Stefan Alfons Miętoch „Kotki Pana Bauma”

Jak powszechnie wiadomo, wszystko, co najgorsze w historii Górnego Śląska przywędrowało do nas z Poznania. W dzisiejszych czasach Twórca, nawet tak wybitny jak ja, nie może jednak wybrzydzać, tak więc niedawno udałem się do stolicy Wielkopolski na spotkanie z czytelnikami. Miało ono przemiły przebieg i na jego zakończenie podpisałem modlitewniki dwóm młodym dziewczętom oraz złożyłem autograf na imponujących dekoltach dam bardziej doświadczonych.

Na sali był tylko jeden mężczyzna i to właśnie on podszedł do mnie przy szatni, kiedy  odbierałem przykrycie i czek, miejmy nadzieję, że nie bez pokrycia, tak wiele dobrego słyszałem o legendarnej gospodarności Bambrów. Sympatyczny brat łata, o twarzy przyjacielskiej, jakby trochę rozmarzonej, rękę uścisnął mi z całej mocy, a dłoń jego była jak z papieru ściernego i rzekł w te słowy:

– A ja proszę pana też robię w tej branży.

– Witam kolegę po fachu. Jak nazwisko? Pana?

– …

– Coś mi to mówi. Poeta?

– Drukarz.

– Aha, rozumiem.

I rozpoczął fachową tyradę o mym talencie, którą postaram się tu odtworzyć. Wszelkie błędy i nieporozumienia wynikają z mej dziurawej pamięci, bo co do talentu, to zdania są, jak się okazało, podzielone.

„Ja nic do pana nie mam. Każdy może być grafomanem, byleby nie szkodził nikomu. Zresztą się za bardzo nie znam na literaturze, popytałem znajomych, jednego redaktora nawet, i oni mi nie potrafili powiedzieć, czy to dobre, co pan pisze, czy nie. Nie o to mi jednak chodzi. Bo ja, proszę pana, daję ludziom pracę. Jakoś mi się wiedzie, a dziękuję za zainteresowanie. Jest coraz trudniej, wszyscy biorą dotacje, ulgi podatkowe, dopłaty do pensji i wsparcie infrastrukturalne, wolny rynek umarł już dawno temu, tyle panu powiem. Nikt w Polsce nie szanuje przedsiębiorcy i myślę o przeprowadzce. I tu docieram do klu mojej epopei, Nie mogę mianowicie panu przebaczyć jednego, że pan jest tak ordynarnie antyniemiecki. Niemcy to wielki naród, pełen kultury i zmysłu technicznego, nie jakieś cywilizacyjne pustkowie, gdzie każdy każdemu patrzy do kieszeni, a ludzie są nienawistni względem zaradnych…”

I tu już nie słuchałem, tylko się grzecznie pożegnałem. Że ja? Ja, który opisałem wielki triumf Manszaftu w Zabrzu w 1954 roku? Ja który dotacje, znaczy się paczki z Rajchu, otrzymuję od szóstego roku życia? Ja, któremu zegar Gustava Beckera, każdego poranka wybija pobudkę?

Smutne to takie bardzo. Ludzkie niezrozumienie.

A co wspólnego z tematem powyższych rozważań mają kotki Pana Bauma? Ano nic.

Franciszka Bauma jako bardzo młodego synka wzięli do wojska. Miał wtedy siedemnaście lat i od trzech czeladnikował u piekarza, pana Szefera z Szarleja. Rok później, kiedy z wojny wrócił do domu, nikomu nie powiedział, co widział i robił na froncie. No i do końca życia nie powiedział ani jednego słowa po niemiecku. Nawet kiedy kłócił się z małżonką, używał polskiego, ku zgrozie sąsiadek  i uciesze okolicznych bajtli. Trzydzieści lat przepracował na Rozbarku i gdzieś w połowie lat 80. całą swą uwagę poświęcił działce.

