Decyzja o emigracji nigdy nie jest łatwa. Pozostawiasz ziemię o którą twoi przodkowie raczej nie walczyli, przynajmniej niezbyt zaciekle, bo inaczej prawdopodobieństwo, że się urodzisz mocno by spadło, ale szczodrze broczyli krwią, potem i innymi wydzielinami ssaczego ciała.
Zamustrowałem na frachtowiec w jednym z polskich portów morskich. Załoga była złożona z samych gburów i marud, główny mechanik był absolutnym degeneratem, który uwielbiał wyżywać się na słabszych i gonił mnie po całym statku z łopatą w łapie. Żarcie było marne, okręt produkcji radzieckiej cały trzeszczał przy byle powiewie, z ulgą więc chyłkiem wymknąłem się z pokładu w Oslo.
Stolica Norwegii niegdyś nazywała się Christania, liczyłem więc może nie na przywitanie chlebem i solą, ale przynajmniej na ciepłe mieszkanie socjalne, a tu, za przeproszeniem, psińco. Włóczyłem się po deszczowych ulicach, wyjadałem resztki z kubłów na zapleczach modnych restauracji, spałem po klatkach. Ludzie na mój widok aż podskakiwali z wrażenia i zaczynali krzyczeć, chyba w bokmålu.
Znużony schroniłem się w istnej komnacie tortur. Pełno żelaznych machin przeróżnych, a wszystkie stworzone z myślą, by człowieka upodlić i złamać. Dręczyciele porozwieszali wokół lustra, by każdy mógł widzieć jak jest słaby i jak nieznaczną rolę pełni w Planie Stworzenia. Przynajmniej z głośników leciała tradycyjna muzyka ludowa i z rozrzewnieniem rozpoznałem demówkę Enslaved, z czasów, gdy nie parali się jeszcze rockiem progresywnym.
Jakiś zwyrodnialec leżał na ławeczce i całkiem sam maltretował swoje ciało, szykując się do przyszłych mąk piekielnych. Nie żebym osobiście wierzył w tę akurat kosmologię, ale jak powiedziała kiedyś babka: trzeba być tolerancyjnym, no trzeba. Brat wtedy przyprowadził nową dziewczynę i była trochę czarna, trochę biała. I wtedy usłyszałem najpiękniejsze słowo świata.
– Kurwa!!!
Rodak! Odkleiłem się od ściany, przy której dotychczas próbowałem się schować i cichuteńko podbiegłem bliżej. Skandowałem „Jeszcze jeden, jeszcze jeden” i do taktu uderzałem ogonkiem. Mężczyzna na ławeczce usłyszał mój pisk, stupięćdziesięciokilogramowa sztanga zachybotała w powietrzu, z trudem umieścił ją z powrotem w uchwytach.
Spojrzał na mnie poważnie i wyszedł z sali. Po chwili wrócił z innym facetem i zaczął coś mu tłumaczyć, chyba w bokmålu, energicznie wskazując na mnie palcem. Zrozumiałem. Polak Polakowi kotem. Zwiesiłem mordkę, zastrzygłem wąsikami i smyrgnąłem szklanych drzwi wyjściowych.
Decyzja o emigracji nigdy nie jest łatwa.
bdb, 11/10
PolubieniePolubienie
Elo, elo, dwa pięć zero. Bez żadnego trybu.
Dobra literatura etc. jednak brakuje ważnego bohatera.
PolubieniePolubienie