Spektakl życia

„Miłą panienkę z zamożnego domu w celach najoczywiściej matrymonialnych chętnie zapoznam” – takiej to treści ogłoszenie zamieściłem całkiem niedawno w Dzienniku Zachodnim i przez pierwszych siedem dni dostałem w odpowiedzi jedynie propozycję kredytową, kartkę z Cypru od mamusi oraz reklamę krakowskiego hotelu na godziny, co mnie z lekka zbulwersowało. W Katowicach mamy przecież lepsze i tańsze. Słyszałem od kolegów.

Wczoraj jednakże otrzymałem tajemniczy, obwinięty różową wstęgą, pakunek mocno pachnący perfumami i to takimi nie z Biedronki. W środku znajdował się bilet na jutrzejszy, czyli sobotni, bo to piątek był, spektakl w Teatrze Rozrywki. Zafrasowałem się tylko minimalnie, bo choć poprzednio w teatrze byłem jeszcze w podstawówce, to jako człowiek oczytany, wiem jak się w takich przybytkach należy zachowywać. Obskoczyłem tylko sąsiadów celem skompletowania odpowiedniego stroju wieczorowego.

Niezorientowanym muszę w tym miejscu koniecznie objaśnić topografię Chorzowa, ze szczególnym uwzględnieniem okolic centrum. Jest to przemiłe, niegdyś robotnicze miasto średniej wielkości, aktualnie w trakcie przebudowy architektonicznej, nielicznym turystom znane do niedawna jako „TO coś z estakadą”. Nie musicie się dłużej lękać, o dzielni włóczykije i szwędałki, zostało przepięknie odnowione i przez najbliższych pięć lat, dopóki gwarancja będzie gwarantowana, nic nikomu na głowę raczej nie zleci. Co pod każdym względem jest trochę smutne, bo jednymi z najbardziej ekscytujących chwil mojego dzieciństwa był iście pascalowski zakład – odpadnie czy nie odpadnie?

Wysiadłem z autobusu i odpicowany jak dzik na sezon łowiecki ruszyłem… w drugą stronę. Jak najdalej od teatru. Jako człowiek na poziomie doskonale rozumiem, że do przybytków kultury udajemy się własnym pojazdem, najlepiej czterokołowym, najlepiej wylizingowanym. Postanowiłem więc imitować nie tylko posiadanie samochodu, ale i to, że postawiłem rzeczony wyobrażony pojazd na parkingu jednego z pobliskich supermarketów, co czyni każdy rozsądny członek elity.

Obszedłem cały kwartał kamienic jakbym był w Nowym Jorku, w Queens albo Bronksie i tylko widziałem blask oczu oraz zapalniczek w bramach, gdzie ostatni tubylcy całymi dniami stróżują w odwiecznym lęku przed komornikami i czyścicielami…, pardon, idę w końcu do teatru, prężnymi biznesmenami z branży developerskiej. Mnie (mi) dali spokój, co mnie ponownie zasmuciło, bo jakby wyczuwali we mnie jednakże nie tyle nieudanego psychopatę, jakim to siebie chętnie widzę, ale ostatniego lebra z Lipin albo Kochłowic, mimo dystyngowanego stroju i dumnej postawy.

Wszedłem do słynnego chorzowskiego przybytku chałtury, pardon, kultury i tylko trochę zestresowany, bo jednak podstawówka to było dość dawno temu, udałem się na widownię, okazując przedtem bilet uroczej starszej pani. Zaprowadziła mnie do loży, za co zrewanżowałem się całą złotówką, w duchu zastanawiając się, czy to jednak nie zbyt wiele napiwku. Teraz, kiedy znajduję się w górnych trzech procentach społeczeństwa, muszę dbać o pozory, zachowywać się jak oni i oszczędzać każdy grosz. Inaczej nigdy nie osiągnę sukcesu.

