Dojechali

Dzielnica K., choć od dziesiątków lat okupowana przez wrogie siły z Fryny, ostatnio się ta okupacja jedynie pogłębia i mizernie wpływa na życie intelektualne K., pozostaje miejscem niezwykle urokliwym, miłym do życia i pełnym atrakcji. Można stracić zawieszenie na którymś z licznych przejazdów kolejowych, oberwać po głowie od miejscowych fanów pewnego klubu piłkarskiego albo przejeść się lodami w jednej z licznych miejscowych lodziarni. Życie płynie tu spokojnie, własnym tempem, poprzez liczne historyczne zawirowania oraz obyczajowe rewolucje. Tak było jeszcze niedawno.

Od kiedy jednak, pewnego poranka na samym rynku, przed miejscowym supersamem, otwartym z wielką pompą w roku osiemdziesiątym którymś, stanęła statua, pomnik nieznanego człowieka, nic już nie było takie same. Nikt nie wiedział skąd się tukej, czyli „tu”, wziął. Pytano, czy to aby nie nasz papież, ale nowy farorz od razu odciął się od charakterystycznego dzieła artystycznego. To może prezydent? Ten co spadł? Co to go zestrzelono? Dzielnica mocno niewierząca, choć praktykująca. I wtedy jeden ze starszych obywateli rzucił w przestrzeń publiczną: Ani chybi Gomułka. Taki łysy, no i ma okulary, od razu poznać intelektuala.

To by wyjaśniało, dlaczego rękę wyciągał akurat na wschód, więc pokiwaliśmy zgodnie głową. Ale potem dojrzeliśmy, że okulary takie jakby bardziej prostokątne i bez oprawek, a pierwszy sekretarz to raczej bardziej eliptyczne i szylkret. Więc nadal nie wiedzieliśmy, kto to może być. Myszka Miki może?, zapytał Heniek, co to mu pierwszy wnuk poszedł do przedszkola i teraz nie nadąża z kupowaniem bajtlowi, czyli „dziecku”, zabawek. Zwariował stary od tych obowiązków rodzinnych.

Wtedy się zastanowiliśmy ponownie nad tym palcem i wschodem. A co jeśli ostrzega nas przed zagrożeniem? Wojnę nową, powstania kolejne zwiastuje? Charknęliśmy, czyli „splunęli” my wszyscy na myśl samą, łuski słonecznika odbijały się od kostek bauma. Spojrzeliśmy na siebie z podejrzliwością. Tu każden jeden miał opę, czyli „dziadka” w inkszym, czyli „innym”, mundurze. Co poniektórzy zdjęcia ich jedynie w ogrodzie zakopali i w każdej chwili mogli odkopać curik, czyli „z powrotem”. Razem z mauzerami, a pancerfausty za kominy robiły w chałupach jednorodzinnych.

I tylko Antek, co to najstarszy jest z nas wszystkich, na jesieni czterdziestego czwartego roku rodzony i co to mu fater, czyli „ojciec”, pod Stalingradem wymarzł albo z kuzynką Hildegardą do Akwizgranu pitnął, czyli „uciekł”, jeszcze w 42, wersje familijne – czyli „rodzinne” – były tu mocno sprzeczne, miał pewne podejrzenia. Jednego takiego biegacza, czyli „runnera”, i tu Antoni charknął na myśl samą o tym postmodernistycznym dziwactwie, nie widział od miesięcy. Spodenki figury na rynku układały się tak jakoś bardzo podobnie jak na jego rubej rzyci, czyli ” kształtnym tyłku”. Ale kto by tyle wapna i cementu marnował na gnoma pokurczowatego?

Pieczątka

Sondzia w dresie leżał na kanapie i oglądał mistrzostwa świata w rugby. Niedziela, a on, jeden z ostatnich przedstawicieli etosu państwowego w coraz mniej demokratycznej rzeczywistości Europy w drugiej dekadzie XXI wieku, w niedziele nie pracował. Chyba że w delegacji. Swoją drogą, dawno nie był w takowej. Ach, gdzie te czasy, gdy brylował w nadmorskich kurortach, sanatoriach w Ciechocinku i na tatrzańskich szlakach, a wszystko to za pieniądze podatnika i w ramach wizji lokalnej.

