Zapierająca dech w piersiach redefinicja polskości na noblowskim poziomie. Idealny prezent na Święta.
Kazimierz Masłowski „Od Rzeszy”
Zapierająca dech w piersiach redefinicja polskości na noblowskim poziomie. Idealny prezent na Święta.
Kazimierz Masłowski „Od Rzeszy”
Strażnik powoli wydawał cywilne ciuchy i przedmioty z depozytu. Przy okazji zachachmęcił kilka banknotów, ale Bambo, nadal rozdygotany wydarzeniami ostatnich dni, nawet tego nie zauważył. Na widok paska z wolności całkiem się rozkleił i po policzku pociekła mu łza. Tylko jedna, ale i tak był to wstrząsający widok u takiego olbrzyma.
Ogarek Szwendałowski, bo teraz już możemy zdradzić tożsamość tajemniczego więźnia Salvadoru, pewnego grudniowego poranka swawolił bardziej niż zazwyczaj i tak się jakoś zdarzyło, że nie zdążył kawałka ciastka popić kawą. Się zwyczajnie zatęchnął. Bambo akurat nie było w celi, załatwiał… może lepiej nie piszmy, co lub kogo załatwiał i kiedy wrócił…
Wiecznie pijany ojczulek Edson Arantes, zwany popularnie Pele przez współosadzonych, z racji nie tylko fizycznego podobieństwa do słynnego piłkarza, odprawiał w kaplicy mszę świętą w obrządku katolickim – ojczulek Edson Arantes był mianowicie tak doświadczonym duchownym, iż miał w małym palcu nie tylko wszystkie religie chrześcijańskie, ale także makumbę oraz judaizm, zarówno reformowany jak i chasydzki, a nawet konfucjanizm i buddyzm zen – i kapliczka więzienna, zwykle miejsce odpoczynku starszych, cichutko popierdujących i głośno chrapiących więźniów z czasów wojskowej dyktatury, pękała w szwach. To bossowie przyszli oddać hołd legendarnemu przedsiębiorcy z branży rozrywkowej, tak bardzo miłującemu plaże całego świata i zniszczonego przez mieszczańskie uprzedzenia.
W trumnie Ogarek Szwendałowski spoczywał imponującej. I tylko kilku bardziej łebskich przekręciarzy ulicznych dziwiło się, że napis na niej wykonany jest w gotyku, a litery nijak nie układały się w miano współczesnego Ondraszka. Szczecin to przecież polskie, piastowskie miasto? – Szeptali między sobą w zadumie. Do głośnego wyrażania opinii nie skłaniał widok przedsiębiorcy pogrzebowego z Polski, wielkiego, posępnego bladego i łysego typa, o ustach zawodowo wygiętych w podkówkę, ubranego, szczyt bezczelności albo ekstrawagancji, w czarna togę z zielonym żabotem.
Zza więziennych krat płynęły na wietrze płonące skrawki papieru toaletowego.
Bambo obiecał sobie, że się nie rozklei ponownie i dotrzymał tego postanowienia przechodząc przez kolejne bramy i śluzy. Strażnik już rozwarł wrota ostatnie, prowadzące bezpośrednio na wolność, kiedy więzień – albo eks więzień, zależy jak na to spojrzeć; kiedyż to kończy się niewola? W momencie zakończenia kary czy dopiero wtedy, kiedy odetchnie się pierwszy raz na wolności? Może kraty są tylko złudzeniem i każdy tworzy swoje własne więzienia? – usłyszał wołanie:
– Seu Bambo!, Seu Bambo!!! – To sam dyrektor paki biegł za nim, w ręku trzymał białą kopertę z oderwanymi znaczkami. Syn sekretarki zbierał marki pocztowe z całego świata.
– Dopiero co przyszło – Zdyszany białasek z zaczeską podawał pakiet Bambo. – Nie musi pan kwitować. – I pognał z powrotem do swojego biura.