Byłem, muszę to wyznać, mocno zdenerwowany i trochę podekscytowany nową sytuacją. Szarpnęła się na lożę ta moja wybranka, zapowiada się całkiem poważny związek,z tą myślą sięgnąłem po lornetkę. Była to stara zabawka jeszcze z dzieciństwa, z pękniętym jednym szkłem, ale doskonale przybliżała zmęczone twarze wykwintnych panów marzących o młodych kochankach i imponujące dekolty ich ślubnych towarzyszek. Przestraszył mnie dźwięk dzwonka, musiało mi się zdrzemnąć i myślałem, że jestem w dziewiątce, na wysokości Kafauzu i odruchowo schowałem ręce do kieszeni. Poza mną w loży nikogo nie było. Pewnie nadal nie wybrała sukienki, kobiety już takie są, pomyślałem,ciekawe czy zdąży przed pierwszym antraktem?

Zapadła ciemność. Wpatrywałem się w kurtynę, kiedy oślepiło mnie mocno bijące światło reflektora, moi współwidzowie wypuścili powietrze z płuc i po sali odbił się dźwięk jakby nabitego syfonu albo pierdnięcia. Z drugiego końca dobiegł histeryczny śmiech jakiejś damulki i głośny szept wzburzonego mężczyzny w wieku, po głosie sądząc, zaawansowanym średnim:

– To ma być on, ten nowy amant?

Pot lał się ze mnie hektolitrami, bo przypomniał mi się mój sceniczny debiut. W pierwszej klasie wtedy byłem. Jakiś absolwent wydziału teatralnego objeżdżał Polskę ze swoim programem, biednym jak nasz kraj u progu transformacji, i pewnie wyrzekając na zmarnowane lata, bawił dzieci przebijaniem balonów,recytowaniem wierszy i śpiewaniem nieśmiesznych kupletów. W pewnym momencie zaprosił na scenę dziewczynkę i chłopca, chłopca w koszulce ze lwem.

Nie muszę chyba dodawać, że tym chłopcem, który notabene koszulkę od razu znienawidził, byłem ja? I choć był to spektakl z zamierzenia komediowy, pewnie trochę burleskowy, na scenie wydarzyła się wielka tragedia, którą mój oprawca przerwał zdecydowanie zbyt późno napomnieniem bym zaprosił Olę na oranżadę. Tego oczywiście nigdy nie uczyniłem, czego w późniejszych latach trochę żałowałem, bo pannica,o rok starsza, należało do tych, co to im spodnie i bluzki się szybko wypełniają i w wieku trzynastu lat latała po szkole, z tyłkiem, tak po prawdzie, trochę na wierzchu. Tak to zostały mi po tym epizodzie depresja i nowy pseudonim.

Zgryzawka. Dzieci są bystre, cwane i okrutne. Nie tak jednak jak dorośli.

Musiałem improwizować.

I teraz mam już etat na przyszły sezon.

Jutro, w czas śmierci, o sobie zapomnij

Nie możesz tak naprawdę poznać swojej twarzy, bo zmienia się z każdą sekundą życia, a co więcej – łatwiej wyobrazić sobie ją, tą swoją twarz, niby tak dobrze znaną od pierwszej chwili, kiedy tylko w lustrze rozpoznałeś siebie, kiedy ręką wskazał odbicie ojciec, częściej matka, trzymający cię w górze i potem, już przedszkolak, po raz pierwszy poczułeś dreszcz bycia sobą, autonomiczną częścią większej całości, którą jeszcze kilka lat później bezpodstawnie utożsamisz z całą ludzkością, i w tej grze luster łatwiej wyobrazić sobie swoją twarz jutrzejszą niż poznać twarz już przeszłą, byłą – wpatrujesz się wtedy z niedowierzaniem w zdjęcie wypadłe spośród stron „Nostromo” i dziwisz się nie tyle nawet sobie samemu, co temu dziwnemu typowi z głupią fryzurą – i z wąsami albo ich brakiem – którym rzekomo niegdyś byłeś. Tomasz stał nad tomem Conrada w bibliotece swego ojca i miał do niego coraz większe pretensje, nie tylko dlatego, że właśnie umarł – choć jednak śmierć rodzica jest zawsze mniejszym ciężarem niż własna – ale i dlatego, że zatrzymał właśnie to zdjęcie, tę fotkę zrobioną dawno temu, dwa albo i trzy życia wstecz, kiedy może i nie był tak bardzo młody, ale świat był na pewno bardziej świeży.

