W całym więzieniu życie zamarło.
Taka cisza zwykle zwiastowała najgorsze. Strażnicy w pośpiechu wybierali urlopy, wykonywali zaległe zabiegi lekarskie, a ci którzy szczycili się, po rodzicach, zdrowiem jak te dęby albo zmarnowali urlopy na turnusy w domach wczasowych policyjnych związków zawodowych, spisywali w pośpiechu nowe testamenty. Każda nerka miała swoją cenę, w tej sytuacji.
On wrócił, niosło się od celi do celi i najtęższe zakapiory Salvadoru łagodniały, w myślach godząc się ze stratą porannej kawy z nieodłącznym ciastkiem. Jedynie Bambo, potężny, naprawdę bardzo ciemny Murzyn, miał to całe podekscytowanie głęboko gdzieś. Wyśmiewał lęki współosadzonych, jakby nigdy nic, brał długie kąpiele pod prysznicami i w ogóle nie stracił apetytu. Opychał się ciastkami nawet dwa razy bardziej niż zwykle. Jeśli inni nie chcieli konsumować, to nie jego problem. Co się mają marnować?
Torciki drożdżówki pączki.
I w końcu wszedł, wprowadzono go, skutego łańcuchami, roztaczającego cokolwiek trupi smrodek jakby morskich wodorostów, idącego jak Paulek Nowak i nic nie robiącego sobie w tej jakże niezręcznej sytuacji. Można by pomyśleć, że specjalnie dał się złapać, że koniecznie potrzebował alibi i nigdy by go nie złapali, gdyby tego nie chciał.
Podgwizdywał wesolutko Marsyliankę. Trafił do celi oczywiście z Bambo. Bambo był naprawdę wielkim chłopem. I w ogóle się nie bał.
Wyciągnął wielkie łapy w kierunku nowego współwięźnia, jakby chciał go zdruzgotać, połamać, zniszczyć, wymanewrować. I jego głos, zaskakująco ciepły w tak wielkim cielsku, rozległ się echem po całym betonowym gmaszysku:
– Poczytasz mi, rodaku?
W jednej z wielkich łap trzymał Tuwima. Jego prababka tuż przed ostatnią wojną jako mała dziewczynka przypłynęła do Brazylii z Warszawy – tak dokładnie to z Hamburga – i mocno już wiekowa zawsze czytała swemu ukochanemu wnusiowi, który jakoś tak wyszedł najczarniejszy, książeczkę o małym Murzynku.
Bambo zasypiał spokojny.