Generała napierdalała głowa. Albo, jak to mówiono w jego rodzinnym majątku na Kresach, miał migrenę. Taką najgorszą. Taką w której nie pomagało nawet rozważanie problemu Fuldy ani określanie, która z bohaterskich dywizji pancernych internacjonalistycznie zajmie, pod flagą biało-czerwoną, Kopenhagę. Przy takiej migrenie nawet wódka nie pomagała, zresztą generał był raczej nie pijący. Jak to każdy porządny żyd z Dworu, choćby i w późniejszym życiu naukowy ateista. Westchnął i z obrzydzeniem pokręcił głową.
Zebrało mu się na wymioty.
I jeszcze ta córka jego, jedynaczka wychuchana, wykochana, wyczekana. Nowego ma. Chłopaka. Rafalski czy jakoś podobnie, porządna endecka rodzina, już to sprawdził. Chłop z chłopa, w 46 od pługa oderwani i do urzędu partyjnego posłani. Z awansu społecznego znaczy się. Chłopak, jak to młody, chce być pisarzem. Inteligentem. I czy nie mógłby zadebiutować? Nawet niezłe to było. Jakieś brednie o kosmosie. Jak się młody wyrobi, to może go dopuszczę do projektu LEM, pomyślał generał. Ale o ślubie jedynie cywilnym nie ma mowy, porządne weselisko urządzi takie, że hoho. Papieża zaprosi, porządny to chłop, znają się od dawna.
Przez moment poczuł się lepiej. I wtedy znowu się zaczęło.
Już nawet posłał gosposię do sąsiadów, by tak nie hałasowali. Rozumie, urodziny dzieciaka. Ale dlaczego tak późno? Dziesiąta i w ogóle, mir sąsiedzki, Armia Czerwona i SS. Rakiety. Ale się oburzyli, relacjonowała pani Ida, mają teraz Wałęsę, Solidarność, i nawet Generał może im podskoczyć, laskę – albo łaskę – głucha była pani Ida, razem z Gomułką ją zamknęli, na jedno ucho, po przesłuchaniu w 47, zrobić. Na pożegnanie Kaczmarskiego śpiewali, wie pan, Generale, tę o murach, całkiem ładna i w melodii tak polska. Prawie jak Szopen.
Generał jęknął.
Wspomniał Staszka. Młodzi byli, w okopach było tak zimno, trzeba się jakoś rozgrzewać. Uściski dwóch młodzieńczych ciał, pierwsze pocałunki i wyznania. Po trzech latach rąbania tajgi, jaka to była odmiana, te skradzione chwile czułości. Przestrzelili Staszka na pół, jeszcze przed Odrą. Jego mundur ostatni raz widział w 66 na Defiladzie, Tyciąslecia Polski piastowskiej, grubą nicią pozszywany w miejscu trafień pocisków, i się wtedy nieledwie rozpłakał.
Podszedł do ebonitowego telefonu. Jednego z kilku na biurku. Nie musiał wykręcać numeru. Ani długo czekać.
– Czesiu. Robimy to. Za 24 godziny.
****
Kinderbal z okazji trzecich urodzin Napalonego to było wielkie wydarzenie towarzyskie, ale i polityczne. Wikary, nazywany wtedy Wikusiem albo Moja Ty Cholero, świętował w gronie najzacniejszym z możliwych.
Znad morza przyjechał R., słynny tamtejszy postrach żłobków, z dwoma zębami zaledwie, kły w górnej szczęce robiły piorunujące wrażenie. Żółte zębiska przesycone gangreną, a na tyłku dresik z trzema paskami. Poznać było, że Szczecin to miasto portowe, tuż obok Europy, żyło się lepiej. Nawet szprotek nawiózł, eksportowych. Tylko gęba jakaś pokiereszowana i od razu chciał iść na solo. Na gołe pięści niby, ale jak walnął solenizanta drewnianym klockiem, to Wikary przez moment myślał, że jest dziewczyną i ma na imię Jolka.
Zelig to był wtedy jawny trockista. Rodzice go do ściany przytroczyli w indiańskiej kołysce, by sobie krzywdy nie zrobił, poglądami się nie poranił. Z buziuchny podobny tak jakoś do nikogo, czy też może bardziej do każdego i tylko oczka czasem ciekawsko przymrużał, ale zaraz twarz traciła jakikolwiek wyraz. Wołano do niego wtedy jakoś inaczej niż teraz, może Duda?, ale słabość do budyniu waniliowego z sosem malinowym została biedakowi – ponoć – do dziś.
Był też Wodeham, przez momencik, ale rozejrzał się po pokoju wypełnionym dobrami Gierkowskiej dekady, prychnął na ten luksus, przeraczkował po schodach krętych i stromych do piwnicy i tamże zasnął wtulony do średniowiecznych murów willi, zbudowanych z kamienia zrabowanego na budowie Zamku Królewskiego. Przykuci do ścian jęczeli członkowie familii Wikarych, mniej reprezentacyjni nawet od jubilata, więc Wodehamowi śniły się same miłe rzeczy: Inkwizycja, która wcale nie była taka zła jak ją opisują, procesje biczowników, handel rodakami z Arabami.
Rurza jednakże nie dojechał. Sterczał z rodzicami na granicy w Olszynie. Mieli turnus wykupiony w słynnym letnisku koło Hamburga, akurat teraz, w grudniu. Rurza leżał na kołdrze bagażnika dachowego, nie zmieścił się już w maluchu, upchanym cenniejszym mieniem przesiedleńczym. Patrzył w gwiazdy i widział siebie, za lat 20 mniej więcej, na germanistyce. W Heidelbergu.
Była impreza. Było się działo!
Tylko Anna, dojrzała pannica w wieku lat sześciu i pół, miała dość zajmowania się tymi całymi berbeciami. Płakało to, żarło, sikało gdzie popadnie i jeszcze tulić się chciało jak jacyś pierwsi sekretarze partyjni, co to o nich słyszała od rodziców, że obleśni i całują w usta. O nie, brrr. Tyle dobrego tego straconego wieczora, że na własne oczy się przekonała jakie kutasiki u chłopców są tak bardzo najśmieszniejsze. A u Zeliga jeszcze bardzo małe.
Piękna literatura dla dzieci.
5/5
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Proszę się nie śmiać z siusiaka mojego syna. Jeszcze mu rośnie.
PolubieniePolubienie
Dobre, ale więcej nie pisz.
PolubieniePolubienie
Elo, wisisz mi hajs, ziomeczku
PolubieniePolubienie
Kierwa, umrę dziś.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ja już nie żyję, bo poległem
PolubieniePolubione przez 1 osoba