Te chomiki znalazły nowy dom na mazowieckiej prerii, u jednego z kuzynów przyszłej gwiazdy płockiej palestry. I rzeczywiście były dalej rozmnażane, jednak z zupełnie innych powodów niż seksualne. Po transformacji uległa atrofii tkanka społeczna miejscowego pegeeru i w tych ciężkich warunkach cywilizacyjny rozwój populacji uległ zatrzymaniu, a wręcz cofnął się do poziomu grup zbieracko-łowieckich. Chomiki stały się nie tylko podstawowym źródłem protein, ale także żywą fermą futer na zimowe odzienie, a ich zęby oraz pazury służyły miejscowym szamanom, zatrutym sporyszem, do wytwarzania amuletów i talizmanów.

Komputery też nie padły po nastaniu nowego tysiąclecia.

Cipki

Asia wróciła do domu z długiego spaceru i seansu tulenia się z brzozami. W doskonałym humorze wbiła kod do domofonu i otwarła drzwi do mieszkania własnymi kluczami, tak by nie absorbować niepotrzebnie Čmeláčka, który ciężko zdalnie harował na chleb codzienny dla siebie i na kostki brukowe dla Polski. Już za moment rozłoży się na kanapie. Asia, nie ciężko harujący Frantisek.

To,  co znajdowało się na stole wzbudziło jej zaniepokojenie.  Dwie litrowe butelki wina bez etykiety? Dużo. Jakby na przeprosiny.

Czyżby…

Jeszcze miała moment nadziei. Spokojnie przemaszerowała po mieszkaniu, zaglądając do każdego kąta. Nikogo. Zajrzała nawet pod kanapę, choć ta tego absolutnie nie znosiła i zajęczała w proteście, gdy Asia usiadła pomyśleć. Bawiła się zasuszonym sercem niejakiego R. na srebrnym łańcuszku, ta czynność zawsze ją uspokajała.

Balkon. Tylko tam mógł się ukrywać.

Tak naprawdę wiedziała już wszystko. I rzeczywiście, Frantisek Čmeláček stał skulony pod najdalszą ścianą i nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy.

– Żeby to była była inna kobieta. Albo pisarz. – Podeszła do komórki.

Zdjęła haczyk. Nieopisany harmider uderzył ją prosto w twarz.

****

Čmeláčkowie był to bardzo zasłużony czeski ród, który jeszcze za Franza Josefa zeslawizował swoje nazwisko – i dziś już nie pamiętam, czy poprzednie było bardziej austriackie czy niemieckie – a także mieszkańcy Pragi od czasów jeszcze dawniejszych, koneserzy miejscowego piwa i egzotycznych piękności. Już pradziadek Vaclav, przedtem Heinrich, popijał w gospodzie  „U Kalicha”, a według, nie potwierdzonej co prawda przez historyków, ale na czym się oni znają?, legendy rodzinnej to on pierwszy kupił ośmioletniemu wówczas Panu Hrabalowi pierwsze piwo, gdzieś w knajpie na Żiżkowie.

Jakby nie było, to bohaterami prozy Pana Hrabala byli potem i dziadunio, i tatusiek Frantiska, i tylko on sam nie zdążył trafić do żadnej powieści albo choćby malutkiego opowiadanka, bo Pan Hrabal wcześniej postanowił skończyć z pisaniem poprzez wypadniecie przez okno i tylko złośliwe języki sugerują, że to dlatego, że miał już po dziurki w nosie  ptasich przygód familii Čmeláčków. Pan Hrabal opisał więc i dokonania lotnicze dziadka na froncie włoskim w roku 1917, kiedy to dziadunio spadł  z Matterhornu i tak długo leciał, że zdążył oblecieć całą ck monarchię dwukrotnie, i potem tatuńcia scysje z szefami spółdzielni.

Familia bowiem miała, jak każda porządna środkowoeuropejska rodzina, mroczny rodzinny sekret. Męskich osobników ciągnęło mianowicie nieznośnie do cipek. Tak to dziadek wylądował w końcu z tego Matterhornu na kapeluszu węgierskiego honveda, pomylił mianowicie wojskową dumę przedtrianonskich Węgier z kogucim ogonem. Z kolei tatuńcio, kiedy komunizm uspołecznił prowadzony przezeń interesik, krzyczał, płakał i groził Dubczekowi, miejscowemu aparatczykowi, a jego podopieczne, wynoszone przez brutalnych milicjantów, jakże się rozszczebiotały wzywając go na ratunek. Nic nie mógł poradzić, kiedy zapakowano je na ciężarówkę i wywieziono w nieznanym kierunku. Nawet przed straszliwie wyposzczonymi hitlerowcami je uchronił, a teraz, pfu rodacy, zbezczeszczą, i to darmo, jego pracownice.

Tatuńcio tak ciężko sprawę odchorował, że wymierzono mu tylko trzy miesiące aresztu i zamiast wysłać do kopalni uranu, zesłano do Karlsbadu. Do sanatorium. Jako palacza.

Frantisek, wychowanek nowych czasów i ogólnie całkiem zdolna bestia, zdawał się wolny od najcięższej formy cipofilii tego jakże ogólnie zacnego rodu, jednak od czasu do czasu i jego pętał jakiś niechrześcijański szatan. Wtedy to…

****

… Asia otwarła drzwiczki komórki. Nie myliła się.

Na maszynie do pisania, obok-pod-wszędzie gdzie tylko się dało, siedziały kury i łypały na nią złowrogo. Doliczyła się jednego koguta, siedemnastu niosek, czterech pisklaków płci nieznanej, trzech kurek karłowatych i nawet jednej perliczki.

A to nie koniec. Čmelak coś podejrzanie długo się zginał się pod tą ścianą. Chyba nie kupił…?

cipki

Dziadunio c. 1908 roku, archiwum rodzinne