Strażnik powoli wydawał cywilne ciuchy i przedmioty z depozytu. Przy okazji zachachmęcił kilka banknotów, ale Bambo, nadal rozdygotany wydarzeniami ostatnich dni, nawet tego nie zauważył. Na widok paska z wolności całkiem się rozkleił i po policzku pociekła mu łza. Tylko jedna, ale i tak był to wstrząsający widok u takiego olbrzyma.
Ogarek Szwendałowski, bo teraz już możemy zdradzić tożsamość tajemniczego więźnia Salvadoru, pewnego grudniowego poranka swawolił bardziej niż zazwyczaj i tak się jakoś zdarzyło, że nie zdążył kawałka ciastka popić kawą. Się zwyczajnie zatęchnął. Bambo akurat nie było w celi, załatwiał… może lepiej nie piszmy, co lub kogo załatwiał i kiedy wrócił…
Wiecznie pijany ojczulek Edson Arantes, zwany popularnie Pele przez współosadzonych, z racji nie tylko fizycznego podobieństwa do słynnego piłkarza, odprawiał w kaplicy mszę świętą w obrządku katolickim – ojczulek Edson Arantes był mianowicie tak doświadczonym duchownym, iż miał w małym palcu nie tylko wszystkie religie chrześcijańskie, ale także makumbę oraz judaizm, zarówno reformowany jak i chasydzki, a nawet konfucjanizm i buddyzm zen – i kapliczka więzienna, zwykle miejsce odpoczynku starszych, cichutko popierdujących i głośno chrapiących więźniów z czasów wojskowej dyktatury, pękała w szwach. To bossowie przyszli oddać hołd legendarnemu przedsiębiorcy z branży rozrywkowej, tak bardzo miłującemu plaże całego świata i zniszczonego przez mieszczańskie uprzedzenia.
W trumnie Ogarek Szwendałowski spoczywał imponującej. I tylko kilku bardziej łebskich przekręciarzy ulicznych dziwiło się, że napis na niej wykonany jest w gotyku, a litery nijak nie układały się w miano współczesnego Ondraszka. Szczecin to przecież polskie, piastowskie miasto? – Szeptali między sobą w zadumie. Do głośnego wyrażania opinii nie skłaniał widok przedsiębiorcy pogrzebowego z Polski, wielkiego, posępnego bladego i łysego typa, o ustach zawodowo wygiętych w podkówkę, ubranego, szczyt bezczelności albo ekstrawagancji, w czarna togę z zielonym żabotem.
Zza więziennych krat płynęły na wietrze płonące skrawki papieru toaletowego.
Bambo obiecał sobie, że się nie rozklei ponownie i dotrzymał tego postanowienia przechodząc przez kolejne bramy i śluzy. Strażnik już rozwarł wrota ostatnie, prowadzące bezpośrednio na wolność, kiedy więzień – albo eks więzień, zależy jak na to spojrzeć; kiedyż to kończy się niewola? W momencie zakończenia kary czy dopiero wtedy, kiedy odetchnie się pierwszy raz na wolności? Może kraty są tylko złudzeniem i każdy tworzy swoje własne więzienia? – usłyszał wołanie:
– Seu Bambo!, Seu Bambo!!! – To sam dyrektor paki biegł za nim, w ręku trzymał białą kopertę z oderwanymi znaczkami. Syn sekretarki zbierał marki pocztowe z całego świata.
– Dopiero co przyszło – Zdyszany białasek z zaczeską podawał pakiet Bambo. – Nie musi pan kwitować. – I pognał z powrotem do swojego biura.
Bambo nie odważył się otworzyć przesyłki natychmiast. Dopiero kiedy stanął na przystanku autobusowym, pośród pól soi na zakurzonej drodze lokalnej, a nad nim latał czerwony dwupłatowiec opryskujący uprawy, rozdarł papier. Zobaczył cały plik papierków z podobizną zwycięzcy spod Wiednia. Oraz paszport z orzełkiem wystawiony na niejakiego Joao Antoniego Sobieskiego, ze zdjęcia spoglądała na niego własna gęba Najbardziej jednak ucieszył go bilet na lot Lotem. Na 24 grudnia. Do Radomia.
Prababcia byłaby dumna.
5/5
PolubieniePolubienie