Kartkował książkę dawno nieżyjącego wielkiego angielskiego pisarza, który, jak Tomasz, też był kiedyś Polakiem i po raz kolejny dotarło do niego, że pisarze używający tak koszmarnie długich zdań skrywają pod nimi pustkę i nadmierny sentymentalizm. Odłożył książkę na półkę, raczej prędzej niż później trafi do antykwariatu. Ludzie wykazują dziwną słabość do kolekcjonowania, książek, wspomnień, bibelotów, chomikowania, upychania po szafach pamiątek i rozczulania się nad nimi. Tomasz, teraz częściej znany pod swoim drugim imieniem, Tom, od dawna nie ulegał takim sentymentom. Była to pierwsza rzecz, której oduczono go na studiach w Oxfordzie, już w pierwszym trymestrze profesor D., urodzony jeszcze w którymś z brytyjskich dominiów spadkobierca irlandzkiego dworka, zmusił go do rozstania się ze, jak to nazywał „słowiańską duchowością”, jeśli chce robić karierę w oczach Zachodu.

Tomasz właśnie wówczas zmienił imię – i oczywiście wizytówki, choć wydrukował je w Polsce, bo wtedy jeszcze była to dość droga usługa, na grubym lakierowanym papierze, złotą czcionką, taka była moda i trzy razy musiał za nie zapłacić, bo pierwsza partia była do niczego, a drugą ukradziono mu prawie natychmiast po wyjściu z zakładu – nazwiska, dość mocno niemieckiego, nie musiał szczególnie poprawiać, bo Anglicy to przecież Germanie, choć rzadko który to przyzna. Kupno garnituru, trzyrzędowego i w prążki, wyostrzyło mu rysy i zmusiło do podjęcia drugiej pracy, najlepiej takiej w której jego umiejętności byłyby wykorzystywane w pełni. Nie każdy może to powiedzieć o sobie i wykonywanej przez siebie pracy.

I tylko, kiedy wychodził od krawca, w nowym garniturze, dumny z tego pierwszego kroku ku lepszej, lepiej płatnej, przyszłości, minął go jakiś mężczyzna, ubrany w ten sam garnitur, choć krawiec zarzekał się, że robią po jednym egzemplarzu, bo każdy klient jest wyjątkowy, o twarzy jakby trochę śródziemnomorskiej, może arabskiej, w najgorszym razie południowosłowiańskiej, lekko oliwkowa cera i wąs tak czarny jak węgiel w tygielku, i zdziwiony równie mocno jak Tomasz nieomal wywrócił się, w ostatniej chwili podpierając się laską o mokry chodnik i Tomasz usłyszał siarczyste kurwa mać i jak najszybciej ewakuował się z miejsca wypadku, niedoszłego upadku doli i wiary człowieczej. Żegnał go charakterystyczny hałas, coś jakby furkot, wizg milionów gołębich skrzydeł na placu w Katowicach albo przejazd pociągu pospiesznego przez kolonię familoków, kiedy szklanki spadają z bifyjów, a umęczeni mieszkańcy rozpijają kolejną halbę. Mr Chopra, sympatyczny angielski krawiec, równie pospiesznie jak pociąg, spuszczał roletę na witrynę swego zakładu, z rokiem założenia 1899 i cylindrem wymalowanym na szkle.

Kultura

Wszystko opowiem, jak na spowiedzi, choć pan, panie Przemysławie od razu widzę, że z takich nadmiernie religijnych to nie bardzo, to jak u Kuby Wojewódzkiego na kanapie późnym wieczorem, a razem ze mną siedziałaby Mery Spolsky i nie mógłbym oczu oderwać. Od kreacji tej młodej damy, bo zanadto nieśmiałym, by spojrzeć jakoś wyżej. Kubuś kochany rzucałby żarcikami jak w takim programie na Polsacie w latach dziewięćdziesiątych, choć wolałem wtedy zdecydowanie prowadzącą, jak ona to miała na imię?, nie pamiętam, śliczna była, no i cytata, a umówmy się, kobiecie to trzeba mieć za co chwycić, cokolwiek to ci wszyscy metroseksualni nie wymyślą na potrzeby sklepów odzieżowych oraz szmateksów.