Czego to na niej nie było! Kury, kaczki, zające i króle. Kozy tylko brakowało, bo przez lat kilka trzymał na niej nawet wieprzka wśród wieprzków, corocznie uśmiercanego przed Wigilią, oczywiście. Najbardziej Pan Baum ukochał jednak koteczki, miały u niego rajkotowisko. Wyliniałe, obuzowate, łyse czy ślepe, młode albo stare, mogły liczyć na coś do jedzenia i przytulanie. Rozkaprysiły się straszliwie, porywały innym działkowiczom jajka i inne smakołyki, groziły śmiercią wychuchanym pieskom dzielnicowych elegantek. Pan Baum kochał je nad życie.

I gonił nas z łąki kilkanaście metrów dalej, kiedy tylko któryś z jego pupili zapadł w drzemkę na nieskoszonej trawie naszego boiska. Choć może chodziło o to, że długopisami dopisywaliśmy nazwiska Klinsmannów i Buchwaldów na białych koszulkach w złoto-czerwone paski zjednoczonych Niemiec.

Piekłoraj

W kabinie Kosmicznego Kombajnu swojski zapach przetrawionego alkoholu mieszał się z wonią czarnych wunderbaumów. Statek na autopilocie mknął przez próżnię, a Blady Rasta, słynny gdzieniegdzie pomniejszy bóg, drzemał po wzięciu dwóch ibupromów popitych szklanką czystego wodoru.

Śnił mu się sierpień na Wielkiej Prerii, kiedy kłosy falowały na syberyjskim, nie znajdującym od Uralu żadnej przeszkody, wietrze, wyznaczającym geopolityczną  konieczność opanowania bramy smoleńskiej przez polską armię w najbliższej możliwej przyszłości, a przed falangą bizonów uciekały nie tylko zające, bażanty i czajki, ale i spalone słońcem dziewczęta o białych stopach. Kąpały się potem w rzeczce, a znużeni kosiarze spichlerza Europy podglądali je zza zarośli. Także Blady, z nieodłączną fajką u ledwie sypiącego się wąsa zrzucał w końcu wiejskie pludry i…

… i wtedy go w dupę ugryzł żubr.

Blady się ocknął. Alarmy antymeteorytowe wyły. Przeszedł na ręczne sterowanie, jednak z każdą sekundą było zmrożonych wypierdków galaktyk więcej i więcej. Poczuł strach wynikający głównie z podziwu, największy od czasów szkolnej wycieczki na Górny Śląsk, gdzie nie tylko mógł poznać zdobycze zachodniej cywilizacji, ale i poznać kilka kopalnianych gnomów. Zaczął odpalać rakiety. Wiele tych skurwysynów rozwalił, ale w oddali majaczył się Węglowy Olbrzym. Takiej kreaturze nie mógł dać rady. Pędzili coraz bardziej ku sobie i Blady zamknął oczy w oczekiwaniu uderzenia…

– Nosz kurwa mać – Dziewczęcy, pulchniutki trzynastolatek walnął ręką w maszynę, zasyczał z bólu i spanikowany rozejrzał się. W pobliżu nie było nikogo z dorosłych – Nigdy nie zobaczymy tej baby całkiem gołej.

– To jest bug, mówię wam – Wysapał inny z chłopców, mniej ślepy od pierwszego, ale grubszy nawet od niego dumny posiadacz amigi. Od razu było widać, że w przyszłości będzie robić soft dla dających pracę właścicieli spółek ZOO. – I to całkiem nieduży, wiecie. Gdybym mógł napisać program, to chodziłaby jak ta drukarnia. – Chłopiec spojrzał z pogardą na stareńki automat do gry z niemieckim menu i wyciągnął inhalator.

Wakacje 95 roku nie były takie złe. Nawet nie byłem wybierany jako ostatni do gry w gałę.

Tajna Historia Polaków

Sarmatlan miał już wszystkiego dosyć. Potąd. Po dziurki w nosie. Po najbliższą piramidę z ludzkich czaszek.