Bambo nie odważył się otworzyć przesyłki natychmiast. Dopiero kiedy stanął na przystanku autobusowym, pośród pól soi na zakurzonej drodze lokalnej, a nad nim latał czerwony dwupłatowiec opryskujący uprawy, rozdarł papier. Zobaczył cały plik papierków z podobizną zwycięzcy spod Wiednia. Oraz paszport z orzełkiem wystawiony na niejakiego Joao Antoniego Sobieskiego, ze zdjęcia spoglądała na niego własna gęba Najbardziej jednak ucieszył go bilet na lot Lotem. Na 24 grudnia. Do Radomia.
Prababcia byłaby dumna.
Słynny osadzony grzał się w słoneczku, spożywał ciastko naprzemiennie z jajeczkiem i spoglądał na dziedziniec zakładu karnego w Salvadorze, na którym to rozgrywany był, jak w każdą sobotę, mecz integracyjny. Strażników z osadzonymi. Znaczy się z podopiecznymi. Strażnicy jeszcze nigdy nie wygrali. Nie byli aż tak głupi.
W więziennej bramce jak zwykle stał Bambo, niegdyś obiecujący junior, któremu niestety nie udało się połamać Neymara Juniora w latach nastoletnich, a tylko przyczynił się do wyuczenia przyszłej gwiazdy naprawdę złych nawyków. Było tak: Neymar Junior biegł na bramkę, Bambo rzucił się pod nogi szarżującego, a ten nawet nie draśnięty, zaczął zwijać się z bólu. Czerwona kartka, wściekłość trybun i Bambo porzucił piłkę, zbulwersowany hejterskimi wylewami hejtu jakie się na niego wylały. Czas znaleźć uczciwy sposób na życie, pomyślał, i poszedł w gangsterkę. Śmierć kapitalizmu.
Bambo stał więc na bramce i jedną ręką bronił rachityczne strzały stróżów prawa, a w drugiej trzymał laptopa. Komputer w więziennej kieszonce przemycił Mecenas M., wybitny prawnik sprowadzony specjalnie w tym celu z samego Płocka. Bambo oglądał serial Neflixa, oczywiście Wiedźmina i było widać jak głęboko przeżywa tę historię, najbardziej polską ze wszystkich możliwych polskich historii tego świata. W meczu cały czas było 0:0, kiedy osadzony numer jeden skonsumował pięćdziesiąte jajeczko na twardo i zagwizdał. Bambo opuścił lewą rękę, Geralt ściął głowę randomowalnemu potworowi, strażnicy prowadzili 1:0, kursy w odległym Makao leciały na łeb, na szyję. Strażnicy próbowali strzelić przynajmniej jednego samobója, ale nie dali rady. Więźniowie bronili ich bramki całą drużyną, a Bambo wspierał opór opowieściami o bohaterskiej obronie Częstochowy na Wembley.
Wielki triumf i strażnicy płaczący w pyle więziennego dziedzińca. Takich scen się nie zapomina.
– Ale Yennefer jest tylko jedna – Podsumował zbiegowisko Bambo oddając komputer koledze z celi i było widać, że rozmarzył się na wspomnienie Grażyny Wolszczak.
W tym czasie mecenas M. siedział w transatlantyckim odrzutowcu i, nadal zdumiony, nie mógł się nacieszyć swym nowym garniturem uszytym przez słynne zakłady odzieżowe Bytom. Przez tyle lat używał zupełnie innej kieszonki, i nie było to nawet w połowie tak wygodne jak najnowsza kolekcja ubrań dla dżentelmenów marki Bytom. O elegancji już nie wspominając. A jak deformowało pośladki!