Zdawało mu się, że usłyszał pukanie do drzwi. Nikogo na korytarzu nie było i tylko korytarzowy fikus wyglądał na coraz bardziej zmarniałego. Walijczycy chyba akurat przyłożyli, bo z koreańskiego streamu rozległ się ryk zachwyconej publiki. Wrócił więc do gabinetu 2A/15 i po raz pierwszy od miesięcy zobaczył… człowieka.

Dokładnie to łysą głowę, błyszczała jak kula do kręgli, a poniżej potężne bary skryte czarnym płaszczem sięgającym aż do podłogi. Mężczyzna się odwrócił i oczom Sondziego ukazał się widok znacznie mniej imponujący niż z drugiej, wyraźnie lepszej, strony. Zmęczona, poorana zmarszczkami i aż fioletowa z wiecznego przepicia, choć może bardziej niedopicia, twarz jak z katalogu antropologicznych typów sądownictwa. Sondzia był nowoczesnym człowiekiem, ale czasem myślał, że ówcześni naukowcy mieli jednak rację i można poznać Złego po gębie.

Przybysz kłapnął zębami, z całego zestawu fortepianu wybijały się zwłaszcza długaśne kły. Znad skórzanego paska z wielką hardkorową czachą wylewał się olbrzymi brzuch, brzuszysko jakiegoś świat jeszcze nie widział. Wampir klapnął jeszcze raz i…wyciągnął szczękę na rękę:

– Fajne co nie? W Pepco były, to sobie kupiłem. – Uśmiechnął się przy tym dość przerażająco, bo teraz już całkiem bezzębnie. Sondzia dawał typowi przynajmniej osiemdziesiątkę. Ludzkich lat.

– Panie Sondzio, bo my nawet u nas słyszeli o ostatnim uczciwym prawniku w Polsce i my teraz od wczoraj tu jedziemy, całą trójką, znad morza prawie samiuśkiego i pokornie prosimy, by nam Pan, Panie Sondzio, pomógł. Myśmy się tu zgubili, nie przyzwyczajeni do dróg tak licznych i cywilizacji wysokiej takh bardzo, że caluśki świat wieżowce zasłaniają. I my byśmy chcieli wiedzieć, gdzie tu są Kochłowice.

Sondzia usłyszał znany szelest w stosie akt najdawniejszych i zaczął cichuteńko się modlić, by Cuś nie wychynął ze swej papierzanej pieczary. Biedny Cuś myśli, że on myśli, że on nie wie o nim, i nie myśli, a on przecież wie. Cuś jest ostatnio strasznie cięty na Adasia, pozew do zapłaty i o złamanie praw chciał wysyłać, wcisnął między papiery urzędowe, jednak on, Sondzia, szczęśliwie to zauważył, wychwycił swym okiem prawniczym, doświadczonym i kiedy Cuś spał, cichuteńko spalił wszystko w aneksie kuchenno-sanitarnym. A wodę spuścił trzykrotnie. Teraz nawet pieczątka wyturlała się na środek gabinetu, Cuś naprawdę chce zniszczyć tego Adasia, westchnął w duchu Sondzia i przydepnął kapciem swą urzędniczą dumę.

Ruchem pozornie bardzo pewnym wskazał na A4 za wąskim oknem:

– Tam go szukajcie. – Jakiż błąd popełnił zrozumiał od razu, ale przybysz się nie połapał.

– Jak mawiał mój dziadek podczas wiosennych roztopów, a rzeka przynosiła potopione truchła, domy i przeróżne skarby:  Bug zapłać, Panie Sondzio. – Typ obwinął się płaszczem i wyskoczył przez, otwarte, okno. Wizg rozdzieranego metalu i stareńkiego alarmu samochodowego słyszalny był pewnie aż przy Katedrze. Tak jak i piskliwy wrzask jakiegoś nołnejma:

– Rapier, xuju starorusiński, zostaw to auto w spokoju. Skakać ci się kurwa zachciało.

– Nie pierdol. Będziesz miał kabriolet teraz, to może w końcu coś wyrwiesz.