Nie po to się, kurwa tarabanił, przez pół kontynentu, spod samego Muru Chińskiego, dopiero kurwa w budowie, aż do Europy. Będzie fajnie, mówili. Połupisz sobie, przekonywali. A jakie tam mają baby, to dopiero, w końcu pociupciasz kogoś z klasą, a nie ciągle te azjatyckie wycieruchy. To jakbyś z własną matką, chłopie, nie by to był jakiś wielki problem, zdarza się zwłaszcza zimą, ale trochę głupio, no nie? Potem któreś musi wyjść z namiotu po wodę, a przecież starowinki nie wyślesz na step. Po czymś takim.

Sarmatlan, którego imię oznacza, w przybliżeniu, Najsłabszego w Plemieniu, miał tu pewną małą tajemnicę.

Nikogo nigdy nie ciupciał. Nawet matki. Nawet zimą.

Wziął więc pożyczył cztery konie, dwa kilogramy surowego mięsa pod derkę i na tym wikcie dojechał aż do niziny nazwanej kilka wieków później panońską. Albo kotliny, jebał ją pies, i Madziarów też. Ich, kurwa, wieszcz narodowy, był kurwa Słoweńcem. Albo Słowakiem. Z pochodzenia. Nawet tego, kurwa, nie są w stanie wyjaśnić. Wielki naród, a co drugi to Rumun. Dupy nie chciało im się ruszać z Mongolii, kiedy trzeba było. Przyjechali na gotowe.

Sarmatlan spojrzał w lewo. Pustka i kilka rozpadajacych się chałupek z palącymi się Gotami. Chyba Ostro. Spojrzał w prawo. Pustka i kilka rozpadajacych się chałupek z palącymi się Gotami. Chyba Wizy.

Splunął. Z odrazy. Z odrazą. I podrapał się po młodzieńczych krostach.

Nadal nikogo nie ciupciał. Nie było kurwa okazji.

Młody, pilnuj koni, a my spalimy tę wioskę. Młody, idź kop rów, tam pod tą tamtą twierdzą i uważaj na ogień grecki, a my się napijemy wina. Młody, przytrzymaj mi ją. I koledze też. Młody, gdzie jest ten młody niewolnik, co go przyprowadziłem? Jak to uciekł!? Kolego, przytrzymaj młodego!

Sarmatlan podrapał się po tyłku. Nawet liście tu mieli do dupy, nie do podcierania. Rozejrzał się ponownie. I jak mógł tylko najszybciej dał chodu za Karpaty, z góry ciesząc się na karę jaka spotka jego oddział za jego ucieczkę. Młody Attyla pokaże tym dupkom gdzie raki zimują. W zasadzie, to gdzie raki zimują?, zastanawiał się przez całą drogę. Gdzieś pod Rzymem może.

Tak dotarł w zakole rzeki nazywanej między innymi, oczywiście całkiem błędnie, Vistulą. Sielskość okolicy raczej nie wpływała na niego odprężająco, głębokie bory, błoto i piździło jak na Ałtaju w listopadzie, i już nie mógł wytrzymać. Najbliższe co spotkam, przejebię, choćbym miał francę złapać. Tak się, niestety złożyło, że nie był to żubr, wilk ani orzeł, to nie jest taka mitologia, tylko niewiasta.

Nie byle jaka była to niewiasta. Dość powiedzieć, że kiedy Wandalowie, jako pierwszy historycznie potwierdzony naród w dziejach w końcu doszli do jedynego możliwego logicznego wniosku, mianowicie: Tu proszę państwa nie ma co czekać, tu trzeba spierdalać; i ruszyli ku zdobyczom socjalnym Cesarstwa Rzymskiego, wzięli i wpakowali na wozy dokładnie wszystkich. Nawet Dziadka Alaryka, co nie kontrolował zwieraczy i często krzyczał o germańskim duchu oraz porządku. Tu, na wschodzie. Kretyn. Nie mylić z Kretonem.