Już, już zbliżam się do naszej historii. Musi pan wiedzieć, panie Przemysławie, że Ruda Śląska to nie jest takie zwyczajne miasto. To miejsce, rzekłbym, wprost nadzwyczajne. Przy Rudzie mianowicie nawet Warszawa nie wygląda jak azjatycka metropolia wrzucona sam środeczek Europy Środkowej, tylko zaczyna przypominać Paryż albo i Nowy Jork. Ten taki z żydowskich książek, nie żebym miał coś przeciw Żydom, broń Boże, sam jestem w 1/16 albo 1/32 starozakonnym, jednak przyznać muszę, że straszne są te inteligenckie amerykańskie nudy. Co czytam, to budzi mnie dopiero gwizdek. Że policji? A nie, czajnika. Za czytanie jeszcze nie zamykają, za pisanie może tylko czasem, niech pan, panie Przemysławie, uważa. Wielki świat, Brooklyn i Queens, a historie jak z Radzionkowa, nie żebym coś miał przeciw Radzionkowowi, choć moja babka była z Rojców. Po Warszawie przynajmniej chodzą Major z Kapelą i Ziemkiewicz z Wildsteinami, po Wielkim Jabłku najwyżej Roth z Austerem.

A racja, Roth już nigdzie sam nie pójdzie. Przynajmniej Philip. O Majorku będzie później. Wiem, że chciałby pan już teraz wiedzieć jak to z tym symetryzmem było, ale nie ma co spieszyć, drugiej herbaty zrobię, proszę podać torebkę. Lipton, prawdziwy, nie fałszowany i dopiero trzeci raz moczony. Na kiju? No nie, nie łowię, od czasu jak strumyki wszędzie poczyścili, to żadnej ryby nie uświadczysz, nie tutaj. Łowią skubańce trochę wyżej, dwa przystanki stąd, a ja mam z tymi dziadami kosę od czasu jak im kort na złom wyniosłem, stara sprawa i nadal smutna, no mam.

No ja do dziś nie wiem, czy Kamil wierzył, czy nie w te swoje teorie, czy myślał o nich długo, czy wymyślił ot tak, przy piwie. Choć ja bym na piwie w ogóle nie myślał, tylko się gapił, bo jeśli Ruda Śląska może być z czegoś dumna, teraz, kiedy nowy rząd pozamykał kolejne kopalnie, to ze swoich barmanek, co jedna ładniejsza od drugiej. Co z tego, że idiotki?

Więc może i przemyślał, i może nawet wierzył. No, wtedy, gdy jeszcze firmy nie założył. Teraz to sam nie wiem.

Nowy Bytom to miał udawać stary, co to się wtedy zaczynał tu zaraz obok, za granicą, ale wszyscy i tak do dziś mówią tukej na niego Fryna po jakimś cesarzu albo inkszym generalgubernatorze pruskiej armii. Czy ja godom? Wstyd panie Przemysławie, przyznać, ale jak już pan tak tu siedzi jak ja bym siedział u Kuby w programie, to wyznam w cztery oczy, że nieszczególnie. Ot, spolonizowali, znęcili wizją awansu społecznego, wszystkie łódki miał podnosić przypływ, to się człowiek uczył, tradycji wyparł i galoty wyprał, i co z tego ma? A wielkie gówno, jak sam pan widzi. I rentę po ojcu.

Tak panu powiem, ale proszę nie notować, że u źródeł symetryzmu stoi właśnie to, nie żadna wielka bieda i bunt ludu prawdziwego, a to inteligenckie poczucie bycia oszukanym. Bo jak tej łódki nie podnosi, jak miało podnosić? Podatki co najwyżej podnosi, i to komu. Ludziom aktywnym, wykształconym, choć nie na tych wydziałach, co to się je opłaca ukończyć, ale jak się na nie dostać jak na nich dwunastu chętnych, a miejsce tylko jedno? Nawet mniej, bo połowa zajęta przez wnuki dziekana. Układ panie dzieju jak mój z bibliotekarką, co to mi nowości zostawia, a czasem nawet daje, darmo. Książki do domu, co się pan tak zarumienił?