Sondzia wyjrzał ostrożnie. Cuś, może przyzwany przez słowa przybysza o wyrywaniu?, wyczuwał to całym ciałem, stał tuż obok niego. Specjalnie nie patrzył na biedaka, by go nie deprymować. Co mogła dojrzeć czteroocza podpora śląskiego prawa i sprawiedliwości?

Golfa trójkę, czarnego i w gazie, z dachem wbitym w fotele, wjeżdżającego na A4. Ku Sosnowcowi.

Sondzia radośnie gwizdał hymn wielkiej GieKSy. Cuś, bardzo zły, pomaszerował do swego stosiku. Hanys hanysowi hanysem i coś jeszcze, jakby z niemiecka albo i w łacinie, mruczał pod nosem. O rozrywaniu końmi i składaniu w ofierze.

Skarbkowi. A może pod Skarbkiem?

Sondzia nie dosłyszał.

Szczecina

Pierwsi klienci pojawiają się pół godziny przed otwarciem. Cierpliwie czekają w jednej kolejce tutejsze męty oraz przedstawiciele wolnych zawodów, miejscowa elita. Elegancka pani odpalająca jednego cienkiego mentolowego od drugiego, obok starszy pan z pieskiem. Spod przymrużonych powiek przygląda się im, jak sądzę, każde osiedle i dzielnica ma takich weteranów, słynny niegdyś zakapior, dziś o mięśniach sflaczałych jak u każdego sześćdziesięcioletniego miłośnika dobrego anaboliku wkłuwanego prosto w tyłek, i nie wiem kogo poprosić o 50 groszy brakujące mi do śniadania. W reklamowce typa, nieśmiertelna biedronka zdaje się śmiać ze mnie, brzęczą butelki.

Jakie licho przywiało mnie do tego smutnego, nieudolnie spolszczonego, miasta? Jeszcze tylko kwadrans, i będę mógł kupić sobie bułkę. Nigdy więcej żadnych wyjazdów nad polskie morze! Pani całkiem nadal atrakcyjna, ale zaobserwowałem dziwną rzecz: lekko trzęsą się jej ręce i chowa twarz w kapturze. Chyba się znają z eks chuliganem z dawnych czasów, a ja aż boję się myśleć, co niegdyś mogło ich łączyć. Wygląda jak adwokatka, może nawet żona sędziego.

Pryszczaty młodzian w śmiesznej papierowej czapeczce otwiera delikatesy. Pan z pieskiem kupuje sofię, pani małpkę i natychmiast się ulatniają. Kiedy wybieram drożdżówki, znalazłem wczorajsze, przecenione, uff, ma się tego farta, podupadły paker przelicza groszówki. Ekspedient, chytry w swych dwudziestu latach, wykorzystuje ten strzęp władzy jaką posiada i cofa menelowi jedną czy dwie butelki po piwie. Mam ochotę biedakowi dorzucić 50 groszy na Bosmana i na głodnego wracać do domu przez cały ten okropny kraj, byle zeszli mi z oczu. Obaj.

Chruszczowskie lebry i chachary mają więcej godności, ale tu po wojnie przesiedlono głównie Ukraińców, a nie, jak na Śląsk, zacne polskie rodziny ze Lwowa. I to widać. Pijaczyna ciągle nie może się doliczyć, ratuje go dopiero nowo przybyły kompan. Wszystkie dobren – słyszę zza siebie i owiewa mnie chuch alkoholowy zdolny obalić samego Tyrmanda. Facet wyszczerza się w uśmiechu, przy trzech zębach jest to widok zaprawdę wstrząsający,reszta ust ginie w szczecinie. Gęstej i pełnej życia. Słyszałem o pchlich cyrkach, ale dotychczas myślałem, że to odległa przeszłość.

– I weź jeszcze denaturat, ognisko zrobimy – Krzyczy przybysz i wyłazi przed sklep. Kurwa, kiedy w końcu skasują mi te bułki?