Widzisz Bambo, kiedyś chciałem rzucić to wszystko w trzy diabły – Nowy więzień rozłożył się na wyższej z prycz i spokojnie palił sobie kubańskie cygaro, nie wiadomo, czy też może zbyt dobrze wiadomo: jakim sposobem przeszmuglowane do więzienia, nie przeszkadzało to radować się mu aromatem najlepszych tytoniowych liści po tej stronie Podlasia – bo niby robisz coś dla ludzkości, wprawiasz ją w dobry humor i niesiesz pocieszenie w codziennym znoju i tyle z tego masz, co nic. Rządy ścigają, media nienawidzą, mierni pisarze próbują zyskać sławę na grafomańskich opisach twojego losu. I wszystko to dla pieniędzy, pozornie tylko wielkich, ale jak już opłacisz wszystkich, dasz w łapę temu i tamtemu, zalegalizujesz majątek, przepuścisz przez banki, to ci tyle z tego zostaje, że stać cię na dziesięciometrowy przedpokój i może kieszonkowe dla dzieciaka, a trzysta dni włóczysz się po świecie, szlajasz po najgorszych plażach i musisz negocjować z tymi huńskimi truposzami każdy transport…
Osadzony, o aparycji Paulka Nowaka, znanego niegdyś amerykańskiego aktora, który sławę zyskał jednakże pod innym nazwiskiem, zmienionym, kiedy w 47 w końcu uciekł z obozu jenieckiego w Minnesocie i musiał się ukrywać w Hollywood, gdzie przyuważył go w jednym drugstorze pewien producent i za niewielką przysługę uczynił z niego gwiazdę ekranu, ale to jednak inna zupełnie historia i wróćmy do opowieści skazańca, choć na wszelki wypadek uściślijmy: producent był polskim Żydem z Czeladzi i tajemnicę Paulka przejrzał natychmiast…
Bo Ty Bambo masz wyidealizowany obraz Polski jako krainy przodków, a to – uwierz mi – paskudne miejsce do życia i tak w ogóle paskudne, co tu ukrywać i taka to mnie myśl smutna, przygnębienie oraz stupor ogarnęły na plaży w Westerplatte, miejsce to historyczne, choć wbrew nazwie takie bardziej na wschodzie, że prawie w duchy bohaterskich żołnierzy albo i własne sumienie uwierzyłem. – Dym rozwiewał się między kratami.
Było to tak, że czekałem na tej plaży na huncwotów ze Szlezwiga i nagle słyszę, zdawać by się mogło, głos sumienia mego, o dziwo kobiecym tembrem szemrzący gdzieś spod serca czy też może klatki piersiowej, gdziekolwiek sumienie ma swe lokum:
– Ogareczku, nie możesz być taki zły dalej.
Cały się wydygałem i przypomniało mi się jak za dzieciaka z kolegami szukaliśmy złotego pociągu i jeden, co to mu Janek albo Józek było na imię wrócił dopiero po 24 godzinach i po prostu oszalał, maturę zrobił, studia i do porządnej roboty poszedł, jest teraz posłem albo nawet ministrem, nie wiem, dawno nie sprawdzałem, a sumienie dalej swoje:
– Nie masz co się tak szarpać, mój ty Ogarze, za malutki jesteś.
Zima była albo jesień taka bardziej, piździało jak w upadłym pegeerze na Kielecczyźnie, a ja przestałem ufać swym zmysłom, partnerom biznesowym już dawno nie wierzyłem, pewnie popłynęli do Kaliningradu szmuglować czarnobylski uran. Wolny rynek to zmora i świata przestępczego, gdzie te czasy gdy… Sumienie swoje, jakby teraz bardziej z uczuciem i tak ciepło:
– Nie smuć się tak Ogarze, kocham cię bardziej niż siebie.
Już wtedy coś powinno mnie tknąć, bo to kurwa cokolwiek dziwne, żebym miał takie przyzwoite sumienie, tak mało egotyczne. I tak sobie rozmyślałem o tym paradoksie, że moje sumienie jest lepsze ode mnie, kiedy widzę jak z wody śmiga mały piesek, a za nim morska panna w stroju kąpielowym, a może ze dwa stopnie było i goni tego zwierzaka, i jeszcze woła:
– Ogar do nogi!
