Łowca kur rosołowych

Naciągnąłem kaptur głębiej na oczy i przykucnąłem za przystankiem w dzielnicy F. pewnego śląskiego miasta. Miałem pełen widok na osiedle domów robotniczych, zbudowanych przed stuleciem z pięknej czerwonej cegły. Pomalowane na zielono okna i śnieżnobiałe firanki jako ostatnie broniły resztek elegancji niegdysiejszych górniczych i hutniczych kwater. Dziś domy te zamieszkiwała, nie bójmy się tego słowa, prawdziwa hołota. Po równi ta wielkomiejska, dziedzicząca mieszkanie po dziadkach  i do roboty dojeżdżająca służbowymi kiami, jak i wyrzutki transformacji o twarzach zniszczonych pracą, zmarszczkami i dziarami z aresztu.

Jak się nie zdecyduję, to za parę minut mnie przyuważą i skroją nie tylko z tego kapturka z Acid Drinkers, ale i stareńkiej nokii, dodawałem sobie odwagi. Łup miałem przecież upatrzony. Musisz być drapieżcą, zaklinałem sam siebie, arghhhhhhh, i tak jakbym czuł rosnące pazurska, kły wdzierające się w dziąsła, rosnącą stalowość mięśni podudzia.

– Za rosół dla Oleńki! – Wykrzyknąłem dziarsko i ruszyłem sprintem przez drogę, towarzyszył mi wizg hamulców i alarmowy dzwonek banki, słynnej Dziewiątki, w której to przeżyłem tak wiele przygód, wielokrotnie tylko cudem unikając śmierci albo czegoś gorszego. Śliczna czarnulka i zdecydowanie najtłustsza z całego stada. Może dlatego złapałem ją tak łatwo? W ogóle się nie broniła, a moje wielkie łapy łupieżcy trzymały ją mocno.

Miałem jednak przed sobą drogę powrotną, z okien i klatek familoków już wyskakiwały bajtle – dlaczego nie w szkole? zapytałem; matki pobierające 500+ – dlaczego nie ciągną paleciaków w Żabce?, nie wiedziałem; wywaleni jeszcze za Balcerowicza z gruby hajerzy – dlaczego nie pod ziemią?, nie rozumiałem; a także młodsi specjaliści sprzedaży, pierdolona praca zdalna, to akurat nie było dla mnie zagadką, i wszyscy oni chcieli upolować mnie, uspołeczniającego prawdziwą kurę z wolnego wybiegu, jedną z ostatnich w tym kraju, i to nie dla siebie, nie motywowany chęcią prywatnego zysku byłem bynajmniej, jedynie ludzkim odruchem dopomożenia bliźniemu, znaczy się choruteńkiej Oleńce…

Prawie mi się udało, prawie wymknąłem się oprawcom, żaden, ale to żodyn nie był w stanie mnie uchwycić, kiedy to potknąłem się o zakamuflowany wózek ze złomem, tuż za niegdysiejszym haźlikiem, tak to tu sobie ludzie nie ufają, o tempora moresu. Poturlałem się po resztkach trawy, staranowałem plantację bambusów, czy też rabarbaru, badyle jakieś suchotnicze, fikołki przeróżne jak na olimpiadzie wyczyniałem, aż w końcu upadłem na rzyć i już wstać nie dałem rady. Ręce przytrzymane, kura uwolniona gdacze jakoś tak ironicznie, morda obijana i błagać chcę o wybaczenie, żeby Ślązakowi krzywdy największej nie czynili, zaklinam się na dziadka, co prawda nie z Wermachtu, ale z Todta, ale żaden mnie nie rozumie, jakbym piski dzikie albo warknięcia z siebie wydawał…

– Starczy! Dość!!! – I ręce już nie tłuką, i mnie puszczają, i tłum się rozstępuje, i chcę paść do kolan mego wybawcy, i ten spogląda na mnie ciekawie, i pyta – Cóż my tu mamy? – i komórkę, ale nie taką stareńką jak moja, tylko smartfona jabłkowitego, do ucha przykłada, i słyszę:

– Olek? No cześć. Mam do ciebie taką jedną sprawę. Nie, nie detalicznie, sam nie uwierzysz, co mam. Nie, nie żartuję, tego jeszcze w kebabie nie dawałeś. Jak zgadniesz, to opuszczę o 10%. Masz jeszcze jedną próbę. Nie. Pandę. Serio serio. Wielką. No jak nie zmieścisz w chłodni? Nie fandzol mi tu chłopie, ino trzy na drugo przyjeżdżej.

„Hanys hanysowi hanysem”, zdążyłem pomyśleć, zanim zemdlałem. Współrodacy zaczęli obdzierać mnie z zimowego futerka.

2 komentarze do “Łowca kur rosołowych

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s