Łap gołębia

Z dawnych czasów, kiedy tatulo uczył mnie gry w szachy, działo się to w Polanicy Zdroju, gdzie mogliśmy z wysoka obserwować tak wybitnych graczy jak Pan Heniek i Książę Liszczycki, którzy szli zawsze łeb w łeb w swych partiach, pozostało mi nie tylko zamiłowanie do tej królewskiej gry, ale i szacunek dla przeciwnika. Szachy są mianowicie grą wybitnie intelektualną, kulturalną i towarzyszką. Dlatego zawsze traktuję mego współgracza nie jak śmiertelnego wroga, ale jako partnera. Gry, przede wszystkim rozmowy. I tak to ostatnio:

– Wielka niespodzianka ten Nobel dla Tokarczuk, co nie? – Zagaiłem na samym początku rozgrywki, grałem oczywiście białymi, czerń to barwa zła, sztandar wrogów i znak żałoby, ale ten mój rywal jedynie:

– Grrr – Rzucił w odpowiedzi. Zrozumiałem. Z innej opcji politycznej, więc zacząłem inaczej, tak koncyliacyjne:

– Ziemkiewicz to dopiero wielki pisarz, ale nigdy nic nie wygra, bo ma poglądy – Tak, trochę czułem się nieswojo prawiąc, no właśnie: prawiąc te banialuki, ale mojego rywala i to nie przekonało.

– Grrr – Usłyszałem odpowiedzi i tylko ruszył łebkiem, coś miał nie tak z lewym okiem, niesymetryczne jakieś było, i choć chciałem ostrzec, by tego nie czynił, wpakował się wieżą tuż przed moją królową.

By miał czas poprawić swój błąd, że niby nie widzę niczego, rozejrzałem się po parku. Jesienny był już bardzo i wspaniale skrzył się pełną paletą impresjonistycznych barw. A jednak podświadomość, szósty zmysł odziedziczony po przodkach, wzbudziła we mnie alarm. Cóż to takiego mignęło w oddali? Kruk, wrona?

Ach, to tylko człowiek w czarnym płaszczu. Łysy i dla kogoś może nawet piękny. Z tylko udami miał coś zdecydowanie nie tak, jakieś niezbyt foremne, rozciągliwe, nadmiernie szybko życiem zniszczone były. Coś mówił, usta blisko uszu, młodzianowi o urodzie tak pięknej, że aż strach, klarował gorączkowo, poszetkę nerwowo miął i targał, i w końcu pociągnął chłopaka w większe ustronie. Stary zbereźny staruch, satyr niewydarzony, i trochę żal mi się zrobiło ofiary deprawanta. Trzeba było wracać do gry:

– Grrr – Triumfalne tym razem zabrzmiało, ale spokojnie ruszyłem damą po skosie i głośno myślę:

– Wie pan, a jeśli Darwin i jego teorie odmieniły też prawo i tylko myśmy tego za bardzo nie zauważyli? Myślę o tym ostatnio, zwłaszcza zawsze kiedy mijam wielkich prawodawców naszych, Napoleona, Stalina i ministra Ziobrę.  –  Zbyt późno przypomniałem sobie o opcji politycznej mego przeciwnika – No żartowałem z tym Ziobrą, proszę się nie denerwować…

Ten już króla swego rzucił na trawę i teraz to ja się trochę zdenerwowałem. Po trzecim ruchu w partii? To jednak pewna przesada. Zainkasowałem umówioną stówę z wrogiego portfela, smakowała łzami sierot i krwawicą wdów i pofrunąłem do domu.

Szachiści

Pod jednym z drzew siedział na ławeczce typ, z takich bardziej dystyngowanych i szanowanych, popijał herbatę z cytryną i miodem, i grał w szachy z gołębiem. Nie wiadomo, czy wygrywał. Wyglądał jednakże na bardzo zdenerwowanego rozwojem wydarzeń na szachownicy. Próbował odwrócić uwagę gołębia frytką wyciągniętą z herbatki, ale to było jak rzucanie pereł przed wieprze. Trafił mu się wyjątkowo odporny przeciwnik. Albo na diecie niskotłuszczowej.

