Pewnego zimowego wieczoru mieszkańcy pewnego poniemieckiego miasta w pewnym środkowoeuropejskim państwie z pewnymi ambicjami mieli okazję zobaczyć wielkiego łysego zakapiora spacerowym krokiem zmierzającego ku resztkom prasłowiańskiej/pogermańskiej puszczy. Albo boru. Zdania w tym względzie pozostają bowiem podzielone.
Pewnym pozostaje, że nie podgwizdywał radośnie, prawdopodobnie nie czuł się w nastroju, a może zwyczajnie nie umiał/potrafił gwizdać? W bliższym planie, jakby w okularze enerdowskiej lornetki Zeissa w jugosłowiańskim filmie wojennym, nie prezentował się już tak okazale/dostojnie. Głowa niechlujnie ogolona, zarost nieokreślonego koloru na pół gęby, a i to, co z daleko wyglądało jak mięśnie wyrzeźbione ciężką harówą na placu budowy/w pobliskim gymie, okazało się nadmiarem wieloletniego tłuszczu na kośćcu chudzielca. Fizjonomią najbardziej kojarzył się z kompletnie, ale tak całkowicie, nieudanym psychopatą.
Pewnym chwytem niósł szpadel/łopatę.
Pewnie miał jakąś mapę/plan, a może kierował się sobie tylko znanymi wskazówkami, bo w pewnym momencie zaczął kopać pośrodku niczego. Ziemia nie była zanadto zmrożona, takiej zimy najstarsi autochtoni nie pamiętali, a pamiętali wiele, choćby Fuhrera na ścianie w każdym urzędzie, spoglądał na dzieci wyrozumiale/groźnie, robota szła szparko, a dół z każdym ruchem kopiącego się pogłębiał. Pewnie natrafił na kamień, bo w pewnej chwili zaklął szpetnie:
– Urwa mać, te ludowe zwyczaje. – I po chwili wielki głaz został wyturlany na górę, a nasz bohater/antyheros, zasapany i ogólnie zmęczony, ryknął ze złości:
– No wyłaź ciuśmoku jodyn!
Pewnie usłyszał coś podejrzanego, bo ponownie zeskoczył/apdł do dołu. Jakieś szmery albo coś takiego? Dość szybko wychynął z powrotem, polerując o kurtkę coś srebrzystego. Ugryzł.
– Praskie grosze, prawdziwie srebrne. Na coś się te legendy w życiu przydają. – Mruczał do siebie jakoś nerwowo i schował pieniądze do kieszeni spodni/dżinsów. Wydarł się ponownie – R. wilka w tej jamie złapiesz. I nie myśl sobie, ostatni raz inhalowałem. Następnym razem sam sobie radź. Ile razu mogę cie wyciągać z tarapatów?!
Pewnikiem było to złudzenie optyczne/umysłowe wywołane światłami pobliskiej autostrady, ale cień Pisasza zdawał się rosnąć i rosnąć. Aż wyglądał jak góra/demiurg z baśni o siedmiu kopalniach i ostatnim sprawiedliwym górniku.
Jak zwykle bdb, czuję jednak, że autor trochę szkaluje głównego bohatera.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
A co się stało z Walecznymi Nindżami, Panie Pisarzu?
PolubieniePolubione przez 1 osoba
¿Dónde enterraste mis cabras??!!!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dobra literatura faktu. Bardzo dobra to jednak nie. Czuje się, że jeden z głównych bohaterów został pominięty!! Także 8.5/10
PolubieniePolubione przez 1 osoba