Przyznać jednak muszę,panie Przemysławie, że i pan by na tej Frynie Jezusem się stał, jakby tak dłużej na niej posiedział, a co dopiero zamieszkał tak jakoś na stałe. Ulica, a po jej obu stronach dwa place. Jeden Hitlera, drugi Sobieskiego czy Sikorskiego, choć może być odwrotnie. Środkiem dziewiątka, taki tramwaj powolnie pędzi, z dziewczętami z klas mundurowych oraz lebrami z Kafuazu. I na jednym z tych placów ani jednego drzewa nie uświadczysz, wszystkie wycięli. Że Szyszkodnik? A nie, to jeszcze za poprzedniej władzy, za prezydenta z PO jeszcze, no proszę się tak nie krzywić panie Przemysławie, jak ja tu calutką prawdę opowiadam. Radnym teraz jest i podobno taki jeden lasek,tu całkiem blisko, sprzedał sam sobie, teraz tam bliźniaki pobudowali, chce pan to pójdziemy, pokażę. Po drugiej stronie ulicy, tej z dziewiątką, taki duży falowiec, co to ludzie jak mrówki na balkonach wyglądają, a jak kiepy na dół zrzucają, to takiej one wagi nabierają, że dziury w asfalcie, za Gierka jeszcze wylanym, czynią.

Nie było jeszcze tak źle, dopóki się tym całym symetryzmem dziennikarze nie zainteresowali. Bo to tak było, że na samym początku było ich trzech, jak w Starym Testamencie. Kamolek Kamila ochrzcił, a Major, po pijaku rzecz jasna, wypiłatował. I potem poszło już z górki, nawet się Judasz, we mej osobistej osobie, trafił, bo jako jedyny zrozumiałem, że to dziejowa konieczność, by się dopełniło. Pięknie było, wszyscy kochaliśmy się i lubiliśmy, i wtedy też taki jeden redaktor, też z Warszawy, choć nie do końca, sprawą zainteresował. I jak już pizło, to z rury grubej. Tak to się pojawiły rafałki, panie Przemysławie kochany. A co jeden rafałek, to on bardziej przekonany, że jest symetrystą, ze w prawdzie stoi i na niego plują, a i nawet, że braków kulturowych nie posiada, ambicjami drobnomieszczańskimi od samiuśkiej kołyski gardzi i żadnymi klockami Lego w dzieciństwie się nie bawił, bo on z ludu, nie z elit niespełnionych.

I taki to wtedy, jednym słowem, rozpierdol nastał, że… pan już musi iść, panie Przemysławie? Ależ ja dopiero zacząłem… I jak to bez histerii?!

Park

 – Ale jak puści psy? – Dwóch obdartusów stało przed bramą i rozprawiało o czymś z zaangażowaniem, uchylając czapki za każdym razem, gdy mijał ich wóz ze ślicznymi panienkami na pokładzie.

– To ugryzą w dupę, ale ja w zimie w zimnie siedzieć nie będę – Zaciął się mniej obdarty, za to brudniejszy, z dwójki mężczyzn. Ich zapadłe twarze nosiły na sobie piętno wielu lat niedojadania i poniewierki. Bardziej zmarnowany pierwszy przeskoczył mur. 

****

Przez plot przeleciał wielki wór z topolowymi gałązkami. Pierwszy przez niego przeczołgał się ten bardziej pokurczowaty, drugiemu czapka z kociego futra przekręciła się na głowie, z łydki ciekła krew. Mężczyzna trzymał się za brzuch, z bebechami na wierzchu, wpychał sobie jelita do środka. Widocznie jeden z wielkich kawałów szkła wbił się bardzo głęboko w ciało.

Mężczyzna jednak triumfował. Zarzucił parciany wór na plecy i powlókł się ku lepiance, w której mieszkał. Bladziak ruszył za nim. Kamil, nowobogacki pan na dworku, na pożegnanie strzelił mu ze śrutówki w rzyć. Wrócą za tydzień, to się lepiej przygotuje.

– Smutna ta bajka, wujku – Powiedział, pomyślawszy moment, chłopiec.

– Nie wszystkie bajki są wesołe – odpowiedziałem. – Niektóre muszą być smutne.

– Aha.

– Ale dlaczego oni zbierali te gałązki?