Ale niewiastę zostawili.

Sarmatlan był młodzieńcem nie tylko cherlawym, ale i słownym.

I tak dziewięć miesięcy później narodził się Grzmotosław, w wolnym tłumaczeniu Pierdzi Jak Je…, pierwszy Polak w historii. Pierworodni potomkowie jego nie ruszali się dalej z Bielan niż na widzenie we Wronkach, a słynny Wikary jest ostatnim z nich. Po niezbyt może prostym, ale najczęściej nagim mieczu. Choć są tacy, co powiadają, iż jest Grzmotosławem i za dwa – i pół – tygodnia będzie miał urodziny.

Ten tekst miał być prezentem dla tego huncwota, łapserdaka, chuligana, więc czujcie się ostrzeżeni.

Jan III Sobieski w drodze pod Wiedeń [RELACJA]

… żegnaj więc Marysieńko, z całą moją miłością całuję Cię w dupę” – zakończył epistołę zakrętasem podpisu. Sięgnął po piasek i posypał elegancki papier zakupiony w Empiku, pół urzędniczej pensji poszło na ten notes z pokemonami, ale czego się nie robi w zakochaniu, zadurzeniu, zaburzeniu zmysłów. Piasek był tu jakiś inny, mocno gliniasty i czarny jak śmierć. Do niczego się nie nadawał, no chyba, że do palenia. Król dorzucił garść do pieca kaflowego. Niby lato, a nocami już całkiem zimno.

W wielkim małżeńskim łożu za plecami monarchy cichutko pochrapywała mieszczka tutejsza, dar rajców dla monarchy polskiego. Jej pełna biała pierś połyskiwała w świetle gazowych latarni zza okna. Kuranty ściennego zegara Gustava Beckera z Oleśnicy poczęły wybijać północ, chwilę później dołączyły do niego dzwony piekarskiej bazyliki. Król zerwał szlafmycę i odwiązał końcówki potężnych wąsisk. Nie mógł spać. Od czasów Chocimia nocami nękały go ghule.

Wziął kluczyki z nocnego stolika i pospiesznie osiodłał ulubionego wałacha. Księżyc oświetlał autostradę w oddali, jednak znękany władca ruszył starą, gierkowską jeszcze dwupasmówką ku Bytomiowi. Po lewej i prawej jego ręce rozciągało się pustkowie, w samym sercu aglomeracji, wciąż nie mógł w to uwierzyć. W Warszawie od razu odnaleźliby się dawni właściciele i pobudowali trzy- może nawet czteropiętrowe kamienice czynszowe.

Konia zatankował na Arki Bożka. Zmęczony pracownik, najpewniej bakałarz prawa zaocznego, kręcił głową i długo pomstował na widok złotych talarów z jego własnym,  Sobieskiego, wizerunkiem i kurs sprawdzał w smartfonie, zanim w końcu wziął i nakarmił, napoił wierzchowca. Jasiem będąc król miał w czterech literach po prawdzie całą tą geopolitykę, tuż obok zręcznych paluszków paryskich kurtyzan notabene, to dziś ciężko mu było zrozumieć, że to już nie jest Polska, Rzeczypospolita, ale Cesarstwo. Jak po polsku gadają tu lepiej od niego, bez żadnej bzdurnej łaciny, a po niemiecku to ni w ząb. Choć bunkier pograniczny z 39 roku na wszelki wypadek minął cichaczem, tatarskim sposobem owijając kopyta futrami sobolowymi. Jeszcze by strzelali.

Z trasy zjechał tuż za Estakadą i po ćwierci mili ligenckiej był już koło stadionu. Na którym wszystkie reflektory były akurat zapalone, a duchy legendarnych piłkarzy rozgrywały szpil. Piechniczek chyba właśnie wyciął Wilimowskiego, bo opustoszałe trybuny zawyły. Jak już jest w tym Rajchu, to nakupowałby wusztów norymberskich i jogurtów w Aldim po drugiej stronie ulicy, Jakubek zwłaszcza uwielbia, ale niedziela niestety była niehandlowa.