Ta bestia jakby się droczyła, co chwilę przystaje, by zaraz uciec. Samiec. Aż oboje zniknęli. I tak ta noc płynęła spokojnie, czekałem na kontrahentów z Holsztyna i myślałem jaki ze mnie jednak straszny nieogar…
Strzępek cygara poleciał w kierunku strażnika na obchodzie, który wolał udawać, że niczego nie dostrzega. Wiezień westchnął cichutko, tak by nie budzić drugiego z osadzonych. Bambo chrapał, potężny jak Sobieski pod Wiedniem, wtulony w replikę koszulki Grzesia Laty z 74 roku. Bambo, nie monarcha.
W całym więzieniu życie zamarło.
Taka cisza zwykle zwiastowała najgorsze. Strażnicy w pośpiechu wybierali urlopy, wykonywali zaległe zabiegi lekarskie, a ci którzy szczycili się, po rodzicach, zdrowiem jak te dęby albo zmarnowali urlopy na turnusy w domach wczasowych policyjnych związków zawodowych, spisywali w pośpiechu nowe testamenty. Każda nerka miała swoją cenę, w tej sytuacji.
On wrócił, niosło się od celi do celi i najtęższe zakapiory Salvadoru łagodniały, w myślach godząc się ze stratą porannej kawy z nieodłącznym ciastkiem. Jedynie Bambo, potężny, naprawdę bardzo ciemny Murzyn, miał to całe podekscytowanie głęboko gdzieś. Wyśmiewał lęki współosadzonych, jakby nigdy nic, brał długie kąpiele pod prysznicami i w ogóle nie stracił apetytu. Opychał się ciastkami nawet dwa razy bardziej niż zwykle. Jeśli inni nie chcieli konsumować, to nie jego problem. Co się mają marnować?
Torciki drożdżówki pączki.
I w końcu wszedł, wprowadzono go, skutego łańcuchami, roztaczającego cokolwiek trupi smrodek jakby morskich wodorostów, idącego jak Paulek Nowak i nic nie robiącego sobie w tej jakże niezręcznej sytuacji. Można by pomyśleć, że specjalnie dał się złapać, że koniecznie potrzebował alibi i nigdy by go nie złapali, gdyby tego nie chciał.
Podgwizdywał wesolutko Marsyliankę. Trafił do celi oczywiście z Bambo. Bambo był naprawdę wielkim chłopem. I w ogóle się nie bał.
Wyciągnął wielkie łapy w kierunku nowego współwięźnia, jakby chciał go zdruzgotać, połamać, zniszczyć, wymanewrować. I jego głos, zaskakująco ciepły w tak wielkim cielsku, rozległ się echem po całym betonowym gmaszysku:
– Poczytasz mi, rodaku?
W jednej z wielkich łap trzymał Tuwima. Jego prababka tuż przed ostatnią wojną jako mała dziewczynka przypłynęła do Brazylii z Warszawy – tak dokładnie to z Hamburga – i mocno już wiekowa zawsze czytała swemu ukochanemu wnusiowi, który jakoś tak wyszedł najczarniejszy, książeczkę o małym Murzynku.
Bambo zasypiał spokojny.
– Witaj, Rapierku. Jak spałeś?
– Źle.
– A jak tam samopoczucie, kochaniutki?
– Źle.
– Zawsze jesteś tak marudny jak się obudzisz?
– Chamstwo.
Wikary westchnął i zapalił nocną lampkę. Oświetliła obskurną piwnicę byłej plebanii byłej cerkwi, którą to Wikary od prawie piętnastu lat nielegalnie zamieszkiwał. Brudnoszara szmata skrywała pudło w kształcie trumny, jedyny – obok wysłużonej wersalki – mebel w pomieszczeniu. Wikary sięgnął po leżący na skrzyni gruby tom w twardej oprawie i oddał się lekturze.
