Pieczątka

Sondzia w dresie leżał na kanapie i oglądał mistrzostwa świata w rugby. Niedziela, a on, jeden z ostatnich przedstawicieli etosu państwowego w coraz mniej demokratycznej rzeczywistości Europy w drugiej dekadzie XXI wieku, w niedziele nie pracował. Chyba że w delegacji. Swoją drogą, dawno nie był w takowej. Ach, gdzie te czasy, gdy brylował w nadmorskich kurortach, sanatoriach w Ciechocinku i na tatrzańskich szlakach, a wszystko to za pieniądze podatnika i w ramach wizji lokalnej.

Zdawało mu się, że usłyszał pukanie do drzwi. Nikogo na korytarzu nie było i tylko korytarzowy fikus wyglądał na coraz bardziej zmarniałego. Walijczycy chyba akurat przyłożyli, bo z koreańskiego streamu rozległ się ryk zachwyconej publiki. Wrócił więc do gabinetu 2A/15 i po raz pierwszy od miesięcy zobaczył… człowieka.

Dokładnie to łysą głowę, błyszczała jak kula do kręgli, a poniżej potężne bary skryte czarnym płaszczem sięgającym aż do podłogi. Mężczyzna się odwrócił i oczom Sondziego ukazał się widok znacznie mniej imponujący niż z drugiej, wyraźnie lepszej, strony. Zmęczona, poorana zmarszczkami i aż fioletowa z wiecznego przepicia, choć może bardziej niedopicia, twarz jak z katalogu antropologicznych typów sądownictwa. Sondzia był nowoczesnym człowiekiem, ale czasem myślał, że ówcześni naukowcy mieli jednak rację i można poznać Złego po gębie.

Przybysz kłapnął zębami, z całego zestawu fortepianu wybijały się zwłaszcza długaśne kły. Znad skórzanego paska z wielką hardkorową czachą wylewał się olbrzymi brzuch, brzuszysko jakiegoś świat jeszcze nie widział. Wampir klapnął jeszcze raz i…wyciągnął szczękę na rękę:

– Fajne co nie? W Pepco były, to sobie kupiłem. – Uśmiechnął się przy tym dość przerażająco, bo teraz już całkiem bezzębnie. Sondzia dawał typowi przynajmniej osiemdziesiątkę. Ludzkich lat.

– Panie Sondzio, bo my nawet u nas słyszeli o ostatnim uczciwym prawniku w Polsce i my teraz od wczoraj tu jedziemy, całą trójką, znad morza prawie samiuśkiego i pokornie prosimy, by nam Pan, Panie Sondzio, pomógł. Myśmy się tu zgubili, nie przyzwyczajeni do dróg tak licznych i cywilizacji wysokiej takh bardzo, że caluśki świat wieżowce zasłaniają. I my byśmy chcieli wiedzieć, gdzie tu są Kochłowice.

Sondzia usłyszał znany szelest w stosie akt najdawniejszych i zaczął cichuteńko się modlić, by Cuś nie wychynął ze swej papierzanej pieczary. Biedny Cuś myśli, że on myśli, że on nie wie o nim, i nie myśli, a on przecież wie. Cuś jest ostatnio strasznie cięty na Adasia, pozew do zapłaty i o złamanie praw chciał wysyłać, wcisnął między papiery urzędowe, jednak on, Sondzia, szczęśliwie to zauważył, wychwycił swym okiem prawniczym, doświadczonym i kiedy Cuś spał, cichuteńko spalił wszystko w aneksie kuchenno-sanitarnym. A wodę spuścił trzykrotnie. Teraz nawet pieczątka wyturlała się na środek gabinetu, Cuś naprawdę chce zniszczyć tego Adasia, westchnął w duchu Sondzia i przydepnął kapciem swą urzędniczą dumę.

Ruchem pozornie bardzo pewnym wskazał na A4 za wąskim oknem:

– Tam go szukajcie. – Jakiż błąd popełnił zrozumiał od razu, ale przybysz się nie połapał.

– Jak mawiał mój dziadek podczas wiosennych roztopów, a rzeka przynosiła potopione truchła, domy i przeróżne skarby:  Bug zapłać, Panie Sondzio. – Typ obwinął się płaszczem i wyskoczył przez, otwarte, okno. Wizg rozdzieranego metalu i stareńkiego alarmu samochodowego słyszalny był pewnie aż przy Katedrze. Tak jak i piskliwy wrzask jakiegoś nołnejma:

– Rapier, xuju starorusiński, zostaw to auto w spokoju. Skakać ci się kurwa zachciało.

– Nie pierdol. Będziesz miał kabriolet teraz, to może w końcu coś wyrwiesz.

Sondzia wyjrzał ostrożnie. Cuś, może przyzwany przez słowa przybysza o wyrywaniu?, wyczuwał to całym ciałem, stał tuż obok niego. Specjalnie nie patrzył na biedaka, by go nie deprymować. Co mogła dojrzeć czteroocza podpora śląskiego prawa i sprawiedliwości?

Golfa trójkę, czarnego i w gazie, z dachem wbitym w fotele, wjeżdżającego na A4. Ku Sosnowcowi.

Sondzia radośnie gwizdał hymn wielkiej GieKSy. Cuś, bardzo zły, pomaszerował do swego stosiku. Hanys hanysowi hanysem i coś jeszcze, jakby z niemiecka albo i w łacinie, mruczał pod nosem. O rozrywaniu końmi i składaniu w ofierze.

Skarbkowi. A może pod Skarbkiem?

Sondzia nie dosłyszał.

3 komentarze do “Pieczątka

  1. Rozumiemy pańskie rozczarowanie, z tym mniejszą przykroscią zawiadamiamy, iż zarząd do pańskich żali się nie ustosunkował. Nie jest to powód do niepokoju, lecz standardowa praktyka. Jednocześnie dziękuje za pański wkład w rozwój szeroko rozumianej interkompatybilości. Czuwaj!

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s