Na kładce przeciął kolejną autostradę, wałach głośno pierdnął i pozostawił mieszkańcom pamiątkę – pagórek parującego polskiego gówna. Niech pamiętają o korzeniach! Łowiecką przemknął na pola, przez miejscowych zwane Wycikami, i tam w końcu zległ na trawie nadal zielonej, choć jesień miała nadejść tuż tuż. Słońce wschodziło, chyba na wschodzie, choć kto też w tych cywilizowanych krainach mógł się rozeznać po stronach świata?

Obudziły go śmiechy głośne i parskanie wałaszka. Nad nim stało stado młodzianków bezczelnych i dziwowało jakby diabła albo Ludwika XIV zobaczyło. Bał się przez moment Jan, że go w nadmiernym negliżu przydybano, ale spojrzał dokładniej, rajtki i  kontusz miał na miejscu swym i tylko podgolony łeb w lekkim nieładzie. Najbezczelniejszy z młodzianków, którego pewne krągłości mogły wskazywać, iż był płci i kondycji niewieściej, czy jak to teraz w nowomowie profesory gadały „kobietą”, a fe, zaczął się chichrać wręcz bezczelnie i choć po ubiorze poznać się nie dało, wysyczała radośnie ta żmija przez bieletuńkie zęby, chętnie by się król dowiedział jakiego proszku używa, cyjanku może?, wysyczała więc przez zęby radośnie:

– Ja jebie. Jakie ciuszki, fatałaszki, koronki.

– Cyrkowiec jaki albo pedał, ja was kręcę i jak Boga kocham.

– No cożeś, Ewka, pedały nie żyją tak długo. Ten już mocno stary jest.

– Bezdomny albo kompociarz z dworca.

– Że hipis taki stary? – Rzucił kolejny i kłócić się poczęli, czy mógł znać jakiegoś Ryśka. To jakiś heros musiał być tutejszy, ale Jan, choć do łaciny miał głowę tęgą, nigdy o takim nie słyszał. Huknął więc na berbeci gromadzisko, tak że aż się przymknęli.

– Jam król Jan III Sobieski, władca Rzeczypospolitej, Kurlandii oraz księstw takich i owakich…

A te łachudry w śmiech pospołu, ach, gdyby miał mistrza małodobrego pod ręką, to by im pokazał, a im, po kwestyi płci ostatecznym rozwiązaniu też by pokazał to i owo, i tylko szkoda, że Polska to państwo bez stosów, bo by się przydały, oj przydały. Zawsze mniej alimentów do płacenia. No ale co szkodzi kolejne bękarty uznać i uposażyć? Połowa piątego roku nie dożyje. Ukraina to kraj żyzny y bogaty, przejściowo tylko moskalski, a kupcy z Rotterdamu spieszą z kredytem i do ziemi się kłaniają.

– Ha. Z Toszka uciekł kolejny.

– I co, na koniu przygalopował?

– A żebyś wiedział.

– To dupa strasznie boli, od takiego kłusowania.

– Ciebie Chudy, to dupa boli od czego innego.

– Ewka, patrz jaki czerwony.

Królem się już całkiem nie przejmowali, coś tam pili, rajcowali i nawet rzucili Sobieskiemu jakoweś naczynie metalowe, choć lekkie, mówiąc „Masz stary, van pura weź sie napij. Pewnie w szpitalu to tylko zupa mleczna?”. Dziwne to jakieś naczynie było, otworzyć nie wiedział jak i bulgotało we środku. Szabla poturecka, ze stali damasceńskiej, to może by tak otworzyć.