Cierpliwie przewracał kolejne strony. Książka miała swoją wagę. Tysiąc stron to nie przelewki, można nadwerężyć sobie nie tylko mózg, ale i – zwłaszcza – kręgosłup. „Dobre, ale Zgred to to bynajmniej nie jest” pomyślał Wikary, który w dawnych, dobrych czasach bywał częstym bohaterem opowiadań Nowakowskiego, a dziś taki Pablopavo na niego nawet nie spojrzy. Odrzucił antypolską powieść aktualnej noblistki na skrzynię, z której natychmiast wypłynęły podejrzane dźwięki.
– Kurwa, ale ze mnie zjeb.
– Co Cię znowu boli, Rapierciu?
– Dupa, hehehe.
Wikary westchnął z politowania i otwarł niewielkie, zakurzone okienko tuż pod sufitem. Zimne powietrze wypełniło celę na równi ze światłem rozbijającym się o zaborcze kraty, oświetlając nie tylko najprawdziwszą trumnę opisaną germańską czcionką pełną wikińskich rogów w kroju, ale i szkielet w najdalszych z rogów. Kości wysypywały się z habitu.
– Cześć Wodeham.
Rzucił trzeciemu mieszkańcowi, na szczęście milczącemu, nory i zabrał się za robienie herbaty.
– Napijesz się herbaty, Rapierciu?
– Już prędzej possam różę Rurzy niż wypiję Twoją herbatę.
– Jak chcesz.
Okopcony czajnik wolno się nagrzewał na prymitywnym piecyku. Wzrok Wikarego padł na kalendarz z 88 roku, z cycatą Niemką wyznania protestanckiego, bo katoliczki się nigdy nie rozbierają. Przynajmniej nie przed naszym bohaterem. Jakoś zawsze powoływały się na swoją wiarę i pochodzenie klasowe w sytuacjach nieuchronnie zmierzających ku intymności. Cichutko gwizdnął przez zęby. To był ten dzień.
– Rapierze…
– Co wycierusie?
– Masz może nowy numer do Zeliga?
– Który to Zelig?
– A, nieważne.
– Serio nie poznaję, z twarzy od małego podobny do nikogo. Typowy Polak.
– Wiesz jaki dziś mamy dzień?
– No jaki?
– Chyba nie zapomniałeś?
W głosie Wikarego dało się słyszeć autentyczny smutek.
– Ale jak przyjdzie Oficer, to się nie odzywaj.
– Skasuję typa.
– Ech.
„Kiedy jechałem dziś autobusem, głośno zwróciłem uwagę młodej studentce, by nie czytała publicznie Stasiuka, bo on bierze niemieckie pieniądze za swoje książki i szkaluje Polskę prawdą o Polakach i pół autobusu klaskało, a drugie pół natychmiast chciało się ze mną żenić.”
Wikary był w trakcie relacjonowania swego, jak zawsze niezwykle interesującego, dnia na popularnym portalu społecznościowym, kiedy pojawił się zapowiedziany rankiem gość. Ubrany głównie w czarny płaszcz przeciwdeszczowy, kapelusz i dwie butelki wyborowej rozsiadł się na – przewidująco przyniesionym przez siebie – krześle.
– Musisz, Przemysławie Marianie. Mamy już nawet piosenkę. Braci.
– Nie dam rady.
– Głupsi od ciebie dali.
– No właśnie, głupsi.
– Aż tak głupsi to nie.
– Zlustrują mi rodzinę do trzeciego pokolenia wstecz.
– Jaką rodzinę?
– No, rodzinę…
– Grzegorz na razie prosi. Nie zmuszaj go do wyciągnięcia sztucznej szczęki.
– Nie dam rady.
– Polska musi mieć uznanego prezydenta, bo inaczej…
Nikt nigdy nie dowie się, co się wydarzy inaczej, ponieważ na twarz Wikarego poleciała ciecz będąca oczywiście krwią oraz kawałki białej mazi będące oczywiście, jeszcze przed chwilą, mózgiem rozmówcy. Za jego plecami stał triumfalnie uśmiechający się łysy zakapior.
– Mówiłem, że skasuję?