Nie sól Pietrze wieprza pieprzem, pomyślał, i przez moment, najpewniej poprzez łańcuch skojarzeń, zdawało mu się, że widzi Paczkoskiego, słynnego w kilku diecezjach specjalistę od prawa rzymskiego i kanonicznego. Ciągniętego na łańcuchu przez postać mroczną a ohydną, choć w gustowny, dobrze skrojony płaszcz obleczoną, którego poły na bok szybkim chodem rozrzucone, nie skrywały słynnych niegdyś ud, które dziś ktoś mniej od autora elokwentny, szpetnymi powinien był nazwać, na łańcuchu, bynajmniej nie skojarzeń, ciągniętego. Wstrętne ptaszysko, o dziobie równie żelaznym jak kanclerz von Bismarck, co nikogo dziwić nie mogło, ponieważ był to gołąb jednoznacznie śląski, o oczkach kaprawych i podłym charakterze, co to zboczył w locie z Dortmundu do Radzionkowa, by w mieście G. głosić odwieczną wyższość robotniczych miast prawdziwych Prus nad eks perłą Królestwa Polskiego, wstrętne więc ptaszysko podstępnie gambit królewski wykonało, sytuację drugiego gracza czyniąc już całkiem rozpaczliwą.

Choć mogło być gorzej. Młodzian, nie gołąb ani typ, lecz tenże młodzian mógł trafić do kancelarii słynnego R., niegdyś przerażającego nadzalewowego zakapiora, dziś człowieka zniszczonego chorobami, a co gorsza wybitnego cywilisty, którego aplikanci, jak jeden mąż, kończyli w rowie, nadzy, z różą w zębach i łopatą w tyłku. Nad takimże delikwentem unosił się nieznośny swąd nieświeżego dorsza, którego to dostawy w całym dorzeczu Odry, rzeki od czasów celtyckich brudnej i śmierdzącej, rzeczony R., samozwańczy arbiter elegancji i reinkarnacja Vlada Palownika nie tylko z charakteru, ale i prezencji, kontrolował. Nie było smażalni letniej ani knajpy rybnej, w której nie maczałby on palców. Opornych właścicieli gastronomicznych przybytków. We wrzącym oleju.

Typ przy szachownicy westchnął, i w pierwszym odruchu miał dzwonić właśnie do R., ten by gołębiowi pokazał tężyznę, choć nie rozumu, a mięśni, przypomniał sobie jednak, że już weekend, spasował, to tylko przecież sport. Wyciągnął elegancką manierkę z nieczytelną łacińską sentencją autorstwa Cycerona albo Seneki, nigdy nie sprawdził, nieważne, i dolał do herbaty, w zasadzie teraz już „herbaty”, sto miligramów żołądkowej gorzkiej. Małym palcem lewej dłoni, niby niechcący, pchnął swego króla, któren to poturlał się po marmurze i spadł na zaskakująco zieloną tej jesieni zieleń trawy. Gołąb wydał wstrętne gruchanie zwycięzcy i nie widząc innych chętnych do gry, porwał zmiętą, pokrwawioną stówkę z portfela przeciwnika i odleciał do Haimatu.

Nie przyzwoitka

W pewnym niegdyś niemieckim i obecnie całkiem niemal nadmorskim, oczywiście jeśli Bałtyk można uznawać za morze, a nie za polodowcową kałużę zdecydowanie zbyt wielkich rozmiarów, mieście, i na pewno nie chodzi nam w tym miejscu o G., najpiękniejszą porą roku jest jesień. Tutejsze parki wydają wówczas charakterystyczne odgłosy szurania, po ich alejkach snują się szczęśliwe jesieniary płci obojga zbierając kasztany, liście i korzonki na październikową herbatę. I tylko z rzadka pojawia się zagubiony gość, potykający się o korzenie odwiecznie polskich brzóz uciekinier z lata, przerażony powiewającymi wokół długaśnymi szalami niezdrowo opalony byczek albo panienka zbyt młoda i zbyt niedoświadczona, by w pełni docenić piękno schyłku.

Niewyobrażalna jest więc jesień w mieście G., ale nie tym drugim G., tylko tym pierwszym, oczywiście. Jednakże i tu zdarzają się małe ludzkie dramaty i wielkie cywilizacyjne tragedie. Życie nigdy się nie zatrzymuje, życie pędzi jak szalone i nawet jesienny park nie jest wolny od tegoż pędu, nie jest na tyle mocny, by w pełni zbuntować się i ogłosić niepodległość, wyjść spod dyktatu czasu i obiektywnych okoliczności. I tu uważny obserwator może zarejestrować przeróżne… wydarzenia, historie i opowieści.

