– Krzysiu, obudź się.
Dziadek starał się nie rzucać za bardzo malcem, ale dobudzenie tego cherubinka było zadaniem cokolwiek utrudnionym. Nie wstanę, tak będę leżał, mamrotał kilkulatek i demonstracyjnie odwrócił się tyłkiem do przodka, grzywka blond włosków spadła mu na oczy.
– Ależ Krzysiu, dziś kupujemy prosiaczka, nie pamiętasz? Będziesz mógł dać mu imię! – Stary łamał podstawową zasadę nienadawania imion jadalnym zwierzętom hodowlanym, ale czegóż się nie robi dla ulubionego bombelka, szczególnie że berbeć od małego wyglądał nazbyt inteligentnie i cała rodzina bała się, co też z niego wyrośnie. Byle nie prawnik, prababka aż się żegnała na taką możliwość i odmawiała kolejną dziesiątkę różańca, notabene przywiezionego przez zięcia z Turcji jakoś tak zaraz po stanie wojennym.
– Prosiaciek. – Mały oblizał się i już chciał wyskoczyć z piżamki.
– No, na Święta dopiero. Musi urosnąć.
– Ale zrobisz mi jajecznicę, prawda dziadku? Na boczku?
Pominę w tym miejscu opis świątecznego świniobicia, ponieważ, pierwsze primo, obecnie można go znaleźć w co drugiej książce polskiego autora, przede wszystkim, i jest to primo drugie, zakładam iż 90% moich czytelników jest z pochodzenia wsiokami, statystyka nie kłamie, i dla nich zlewanie krwi do mis celem wymasarzowania krupnioka albo żymloka to nihil novi, i nie zwlekając powrócę do współczesności.
Krzysztofowi musiało się przysnąć nad kodeksem, bo kiedy wrócił do rzeczywistości tuż nad nim wisiała twarz patrona, czerwona cała taka, z ryjkiem jakże charakterystycznym i twarz ta coś do niego mówiła, o kredytach do spłacenia i dziesięciu na jego miejsce. Nie nazbyt uroczy był to matołek, szczęśliwie udał się do swego gabinetu, by – jak podejrzewało stadko strwożonych stażystów i aplikantów – oddać się rozkoszom SM.
– Fallus – Rzucił za nim Krzysztof niejako w pożegnaniu.
– Co? – Wrzasnął patron na progu gabinetu, poły jego długiego czarnego płaszcza skrzypiały złowieszczo. Niby genetycznie bardziej świnia, a słuch jak u nietoperza.
– Falsus. Taki termin prawniczy. – Rzucił Krzysztof wykorzystując słabość, jak by nie było, patrona do łacińskich sentencji i jego totalną nieznajomość szlachetnej mowy.
Uff. W końcu zamknął drzwi i po chwili zaczęły ze źle wyciszonego gabinetu dochodzić dziwne pojękiwania, chrupanie jakby sucharów i całkiem już niezrozumiałe salwy śmiechu.
Krzysztof westchnął. Pomyśleć, że kiedyś uważał stażowanie u Piekarza za głęboko niemoralne i nie satysfakcjonujące finansowo. I jeszcze te numery z poszetkami gubionymi w kolejnych wylicytowanych lambo, ech. Teraz już byłby partnerem albo w ogóle by przejął cały biznes, rozbudował i poszerzył.
Podwinął rękawy marynarki czarnej jak habit. W czasie sprzeczki atrament w kałamarzu zamarzł i teraz Krzysztof usilnie na niego dmuchał. No przecież nie nasika… w zasadzie to czemu by nie? Diabli wiedzą, co patron robi z tymi elegancko przepisanymi pergaminami…