– Bo, Emilko, tam nie znają węgla, zimą mają bardzo dużo śniegu i  – Zawiesiłem głos – do ubikacji chodzą za chałupę.

Roześmiały się dzieciaczki.

– Co to jest chałupa? – Tym razem pytanie zadał Jaś.

– To taki dom, gdzie mieszkają biedni ludzie z Mazowsza.

– Aha.

– Ale to była bajka o dawnych czasach, prawda wujku?

– Niestety nie, Jasiu. To historia o dzikanach, z tego roku…

Zawiesiłem głos. Nie powinno się rozbijać dziecięcej niewinności zbyt wcześnie, ale wychodzę z założenia, że trzeba je traktować równie serio, jak one traktują świat. Emilka podeszła do kaloryfera, a Jaś nawet dwa razy postukał w pierwsze trzy żeberka.

– Nazywamy to cywilizacją, dzieciaki – Podsumowałem dyskusję i przeszliśmy do salonu na podwieczorek.

Pieczątka

W pewien zwyczajny piątek pewien zwyczajny człowiek… choć nie, po prostu: zwyczajny człowiek, nie nadawajmy mu tutaj nadmiernego znaczenia, zwyczajnie nie miał siły na żadne szaleństwa wieczorno-nocne, to wersja oficjalna, nieoficjalna wspomina coś o braku płynnej gotówki, w odróżnieniu od  posiadania pływającego pełnomorskiego materaca pod banderą biało-czerwoną, po obejrzeniu retransmisji meczu Polska-Rosja w koszykówce – Adam Bestia Hrycaniuk właśnie wybijał dzielnym krasnoarmiejcom z głów marzenia o powrocie nad Wisłę – postanowił się ukulturalnić.

W publicznych kanałach nie było nic ciekawego, kodowane były zablokowane od kiedy pani domu założyła filtr rodzinny, tak więc zwyczajny człowiek sięgnał po literaturę. Taką pisaną, bo następnego ranka miał wiele ważnych zadań do wykonania. Odkurzyć mieszkanie na przykład, a takie odkurzacze to trochę wyją i potem głowa boli.

Książka nie była zła. Nie była też dobra. Miała za to bohatera. Z obsesją na temat wielkiego ślepego ptaka. I zwyczajny człowiek się nawet wciągnął w narrację, która traktowała o zwyczajnych sprawach. Życia i śmierci. Poza realizmem była to także przypowieść o wszechmocy wszechobecnej pieczątki, a kto jak kto, ale zwyczajny człowiek coś o tym wiedział.

I tak zwyczajny człowiek, zdrzemnąwszy się raz, no może dwa, dotarł do strony 48 tego dzieła, na której to Sondzia, bo tak się główny i jedyny bohater opowieści nazywał, a był skrzyżowaniem Jamesa Bonda z Franciszkiem Pieczką, tak to sobie przynajmniej zwyczajny człowiek wyobrażał, badał akta zwyczajnego człowieka.

Niewyróżniającego się z tłumu. Mógłbyś pomylić go z każdym innym. Na dołączonych zdjęciach podobny zupełnie do nikogo, już nie odcinała się jedynie niezdrowa morska opalenizna.

Dziwne, pomyślał zwyczajny człowiek, który był tak bardzo zwyczajny. Bardzo dziwne.

I poszedł sprawdzić swoją pieczątkę.

Książka leżała grzbietem do góry. Jedna kartka się podwinęła niefortunnie i dało się podejrzeć pierwsze słowa kolejnego, pisanego kursywą, rozdziału.

W pewien zwyczajny piątek pewien zwyczajny człowiek… choć nie,

Pieczątka

Błękitne fale oblewały stopy jedynego człowieka na plaży. Gdziekolwiek spojrzeć, ani jednego parawanu. Sondzia miał więc pewność, że na pewno to nie jest polska plaża, choć o falochron odbijała się tratwa z biało-czerwoną banderą. Czegoś brakowało, Sondzia czuł niepokój podczas swej kolejnej, chyba trzeciej, wizyty na atolu Bikini. Bo to tu musiało być Bikini.

