Szachiści

Pod jednym z drzew siedział na ławeczce typ, z takich bardziej dystyngowanych i szanowanych, popijał herbatę z cytryną i miodem, i grał w szachy z gołębiem. Nie wiadomo, czy wygrywał. Wyglądał jednakże na bardzo zdenerwowanego rozwojem wydarzeń na szachownicy. Próbował odwrócić uwagę gołębia frytką wyciągniętą z herbatki, ale to było jak rzucanie pereł przed wieprze. Trafił mu się wyjątkowo odporny przeciwnik. Albo na diecie niskotłuszczowej.

Nie sól Pietrze wieprza pieprzem, pomyślał, i przez moment, najpewniej poprzez łańcuch skojarzeń, zdawało mu się, że widzi Paczkoskiego, słynnego w kilku diecezjach specjalistę od prawa rzymskiego i kanonicznego. Ciągniętego na łańcuchu przez postać mroczną a ohydną, choć w gustowny, dobrze skrojony płaszcz obleczoną, którego poły na bok szybkim chodem rozrzucone, nie skrywały słynnych niegdyś ud, które dziś ktoś mniej od autora elokwentny, szpetnymi powinien był nazwać, na łańcuchu, bynajmniej nie skojarzeń, ciągniętego. Wstrętne ptaszysko, o dziobie równie żelaznym jak kanclerz von Bismarck, co nikogo dziwić nie mogło, ponieważ był to gołąb jednoznacznie śląski, o oczkach kaprawych i podłym charakterze, co to zboczył w locie z Dortmundu do Radzionkowa, by w mieście G. głosić odwieczną wyższość robotniczych miast prawdziwych Prus nad eks perłą Królestwa Polskiego, wstrętne więc ptaszysko podstępnie gambit królewski wykonało, sytuację drugiego gracza czyniąc już całkiem rozpaczliwą.

Choć mogło być gorzej. Młodzian, nie gołąb ani typ, lecz tenże młodzian mógł trafić do kancelarii słynnego R., niegdyś przerażającego nadzalewowego zakapiora, dziś człowieka zniszczonego chorobami, a co gorsza wybitnego cywilisty, którego aplikanci, jak jeden mąż, kończyli w rowie, nadzy, z różą w zębach i łopatą w tyłku. Nad takimże delikwentem unosił się nieznośny swąd nieświeżego dorsza, którego to dostawy w całym dorzeczu Odry, rzeki od czasów celtyckich brudnej i śmierdzącej, rzeczony R., samozwańczy arbiter elegancji i reinkarnacja Vlada Palownika nie tylko z charakteru, ale i prezencji, kontrolował. Nie było smażalni letniej ani knajpy rybnej, w której nie maczałby on palców. Opornych właścicieli gastronomicznych przybytków. We wrzącym oleju.

Typ przy szachownicy westchnął, i w pierwszym odruchu miał dzwonić właśnie do R., ten by gołębiowi pokazał tężyznę, choć nie rozumu, a mięśni, przypomniał sobie jednak, że już weekend, spasował, to tylko przecież sport. Wyciągnął elegancką manierkę z nieczytelną łacińską sentencją autorstwa Cycerona albo Seneki, nigdy nie sprawdził, nieważne, i dolał do herbaty, w zasadzie teraz już „herbaty”, sto miligramów żołądkowej gorzkiej. Małym palcem lewej dłoni, niby niechcący, pchnął swego króla, któren to poturlał się po marmurze i spadł na zaskakująco zieloną tej jesieni zieleń trawy. Gołąb wydał wstrętne gruchanie zwycięzcy i nie widząc innych chętnych do gry, porwał zmiętą, pokrwawioną stówkę z portfela przeciwnika i odleciał do Haimatu.

2 komentarze do “Szachiści

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s