Niewyobrażalnie piękna jest dziewczyna, która każdego poranka, dokładnie o tej samej porze, spuszcza ze smyczy swojego psa, a ten, stary cwaniak, choć brykać lubi jak mały szczeniak, czeka aż go przekupią ciasteczkiem albo choćby piłką, i dopiero wtedy rusza na misję. Truchtem wbiega na jedną z alejek i już z daleka szczeka radośnie na widok młodziana o włosach rozwianych i rozmarzonych oczętach, ten sięga do kieszeni i dzieli się boczkiem ledwie co na patelni przyrumienionym, i już mamy jedną kulę, już się turlają pospołu i nie wiadomo gdzie pies, gdzie człowiek w plątaninie łap. I kiedy już niemal zatrzymują się u stóp właścicielki psa, ale i serca młodziana, ta radosna jak i oni, tylko czeka…

… spoza drzew wyłania się stwór czarny jak śmierć sama, jakby czekał dokładnie na tę chwilę, o płci nierozpoznawalnej, ubrany w niby modny płaszcz z samej stolicy, wiatr nagle zerwany z uwięzi rozdmuchuje jego poły, chcąc dziwnego stwora obalić, posłać na glebę, by dać młodym jeszcze trochę czasu, choćby minutkę albo dwie, by w końcu mogli się rozpoznać. A jednak stwór wygrywa z przyrodą, muszą stać za nim silniejsze prawa niż naturalne, i tylko widać jego spotworniałe uda, niegdyś rzekomo najlepsze, teraz jakby słoniowe i obwisłe, czego żadna spódnica ani żadne spodnie ukryć już nie są w stanie. I stwór ten zmierza do młodzieńca, spoza podniesionego kołnierza objawiają się nieliczne włoski, żałosna kozia bródka wiekowej staruszki albo równie zdemenciałego starca i szepcze, nagle On, coś na ucho chłopaka. Przegrany, osłabły wiatr niesie ostatnie słowa, najokrutniejsze ze wszystkich „patron, dziekan, kariera, zapomoga” i już nieprzyjemny stwór wiedzie młodzieńca ze sobą, a niewidzialny łańcuch korporacyjnych zależności wżyna się efebowi w szyję równie mocno jak kajdany trackim niewolnikom w odległej przeszłości. Dziewczyna patrzy smutno.

Będzie czekać.

Mordercy

będę cię badał z tyłu i z przodu
pokażę ci tylne siedzenie samochodu

– Ścisz to radio, własnych myśli nie słyszę.

– A dzień dobry, chamie jeden. Wziąłeś sznury?

– Mam. Kocie wyrwałem. Gdzie mam wsiąść?

– Wszystko jedno.

****

– Coraz gorsze te hot dogi.

– Źle przyprawili.

– Chciałbyś. To na nafcie utuczone.

– Świnie?

– Nie, prezesi. Premie coraz wyższe, to i mięso gorsze.

– Wszystko jedno. Świnie czy ludzie. Byle na wadze nie oszukiwali. Fakturę wziąłeś?

– Ano. Odpisze się.

– Jedziemy.

***

– Patrz jako łuna nad Śląskiem.

– To Sosnowiec.

– Wszystko jedno. Zatrzymaj się przy Ikei. Obiecałem żonie, że wezmę Produkt.

– Jaki produkt?

– Po prostu Produkt.

***

– Ciężki ten szpadel.

– Kop, nie gadaj. Tylko energię marnujesz.

– Patrz co znalazłem. Zegarek, chyba ruski. A to co?

– Krzyż Żelazny. U nas też tego tałatajstwa po lasach pełno. Jak Niemcy uciekali, to rzucali, gdzie popadnie. Dziadek opowiadał. A jak jednego takiego bauera przypiekł trochę nad ogniem, to ten od razu gdzie skrzynia ze skarbami, złotem, porcelaną i pierwszym wydaniem Biblii Gutenberga pokazał i nawet wykopał.

– I co było dalej?

– Co by miało być, spokojnie sobie leży pod jabłonką.

– Nie o Szwaba pytam, a o Biblię.

– Sprzedaliśmy w 97 jakoś, jak studia zaczynałem. W życiu inaczej bym nie ukończył.