W piasku leżały cegiełki z jakimś białym proszkiem. Pewnie gips szpachlowy dla Pisasza, pomyślał, sfuszerował sufit okropnie. Nie powinien brać solonego piasku, skądś Sondzia wiedział, że to zły materiał budowlany. Wszystko się sypie. Nawet folia w spreju..

Trupią ciszę przerwał bulgot, jak ze studzienki kanalizacyjnej w centrum Katowic w czasie ulewy. Wypłynął na powierzchnię okręt podwodny podpisany cyrylicą. Курск odcyfrował Sondzia, z włazu już wychodził kapitan w mundurze zombie SS. Nad nim kołował wielki ptak i Sondzia nagle ogarnął, kogo mu na plaży brakowało.

– Nie jestem gruby, brakuje mi tylko pół metra – Wyskrzeczało ptaszysko, a Sondzia zastanawiał się o pół metra czego chodzi, Jakubie?

I dlaczego Jakubie?

Ocknął się. Z kałamarza wyciekał atrament. Na akta.

Zwykły człowiek. Niewyróżniający się z tłumu. Mógłbyś pomylić go z każdym innym. Na dołączonych zdjęciach podobny zupełnie do nikogo, odcinała się jedynie niezdrowa morska opalenizna.

Sondzia przez moment zastanawiał się, której pieczątki użyć. I wtedy znalazł dopisek: Twórca Skali Post-Mortema. To zmieniało postać rzeczy, to zmieniało wszystko. Będzie musiał dokładnie przeczytać teczuszkę.

Westchnął. I zaczął odruchowo pocierać nadgarstek. Oby to nie była sprawa na największą pieczątkę. Na razie nie użyje żadnej. Trzeba poważnie się przyjrzeć człowiekowi, odłożył akta dla Specjalnego Referatu. Na korytarzu nikogo nie było, ale palma została, jak co dzień, podlana.

– I tak do emerytury! – Westchnął rozkładając kanapę na noc.

 

Pieczątka

Budzik w telefonie był nastawiony na 5:59, jednak Sondzia zawsze budził się przynajmniej piętnaście minut wcześniej. Leżał wpatrzony w sufit, a dokładnie w to miejsce, gdzie musiał znajdować się sufit, jednak w klitce było tak ciemno, że nigdy dotychczas nie udało mu się dostrzec ani jednej rysy na spartaczonej gipsdece przy zgaszonym świetle.

O szóstej udał się do aneksu kuchenno-sanitarnego by zaparzyć kawę, oddać się ablucjom, ogolić – brzytwą Ockhama, jak prawdziwy prawnik – wypić kawę i załączyć radio na Trójce. Zawsze w dokładnie tej kolejności. Wolał nie śpiewać o wolności podczas golenia.

Pozostawało tylko złożyć służbowy koc i jaśka, malutką poduszkę, którą otrzymał po wymianie setek majli z działem technicznym Sondu i teraz co miesiąc potrącano mu z pensji odpowiednią sumę za pranie poszewki. Była to nie byle jaka poszewka, bo ze Sławomirem Wojciechowskim cieszącym się po kolejnej bramce z kornera, którą to poszewkę z poszetką z Adasiem Bałą zakupił w jednym ze sklepów internetowych słynnej katowickiej GieKSy.

O godzinie siódmej siedział więc już Sondzia za biurkiem w stroju urzędowym, przynajmniej od pasa w górę, poniżej nie można być pewnym, ponieważ obiektywny narrator, rozmyślając o sprawach tak niepoważnych, przegapił  moment rozpoczęcia służby społeczeństwu przez Sondziego, a prawnicy katowiccy wykazują pewne tendencje do ekstrawagancji.

Zaczął czytać.

Zwykły człowiek. Niewyróżniający się z tłumu. Mógłbyś pomylić go z każdym innym. Na dołączonych zdjęciach podobny zupełnie do nikogo, odcinała się jedynie niezdrowa morska opalenizna.

Sondzia przez moment zastanawiał się, której pieczątki użyć. I wtedy znalazł dopisek: Twórca Skali Post-Mortema. To zmieniało postać rzeczy, to zmieniało wszystko. Będzie musiał dokładnie przeczytać teczuszkę.

Westchnął. I zaczął odruchowo pocierać nadgarstek. Oby to nie była sprawa na największą pieczątkę.