Wikary starannie uklepał ziemię szpadlem i na wszelki wypadek pomodlił się za duszę zmarłego. Jutro, jak zwykle, zrobi wylewkę, a potem wygładzi i nikt nie pozna. Dopił herbatę, przebrał się w piżamę i zapalił nocną lampkę. Sięgnął po leżący na skrzyni gruby tom w twardej oprawie i oddał się lekturze.
Cierpliwie przewracał kolejne strony. Książka miała swoją wagę. Tysiąc stron to nie przelewki, można nadwerężyć sobie nie tylko mózg, ale i – zwłaszcza – kręgosłup. „Dobre, ale Zgred to to bynajmniej nie jest” pomyślał Wikary, który w dawnych, dobrych czasach bywał częstym bohaterem opowiadań Nowakowskiego, a dziś taki Pablopavo na niego nawet nie spojrzy. Odrzucił antypolską powieść aktualnej noblistki na skrzynię, z której natychmiast wypłynęły podejrzane dźwięki.
– Nie był to zły dzień, musisz przyznać Rapierciu.
– Pierdolenie.
– Miałem dziś urodziny, wiesz?
– … zapomniałem… ale ze mnie zjeb…
Będzie seks? Niewykluczone. Opuśćmy więc w tym miejscu naszych bohaterów. Dobrej nocy. Śpijcie spokojnie, aniołki.
W grudniu pierwsze ogniska na Żeraniu rozpalano koło piątej, co bardziej zdesperowani czynili to nawet godzinę wcześniej. Martial industrial, ostatnie nie pocięte kawałki stalowych konstrukcji i rozpadające się kotłownie garaże blaszaki ery wczesnego Gierka skrywały całe gromady ludzi wyrzuconych na margines przez dwie tury reform Balcerowicza i liberalizm Gazety Wyborczej: robotników pobliskiej, skoreanizowanej FSO, bezsporne dzieci, prawicowców oraz studentów kierunków humanistycznych.
Przy jednym z takowych punktów zapalnych spotykamy naszych znajomych, których zostawiliśmy zaszczanych, zapłakanych i rozkosznych w swym późnym niemowlęctwie. Nie ma Anny, która jest już dorosłą kobietą i takie bachory nic jej nie są w stanie oferować ze swego kieszonkowego, stypendiów i rent, socjalnych albo po dziadkach. Także R. jest nieobecny, kopie swój pierwszy dół i modli się, by nie był on dla niego. Po tej nocy stracił wiarę i poszedł na prawo.
Jest za to Rurza, którego marzenia o germanistyce zabili pospołu Generał oraz enerdowce, no i maluch, który rozkraczył się pod Kamienicą akurat 12 grudnia roku pamiętnego. Teraz czytuje Olgę Tokarczuk, Siemiona i młodego Nahacza. W rękopisie. Rozróżnia Słowackiego od Mickiewicza po jednym wersie. I nawet, ale tylko raz, uścisnął dłoń samemu Miłoszowi, temu słynnemu żmudzińskiemu zdrajcy podstępnemu o oczkach litewskiego warchoła, choć jak wiadomo – Litwinów nie ma i nie było. A bez Polski – znowu nie będzie.
Nowym w paczce jest Oficer, co to się wkupił dwoma butelkami Wyborowej z prawdziwą banderolą. Pozostali młodzieńcy nie wiedzą, że zakupił je na Stadionie i teraz obstawia, który z jego nowych kolegów pierwszy oślepnie i zostanie żebrakiem na Starówce, naciągając wycieczki biednych dzieci z Górnego Śląska na swe prawdziwe kalectwo. Koleżeństwo, przyzwyczajone od małego do win za 4,50 nowych złotych, rzuciło się na prawdziwą wódkę jak na wino kananejskie albo wymarzoną bułgarską Sofię.