– No ja to się dziesięć lat męczyłem, zanim aplikację zrobiłem. Uczciwie chciałem.

– Wszystko jedno. Słuchaj, gruby ten Adaś?

– No pewnie. Ale może kurdupel.

– To trzeba by trochę poszerzyć. Cholerne hałdy.

***

– Pan Adam?

– Nie, Kamil.

– A to przepraszam, pomyliliśmy się. Wie pan jak człowiek zaufa nawigacji, to tak się dzieje. Kiedyś chciałem pojechać do Niderlandów, a wylądowałem na…

– Wszystko jedno. Won z familoka, fajnopolackie przybłędy.

***

– Przepraszam, to znowu my. Czy mógłby pan otworzyć?

– Czego tam? Ja mam firmę, ciężko pracuję i uczciwie podatki płacę.

– My też.

– Ale widzi pan, wszystko jedno. Szkoda by było, by taki piękny dół na zmarnowanie poszedł.

– Kolega wykopał. I nawet wapnem wysypał.

– To może poszedłby pan z nami? Na momencik. To długo nie potrwa, obiecuję. I nie będzie specjalnie bolało.

– Proszę się nie martwic, po wszystkim pójdziemy na burgera.

Pieczątka

Najlepiej jak się trochę odleży wymiesi zaśmierdnie. Nadmiernie świeże uwiera, a i sprawa zyskuje z czasowego dystansu. Wiele zależy od jakości papieru, oficjalnie nikt tego nie przyzna, choć to zawodowa tajemnica każdego jurysty prawnika urzędnika służbisty. Im gorszy papier tym cywilna służba imperium państwa narodu bardziej zdeprawowana zrozpaczona zdemotywowana. To nie przypadek, że inkwizycja powstała dopiero z rozpowszechnieniem się papieru, który wyparł pergamin, och szczególnie miękkie były karty z nienarodzonych jagniąt, a im gorsza jakość papieru urzędowych akt, tym reżim okrutniejszy. By daleko nie szukać, jakość papieru za Jaruzelskiego pogorszyła się w stosunku do Gierka, to i dyktatura władza Partia zeszły na psy i oddały władzę ludziom z samizdatu, którzy – rozumiejąc problem od podszewki – pierwsze co zrobili, to zaimportowali doskonały papier z lasów tundry północy Finlandii do swych projektów książek gazet codziennych.

Chrapie ten aktualny sędzia, choć to nie najgorsze, co się przytrafiało się Alojzemu Aloisowi mi w prawniczej karierze. U końca średniowiecza byli biczownicy harcownicy botożyści, krew pryskała na akta i odczytaj potem i wydaj wyrok sprawiedliwy należny rozsądny. Jak jeszcze bazgrał w skundlonej łacinie albo pisać się uczył na parafii In Ratiborze, to nie odczytasz, oj nie, szczególnie fatalne tam mieli wpisy i ta tradycja pozostała do dziś wiecznie żywa. Niby Racibórz teraz, a nie Toszek, a jedno: jakby wariaci szaleńcy opozycjoniści świat objaśniali. Albo za wojny ostatniej, co najpierw były sądy ludowe po niemiecku, a potem po polsku, i wyrozum się w obu siostrzanych braterskich indoeuropejskich językach i wydaj wyrok adekwatny odpowiedni satysfakcjonujący w jakimkolwiek języku.

W oby tych sądach ludowych gęby te same, czerwone rozmamłane utyte, choć mundury inne, ledwie co to potrafiło się podpisać, dyktowało wyroki Bertom Trudom Halinkom, a te blondwłose walkirie i świtezianki dzielnie wstukiwały w maszynach z umlautem albo i nie z umlautem, choć ze sprawiedliwością prawem powagą niewiele to miało wspólnego, gęby tłuste nalane zadowolone, niemieckie i polskie, nazwiska najpierw polskie, potem niemieckie albo niemieckie, a potem polskie, wyrozum cokolwiek z tego galimatiasu kiedy najpierw wołają cie Edwas, potem Cuś, i znowu o tobie zapominają na lata dekady stulecia.