Pacholęta w swoją stronę odchodziły kłócąc się o godzinę odjazdu autobusu i wyrzekając, ze starzy ich pozabijają jak tylko dym wyczują na kurtce, nie dmuchej mi w gębę, ciulu jodyn. I tylko jeden, niby to ciżemki wiążąc, a miał je po same kolana, tak wysokie jakby rajtar albo kawalerzysta, w nowomodnych okularach czy jak je teraz zowią, o soczewkach grubych jak szyby Pałacu Saskiego, co teraz akuratnie nadal do Morszczynów należy, wspomniało się królowi, powrócił do niego i skonfundowany wyraźnie wyszeptał w głębokim zadufaniu:

– Mości królu, pod Wiedeń to się koniecznie spóźnij. Inaczej zguba Polski.

I pognał za kolegami.

Scenariusze

I.

– Skasowaliście konta?

– Tak jest, panie ministrze – Dwaj mężczyźni stuknęli obcasami unisono.

– Pokażcie komórki.

– Do tych zadań nie potrzebujemy ekspertów, a ludzi kompletnie bez zasad, sam osad na mętnym dnie sprawiedliwości. – Minister słynął z brawurowych porównań.

– Tak jest, panie ministrze. – Dwaj mężczyźni zderzyli się głowami kiwając entuzjastycznie z potwierdzeniem.

– I trafiło na Was.

II.

Tąpnęło i ziemia posypała się z hurkotem. R. zaczął kopać gorączkowo, aż wyciągnął drugiego mężczyznę.

– Marcin, miałeś stemplować!

Ten już ledwie dychał, a jednak wskazywał oczami na jakiś przedmiot tuż obok. Jedynie R., obdarzony po przodkach nietoperzym wzrokiem, mógł to coś dostrzec.

Pieczątka.

W wapnie.

III.

Coś, nie mylić należy z Cusiem, chrobotało pod stołem w niegdyś, dawno temu, inteligenckiej kuchni jednego ze szczecińskich mieszkań w bloku z wielkiej płyty.

Wtuleni w siebie chrapali w najlepsze dwaj mężczyźni. Jeden niegdyś piękny, drugi, jakby to ująć z całą delikatnością, wręcz przeciwnie.

Nie mieli kaca już od miesiąca. Ciągle pijani. Cuchnęli na dwa piętra. Jak komornicy na przednówku.

Sąsiedzi wezwali policję i nawet ekipę TVP, programu „Alarm”, wyczulonego na wszelką niesprawiedliwość w prawie, choć nie sprawiedliwości..

Nic się nie dało zrobić. Objęci leżeli. Immunitetem.

IV.

„Oto przed państwem on, legenda lat 90. z zespołem towarzyszącym.

Potęęęęęęęęęęęęęężna Poooooooooooodkowa!”

Łysy pięćdziesięciolatek z kucykiem, w koszulce Dark Throne, nawet nie udawał entuzjazmu.

Z głośników Mega Clubu, który też nie był tam, gdzie dawniej, popłynęły bity skradzione słynnemu Teielte i rozległ się ryk zarzynanego łosia.

To R. ukazał światu swe legendarne możliwości wokalne.

Dwie smętne maturzystki kiwały się radośnie pod sceną. Maturzystki z 96 roku.

V.

– W końcu możemy być razem – I dłonie mężczyzn splotły się z czułością.

Nad oceanem zachodziły dwa słońca, a ślepy ptaah latał nad kochankami uwolnionymi od społecznych konwenansów i moralnych zahamowań.

Ideał

„Idealny”, pomyślała, kiedy mężczyzna wszedł do lokalu ze sztuczną chabrową różą przypiętą do kołnierza czarnego płaszcza. Metr sześćdziesiąt w przysłowiowym kapeluszu, w rzeczywistym kaszkiecie jeszcze mniej. Spłowiałe nakrycie głowy skrywało potężną łysinę, choć dzielnie trzymało w ryzach dwudziestocentymetrową zaczeskę. Taki bardziej korpulentny chłop, o udach prostych jak klepki. Beczki wykonanej przez najgorszego bednarza w historii.

