„Miłą panienkę z zamożnego domu w celach najoczywiściej matrymonialnych chętnie zapoznam” – takiej to treści ogłoszenie zamieściłem całkiem niedawno w Dzienniku Zachodnim i przez pierwszych siedem dni dostałem w odpowiedzi jedynie propozycję kredytową, kartkę z Cypru od mamusi oraz reklamę krakowskiego hotelu na godziny, co mnie z lekka zbulwersowało. W Katowicach mamy przecież lepsze i tańsze. Słyszałem od kolegów.
Wczoraj jednakże otrzymałem tajemniczy, obwinięty różową wstęgą, pakunek mocno pachnący perfumami i to takimi nie z Biedronki. W środku znajdował się bilet na jutrzejszy, czyli sobotni, bo to piątek był, spektakl w Teatrze Rozrywki. Zafrasowałem się tylko minimalnie, bo choć poprzednio w teatrze byłem jeszcze w podstawówce, to jako człowiek oczytany, wiem jak się w takich przybytkach należy zachowywać. Obskoczyłem tylko sąsiadów celem skompletowania odpowiedniego stroju wieczorowego.
Niezorientowanym muszę w tym miejscu koniecznie objaśnić topografię Chorzowa, ze szczególnym uwzględnieniem okolic centrum. Jest to przemiłe, niegdyś robotnicze miasto średniej wielkości, aktualnie w trakcie przebudowy architektonicznej, nielicznym turystom znane do niedawna jako „TO coś z estakadą”. Nie musicie się dłużej lękać, o dzielni włóczykije i szwędałki, zostało przepięknie odnowione i przez najbliższych pięć lat, dopóki gwarancja będzie gwarantowana, nic nikomu na głowę raczej nie zleci. Co pod każdym względem jest trochę smutne, bo jednymi z najbardziej ekscytujących chwil mojego dzieciństwa był iście pascalowski zakład – odpadnie czy nie odpadnie?
Wysiadłem z autobusu i odpicowany jak dzik na sezon łowiecki ruszyłem… w drugą stronę. Jak najdalej od teatru. Jako człowiek na poziomie doskonale rozumiem, że do przybytków kultury udajemy się własnym pojazdem, najlepiej czterokołowym, najlepiej wylizingowanym. Postanowiłem więc imitować nie tylko posiadanie samochodu, ale i to, że postawiłem rzeczony wyobrażony pojazd na parkingu jednego z pobliskich supermarketów, co czyni każdy rozsądny członek elity.
Obszedłem cały kwartał kamienic jakbym był w Nowym Jorku, w Queens albo Bronksie i tylko widziałem blask oczu oraz zapalniczek w bramach, gdzie ostatni tubylcy całymi dniami stróżują w odwiecznym lęku przed komornikami i czyścicielami…, pardon, idę w końcu do teatru, prężnymi biznesmenami z branży developerskiej. Mnie (mi) dali spokój, co mnie ponownie zasmuciło, bo jakby wyczuwali we mnie jednakże nie tyle nieudanego psychopatę, jakim to siebie chętnie widzę, ale ostatniego lebra z Lipin albo Kochłowic, mimo dystyngowanego stroju i dumnej postawy.
Wszedłem do słynnego chorzowskiego przybytku chałtury, pardon, kultury i tylko trochę zestresowany, bo jednak podstawówka to było dość dawno temu, udałem się na widownię, okazując przedtem bilet uroczej starszej pani. Zaprowadziła mnie do loży, za co zrewanżowałem się całą złotówką, w duchu zastanawiając się, czy to jednak nie zbyt wiele napiwku. Teraz, kiedy znajduję się w górnych trzech procentach społeczeństwa, muszę dbać o pozory, zachowywać się jak oni i oszczędzać każdy grosz. Inaczej nigdy nie osiągnę sukcesu.
Byłem, muszę to wyznać, mocno zdenerwowany i trochę podekscytowany nową sytuacją. Szarpnęła się na lożę ta moja wybranka, zapowiada się całkiem poważny związek,z tą myślą sięgnąłem po lornetkę. Była to stara zabawka jeszcze z dzieciństwa, z pękniętym jednym szkłem, ale doskonale przybliżała zmęczone twarze wykwintnych panów marzących o młodych kochankach i imponujące dekolty ich ślubnych towarzyszek. Przestraszył mnie dźwięk dzwonka, musiało mi się zdrzemnąć i myślałem, że jestem w dziewiątce, na wysokości Kafauzu i odruchowo schowałem ręce do kieszeni. Poza mną w loży nikogo nie było. Pewnie nadal nie wybrała sukienki, kobiety już takie są, pomyślałem,ciekawe czy zdąży przed pierwszym antraktem?
Zapadła ciemność. Wpatrywałem się w kurtynę, kiedy oślepiło mnie mocno bijące światło reflektora, moi współwidzowie wypuścili powietrze z płuc i po sali odbił się dźwięk jakby nabitego syfonu albo pierdnięcia. Z drugiego końca dobiegł histeryczny śmiech jakiejś damulki i głośny szept wzburzonego mężczyzny w wieku, po głosie sądząc, zaawansowanym średnim:
– To ma być on, ten nowy amant?
Pot lał się ze mnie hektolitrami, bo przypomniał mi się mój sceniczny debiut. W pierwszej klasie wtedy byłem. Jakiś absolwent wydziału teatralnego objeżdżał Polskę ze swoim programem, biednym jak nasz kraj u progu transformacji, i pewnie wyrzekając na zmarnowane lata, bawił dzieci przebijaniem balonów,recytowaniem wierszy i śpiewaniem nieśmiesznych kupletów. W pewnym momencie zaprosił na scenę dziewczynkę i chłopca, chłopca w koszulce ze lwem.
Nie muszę chyba dodawać, że tym chłopcem, który notabene koszulkę od razu znienawidził, byłem ja? I choć był to spektakl z zamierzenia komediowy, pewnie trochę burleskowy, na scenie wydarzyła się wielka tragedia, którą mój oprawca przerwał zdecydowanie zbyt późno napomnieniem bym zaprosił Olę na oranżadę. Tego oczywiście nigdy nie uczyniłem, czego w późniejszych latach trochę żałowałem, bo pannica,o rok starsza, należało do tych, co to im spodnie i bluzki się szybko wypełniają i w wieku trzynastu lat latała po szkole, z tyłkiem, tak po prawdzie, trochę na wierzchu. Tak to zostały mi po tym epizodzie depresja i nowy pseudonim.
Zgryzawka. Dzieci są bystre, cwane i okrutne. Nie tak jednak jak dorośli.
Musiałem improwizować.
I teraz mam już etat na przyszły sezon.