I już zaczyna się rozkminka, o wyższości mieszczańskiej Polonii nad Legią ruską i odwrotnie, o tym kto bardziej hot, Monika Lewinsky czy Hanka Gronkiewicz Waltz, nie będą zdradzał, Rurzo, kto optował za drugą opcją, polonez czy daewoo i że może Korwin to jednak trochę ssie, ale mamy nową odsłonę konserwatywnego liberalizmu, partię mają na dniach zakładać,plotki jak widma krążą po ulicach stolicy, i…
… i tylko Tusk jest nadzieją prawicy polskiej, razem z Rokitą i Zytą, tylko oni gwarantują wyjście z dyktatu Kościoła, z kruchty proboszcza w której tkwił Krzaklewski i dlatego przegrał, Tuskowi ufać może za bardzo nie można, ale to sprawny organizator, a wolny rynek jest najważniejszy, nie wierzę tu więc tym Kaczyńskim, za bardzo tu socjalizmem zajeżdża, takim inteligenckim pięknoduchostwem i antymichnikowskim resentymentem, i wiekiem nie tyle XX co wręcz XIX… – Tchu zaczerpnął – a przecież mamy lub za chwilę mieć będziemy, nowe tysiąclecie i ten antyklerykalizm Jarkowy jest zastanawiający, bo nie ma Polski bez Kościoła i Kościoła bez Polski, co Tusk może osobiście neguje, ale politycznie nie ma innej sytuacji… – Twarz Zeliga przez moment zdawała się nabierać indywidualnego wyrazu, kiedy tak perorował, piękny był jak Mariusz Kamiński albo Julia Pitera.
– Nie pierdol, pij. – Huknął solenizant, a Zelig się skrzywił, choć wódkę wypił.
Znad pobliskiego ogniska niosły się słowa „Czterech pokoi” Kazika, wielkiego hitu ostatniej wiosny. Na cztery wczesnomęskie głosy. Kryszałowicz nadal nie strzelił gola.
Generała napierdalała głowa. Albo, jak to mówiono w jego rodzinnym majątku na Kresach, miał migrenę. Taką najgorszą. Taką w której nie pomagało nawet rozważanie problemu Fuldy ani określanie, która z bohaterskich dywizji pancernych internacjonalistycznie zajmie, pod flagą biało-czerwoną, Kopenhagę. Przy takiej migrenie nawet wódka nie pomagała, zresztą generał był raczej nie pijący. Jak to każdy porządny żyd z Dworu, choćby i w późniejszym życiu naukowy ateista. Westchnął i z obrzydzeniem pokręcił głową.
Zebrało mu się na wymioty.
I jeszcze ta córka jego, jedynaczka wychuchana, wykochana, wyczekana. Nowego ma. Chłopaka. Rafalski czy jakoś podobnie, porządna endecka rodzina, już to sprawdził. Chłop z chłopa, w 46 od pługa oderwani i do urzędu partyjnego posłani. Z awansu społecznego znaczy się. Chłopak, jak to młody, chce być pisarzem. Inteligentem. I czy nie mógłby zadebiutować? Nawet niezłe to było. Jakieś brednie o kosmosie. Jak się młody wyrobi, to może go dopuszczę do projektu LEM, pomyślał generał. Ale o ślubie jedynie cywilnym nie ma mowy, porządne weselisko urządzi takie, że hoho. Papieża zaprosi, porządny to chłop, znają się od dawna.
Przez moment poczuł się lepiej. I wtedy znowu się zaczęło.
Już nawet posłał gosposię do sąsiadów, by tak nie hałasowali. Rozumie, urodziny dzieciaka. Ale dlaczego tak późno? Dziesiąta i w ogóle, mir sąsiedzki, Armia Czerwona i SS. Rakiety. Ale się oburzyli, relacjonowała pani Ida, mają teraz Wałęsę, Solidarność, i nawet Generał może im podskoczyć, laskę – albo łaskę – głucha była pani Ida, razem z Gomułką ją zamknęli, na jedno ucho, po przesłuchaniu w 47, zrobić. Na pożegnanie Kaczmarskiego śpiewali, wie pan, Generale, tę o murach, całkiem ładna i w melodii tak polska. Prawie jak Szopen.
Generał jęknął.
