Jak powszechnie wiadomo, wszystko, co najgorsze w historii Górnego Śląska przywędrowało do nas z Poznania. W dzisiejszych czasach Twórca, nawet tak wybitny jak ja, nie może jednak wybrzydzać, tak więc niedawno udałem się do stolicy Wielkopolski na spotkanie z czytelnikami. Miało ono przemiły przebieg i na jego zakończenie podpisałem modlitewniki dwóm młodym dziewczętom oraz złożyłem autograf na imponujących dekoltach dam bardziej doświadczonych.
Na sali był tylko jeden mężczyzna i to właśnie on podszedł do mnie przy szatni, kiedy odbierałem przykrycie i czek, miejmy nadzieję, że nie bez pokrycia, tak wiele dobrego słyszałem o legendarnej gospodarności Bambrów. Sympatyczny brat łata, o twarzy przyjacielskiej, jakby trochę rozmarzonej, rękę uścisnął mi z całej mocy, a dłoń jego była jak z papieru ściernego i rzekł w te słowy:
– A ja proszę pana też robię w tej branży.
– Witam kolegę po fachu. Jak nazwisko? Pana?
– …
– Coś mi to mówi. Poeta?
– Drukarz.
– Aha, rozumiem.
I rozpoczął fachową tyradę o mym talencie, którą postaram się tu odtworzyć. Wszelkie błędy i nieporozumienia wynikają z mej dziurawej pamięci, bo co do talentu, to zdania są, jak się okazało, podzielone.
„Ja nic do pana nie mam. Każdy może być grafomanem, byleby nie szkodził nikomu. Zresztą się za bardzo nie znam na literaturze, popytałem znajomych, jednego redaktora nawet, i oni mi nie potrafili powiedzieć, czy to dobre, co pan pisze, czy nie. Nie o to mi jednak chodzi. Bo ja, proszę pana, daję ludziom pracę. Jakoś mi się wiedzie, a dziękuję za zainteresowanie. Jest coraz trudniej, wszyscy biorą dotacje, ulgi podatkowe, dopłaty do pensji i wsparcie infrastrukturalne, wolny rynek umarł już dawno temu, tyle panu powiem. Nikt w Polsce nie szanuje przedsiębiorcy i myślę o przeprowadzce. I tu docieram do klu mojej epopei, Nie mogę mianowicie panu przebaczyć jednego, że pan jest tak ordynarnie antyniemiecki. Niemcy to wielki naród, pełen kultury i zmysłu technicznego, nie jakieś cywilizacyjne pustkowie, gdzie każdy każdemu patrzy do kieszeni, a ludzie są nienawistni względem zaradnych…”
I tu już nie słuchałem, tylko się grzecznie pożegnałem. Że ja? Ja, który opisałem wielki triumf Manszaftu w Zabrzu w 1954 roku? Ja który dotacje, znaczy się paczki z Rajchu, otrzymuję od szóstego roku życia? Ja, któremu zegar Gustava Beckera, każdego poranka wybija pobudkę?
Smutne to takie bardzo. Ludzkie niezrozumienie.
A co wspólnego z tematem powyższych rozważań mają kotki Pana Bauma? Ano nic.
Franciszka Bauma jako bardzo młodego synka wzięli do wojska. Miał wtedy siedemnaście lat i od trzech czeladnikował u piekarza, pana Szefera z Szarleja. Rok później, kiedy z wojny wrócił do domu, nikomu nie powiedział, co widział i robił na froncie. No i do końca życia nie powiedział ani jednego słowa po niemiecku. Nawet kiedy kłócił się z małżonką, używał polskiego, ku zgrozie sąsiadek i uciesze okolicznych bajtli. Trzydzieści lat przepracował na Rozbarku i gdzieś w połowie lat 80. całą swą uwagę poświęcił działce.
Czego to na niej nie było! Kury, kaczki, zające i króle. Kozy tylko brakowało, bo przez lat kilka trzymał na niej nawet wieprzka wśród wieprzków, corocznie uśmiercanego przed Wigilią, oczywiście. Najbardziej Pan Baum ukochał jednak koteczki, miały u niego rajkotowisko. Wyliniałe, obuzowate, łyse czy ślepe, młode albo stare, mogły liczyć na coś do jedzenia i przytulanie. Rozkaprysiły się straszliwie, porywały innym działkowiczom jajka i inne smakołyki, groziły śmiercią wychuchanym pieskom dzielnicowych elegantek. Pan Baum kochał je nad życie.
I gonił nas z łąki kilkanaście metrów dalej, kiedy tylko któryś z jego pupili zapadł w drzemkę na nieskoszonej trawie naszego boiska. Choć może chodziło o to, że długopisami dopisywaliśmy nazwiska Klinsmannów i Buchwaldów na białych koszulkach w złoto-czerwone paski zjednoczonych Niemiec.