„Doskonały”, pomyślała, kiedy sarmackim wąsem omiótł jej dłoń, pozostawiając ślinę w ilościach wręcz przemysłowych, następnie zamówił dla nich po zestawie dnia, a na uwagę, iż jest wegetarianką, stwierdził urokliwie: zje pani ziemniaczki i kapustkę ze skwareczkami, kotlecika nie trzeba, można zostawić. Wieczorem zrobią z niego mielonego.

Serce biło jej jak oszalałe. Czyżby to był on? Ten jedyny? Wymarzony, wyśniony?

Już kończył jeść, ostatnim kawałkiem chleba wytarł tłuszcz do ostatka i poluzował pasek u spodni. Zupełnie się z tym nie kryjąc i jeszcze beknął. „Jakie to ja mam szczęście”, pomyślała. I wtedy stało się najgorsze:

– Pani Marto, czy ja mogę coś powiedzieć? – Było to pytanie retoryczne, bo bez chwili przerwy perorował dalej. –  Tak, jestem stary, bogaty, niezbyt bystry, gruby i niedługo kojtnę na zawał albo hemoroidy, ale nie mogę się z nikim rozwieść. Bo mam pewne zobowiązania. – Marcie łzy stanęły w oczach; najlepsze paciaje poszły na zmarnowanie – I, proszę panienki, tak naprawdę zwabiłem tu kształtną panią w zupełnie innym celu niźli matrymonialny. Trzeba mianowicie…

Mianowicie nie wyłączył komórki na spotkaniu z kobietą, taki był przecudowny, i Marta już teraz na pewno by się rozpłakała, gdyby nie pamięć, ile kosztowały ją tusz do rzęs, maska peelingowa, szminka, zestaw kremów, kredka do brwi oraz woda utleniona i bielinek, a także dezodoranty, perfumy oraz mydło. Srebrne. Ściągające oraz czyszczące każdą twarz w 99 procentach, tak napisali na ulotce.

…Ogarku, tylko bez histerii..- Chrypiał do smartfona.- Co z tymi pływami? Do Francji zamiast do Hagi i cały ładunek diabli wzięli? Noż kurwa, Paczkoski źle musiał policzyć. A ile mnie kosztował ten arabski kodeks z XIII wieku, to nawet nie mówię. Żadnego słowa więcej, wysyłam R. – Chwilę słuchał. – Tak, R. Co z tego, że sfuszeruje? No przecież po to jest.

– Bardzo przepraszam pani Marto, byznesy. Jak człowiek sam nie dopilnuje to, wykończą człeka i zakopią. Albo rozkradną. O czym to ja miałem. A już sobie przypomniałem – I uśmiechnął się wspaniale, ukazując wszechobecne braki w uzębieniu – trzeba coś zrobić ze znanym i pani skądinąd Adasiem. Poszedł w masówkę, talent stracił i nudzi przebrzydle. Wysyłanie do Bangladeszu nie działa, trzeba by…

Marta czuła jak humor się jej poprawia. Tak, z tym Adasiem trzeba coś. Koniecznie. Jak najszybciej. Może nawet zje wtedy kotleta. Ze smakiem. Jakby tak odpowiednio mocno przyprawić. Powinien smakować. Nawet on.

Posępna Podkowa

Był bandytą.

Potworem scenicznym.

Tak przynajmniej pisano w zinach. Nawet „Mać Pariadka” o tym wspominała. Największe objawienie sceny od czasów debiutu Dezertera. Charyzma. Wspólne koncerty na Podkarpaciu z No Means No. Łyse głowy. Plany wielkiej trasy po wschodnim wybrzeżu. USA. Iksy wytatuowane na dłoniach. Razem z Minor Threat. Spoceni półnadzy młodzieńcy. W młynie. Weganizm. Zanim było to modne.

I wtedy poszedł na studia. Prawnicze. Ukończył z wyróżnieniem. Dzięki spotkaniu z Dziekanem.