Wspomniał Staszka. Młodzi byli, w okopach było tak zimno, trzeba się jakoś rozgrzewać. Uściski dwóch młodzieńczych ciał, pierwsze pocałunki i wyznania. Po trzech latach rąbania tajgi, jaka to była odmiana, te skradzione chwile czułości. Przestrzelili Staszka na pół, jeszcze przed Odrą. Jego mundur ostatni raz widział w 66 na Defiladzie, Tyciąslecia Polski piastowskiej, grubą nicią pozszywany w miejscu trafień pocisków, i się wtedy nieledwie rozpłakał.
Podszedł do ebonitowego telefonu. Jednego z kilku na biurku. Nie musiał wykręcać numeru. Ani długo czekać.
– Czesiu. Robimy to. Za 24 godziny.
****
Kinderbal z okazji trzecich urodzin Napalonego to było wielkie wydarzenie towarzyskie, ale i polityczne. Wikary, nazywany wtedy Wikusiem albo Moja Ty Cholero, świętował w gronie najzacniejszym z możliwych.
Znad morza przyjechał R., słynny tamtejszy postrach żłobków, z dwoma zębami zaledwie, kły w górnej szczęce robiły piorunujące wrażenie. Żółte zębiska przesycone gangreną, a na tyłku dresik z trzema paskami. Poznać było, że Szczecin to miasto portowe, tuż obok Europy, żyło się lepiej. Nawet szprotek nawiózł, eksportowych. Tylko gęba jakaś pokiereszowana i od razu chciał iść na solo. Na gołe pięści niby, ale jak walnął solenizanta drewnianym klockiem, to Wikary przez moment myślał, że jest dziewczyną i ma na imię Jolka.
Zelig to był wtedy jawny trockista. Rodzice go do ściany przytroczyli w indiańskiej kołysce, by sobie krzywdy nie zrobił, poglądami się nie poranił. Z buziuchny podobny tak jakoś do nikogo, czy też może bardziej do każdego i tylko oczka czasem ciekawsko przymrużał, ale zaraz twarz traciła jakikolwiek wyraz. Wołano do niego wtedy jakoś inaczej niż teraz, może Duda?, ale słabość do budyniu waniliowego z sosem malinowym została biedakowi – ponoć – do dziś.
Był też Wodeham, przez momencik, ale rozejrzał się po pokoju wypełnionym dobrami Gierkowskiej dekady, prychnął na ten luksus, przeraczkował po schodach krętych i stromych do piwnicy i tamże zasnął wtulony do średniowiecznych murów willi, zbudowanych z kamienia zrabowanego na budowie Zamku Królewskiego. Przykuci do ścian jęczeli członkowie familii Wikarych, mniej reprezentacyjni nawet od jubilata, więc Wodehamowi śniły się same miłe rzeczy: Inkwizycja, która wcale nie była taka zła jak ją opisują, procesje biczowników, handel rodakami z Arabami.
Rurza jednakże nie dojechał. Sterczał z rodzicami na granicy w Olszynie. Mieli turnus wykupiony w słynnym letnisku koło Hamburga, akurat teraz, w grudniu. Rurza leżał na kołdrze bagażnika dachowego, nie zmieścił się już w maluchu, upchanym cenniejszym mieniem przesiedleńczym. Patrzył w gwiazdy i widział siebie, za lat 20 mniej więcej, na germanistyce. W Heidelbergu.
Była impreza. Było się działo!
Tylko Anna, dojrzała pannica w wieku lat sześciu i pół, miała dość zajmowania się tymi całymi berbeciami. Płakało to, żarło, sikało gdzie popadnie i jeszcze tulić się chciało jak jacyś pierwsi sekretarze partyjni, co to o nich słyszała od rodziców, że obleśni i całują w usta. O nie, brrr. Tyle dobrego tego straconego wieczora, że na własne oczy się przekonała jakie kutasiki u chłopców są tak bardzo najśmieszniejsze. A u Zeliga jeszcze bardzo małe.