Umaszczasz sobie legowisku w stercie, która narasta cyklicznie nieustępliwie codziennie i czytasz o ludzkich sprawach, wojny rewolucje przewroty, brat zabija brata, matka ojca, syn córkę, siostrę swą bo ta mu nie dała albo i dała i się teraz brzydzi sobą syn, wszystkie możliwe wariacje permutacje koincydencje, tragedie powtarzane z umyślną głupotą lub głupią umyślnością, ganz egal to i wszystko jedno. Pięć dni w tygodniu, na godzin osiem, wchodzi ktoś młody naiwny i udaje, że stertę obniża, choć przecież ty Edmal albo Cuś grzbietem brzuchem dupą wycierasz tabliczki gliniane z pismem klinowym w pył się rozpadają i sprawa sprzed trzech tysięcy lat już nigdy nie zostanie załatwiona rozpatrzona wyjaśniona pozytywnie.

I nawet jak się trafi sędzia sprawiedliwy  roztropny i wykształcony, Sondzia przez S duże i n małe, to i tak papier go zniszczy zmiażdży uniewinni i tylko ja będę leżał pośród akt, ja Edwas albo Cuś, Lois albo Lojzek i będę się chichrał cichuteńko anonimowo smutno, i będę pożądał pieczątki, bo kiedy zaczynałem karierę klerkowską urzędniczą państwową pieczęć przysługiwała tylko wielkim panom księciom burżujom, lało się wosk rozgrzany na sznur, sygnowało, i nigdy oficjalnej pieczątki nie dostałem własnej, co to ją teraz byle księgowy sklepikarz dozorca posiada i może z całą mocą walnąć w przesyłkę akt nadanie i kiedy Sondzia zasypia wy taczam się ze Sterty i pieczątkę porywam i na najniższych jej piętrach ostrożnie mocno bezprawnie używam korzystam fałszuję wyobrażając sobie, że to pieczątka z moim imieniem, Aloisa Cusia lub Alojzego Edmala, ganz to jedno i egal wszystko.

Pieczątka

Cuś zachrobotało w aktach pod ścianą, ale Sondzia, przyzwyczajony do takich odgłosów, nawet nie podniósł głowy. Zbliżała się szesnasta, wykonał trzy ostatnie uderzenia pieczątką, dopił kawę i tak to zakończył pracę na dziś. Odchylił się na służbowym fotelu do tyłu, przeciągnął się w ramionach, następnie wykonał kilka szwedzkich ćwiczeń i udał do aneksu sanitarno-łazienkowego, skąd po chwili wyłonił się ubrany w strój domowy. Kapcie, dół od bikini i cywilna marynarka, bez spinek w mankietach, choć nadal z poszetką, dopełniały wymogów popołudniowej elegancji.

Sondziemu zdawało się, że usłyszał coś na korytarzu, mimo solidnego, jak to ujęto w specyfikacji przetargu, wygłuszenia drzwi reprezentacyjnych. Ostrożnie je otworzył i, wyciągając jedynie szyję z głową, wyjrzał na zewnątrz. Nikogo. Stojący pod oknem fikus był jednak świeżo podlany. Bardzo ciekawe.

Sondzia wrócił do gabinetu i rozłożył się na kozetce, co prawda publicznej, ale już dawno uznał, że może sobie pozwolić na takie nadużycie pozycji służbowej, zwłaszcza, że po godzinach korzystał jedynie z prywatnego laptopa. Odpalił legendarne mecze Wielkiej Gieksy z lat 1985-1995, kiedy to pod wodzą charyzmatycznego prezesa Mariana D., mylnie nazywanego największą kurwą z Katowic, bo przecie z Sosnowca, dobre i to, zawsze mogła to być jedna ze smutnych wiosek Zagłębia Dąbrowskiego, GKS dziesięć razy z rzędu grał w europejskich Pucharach i już wkrótce po pomieszczeniu rozniósł się dyskretny element chrapania.

Cuś wychynął spod teczek i segregatorów. Przez moment węszył w lufcie, po chwili, uspokojony, wdrapał się na imponujące biurko Sondziego. Porwał coś wyćwiczonym chwytem i pognał z powrotem do swego kąta, skąd niemal natychmiast dało się usłyszeć ostrożne urzędnicze klekotanie.