Prawniczy więc, typowe prawniczenie uprawia. Zamiast epatowania. Młodzieńczą werwą.

Umrze więc. I nie powstaną o nim filmy.

Może trafi do działu nekrologów. Głosu Szczucina.

Taki to będzie koniec.

FreePaczkoski

– Krzysiu, obudź się.

Dziadek starał się nie rzucać za bardzo malcem, ale dobudzenie tego cherubinka było zadaniem cokolwiek utrudnionym. Nie wstanę, tak będę leżał, mamrotał kilkulatek i demonstracyjnie odwrócił się tyłkiem do przodka, grzywka blond włosków spadła mu na oczy.

– Ależ Krzysiu, dziś kupujemy prosiaczka, nie pamiętasz? Będziesz mógł dać mu imię! – Stary łamał podstawową zasadę nienadawania imion jadalnym zwierzętom hodowlanym, ale czegóż się nie robi dla ulubionego bombelka, szczególnie że berbeć od małego wyglądał nazbyt inteligentnie i cała rodzina bała się, co też z niego wyrośnie. Byle nie prawnik, prababka aż się żegnała na taką możliwość i odmawiała kolejną dziesiątkę różańca, notabene przywiezionego przez zięcia z Turcji jakoś tak zaraz po stanie wojennym.

– Prosiaciek. – Mały oblizał się i już chciał wyskoczyć z piżamki.

– No, na Święta dopiero. Musi urosnąć.

– Ale zrobisz mi jajecznicę, prawda dziadku? Na boczku?

Pominę w tym miejscu opis świątecznego świniobicia, ponieważ, pierwsze primo, obecnie można go znaleźć w co drugiej książce polskiego autora, przede wszystkim, i jest to primo drugie, zakładam iż 90% moich czytelników jest z pochodzenia wsiokami, statystyka nie kłamie, i dla nich zlewanie krwi do mis celem wymasarzowania krupnioka albo żymloka to nihil novi, i nie zwlekając powrócę do współczesności.

Krzysztofowi musiało się przysnąć nad kodeksem, bo kiedy wrócił do rzeczywistości tuż nad nim wisiała twarz patrona, czerwona cała taka, z ryjkiem jakże charakterystycznym i twarz ta coś do niego mówiła, o kredytach do spłacenia i dziesięciu na jego miejsce. Nie nazbyt uroczy był to matołek, szczęśliwie udał się do swego gabinetu, by – jak podejrzewało stadko strwożonych stażystów i aplikantów – oddać się rozkoszom SM.

– Fallus – Rzucił za nim Krzysztof niejako w pożegnaniu.

– Co? – Wrzasnął patron na progu gabinetu, poły jego długiego czarnego płaszcza skrzypiały złowieszczo. Niby genetycznie bardziej świnia, a słuch jak u nietoperza.

– Falsus. Taki termin prawniczy. – Rzucił Krzysztof wykorzystując słabość, jak by nie było, patrona do łacińskich sentencji i jego totalną nieznajomość szlachetnej mowy.

Uff. W końcu zamknął drzwi i po chwili zaczęły ze źle wyciszonego gabinetu dochodzić dziwne pojękiwania, chrupanie jakby sucharów i całkiem już niezrozumiałe salwy śmiechu.

Krzysztof westchnął. Pomyśleć, że kiedyś uważał stażowanie u Piekarza za głęboko niemoralne i nie satysfakcjonujące finansowo. I jeszcze te numery z poszetkami gubionymi w kolejnych wylicytowanych lambo, ech. Teraz już byłby partnerem albo w ogóle by przejął cały biznes, rozbudował i poszerzył.

Podwinął rękawy marynarki czarnej jak habit. W czasie sprzeczki atrament w kałamarzu zamarzł i teraz Krzysztof usilnie na niego dmuchał. No przecież nie nasika… w zasadzie to czemu by nie? Diabli wiedzą, co patron robi z tymi elegancko przepisanymi pergaminami…