Oto zwyczajne przedmieścia wielkiego polskiego miasta. Szeregi bliźniaków stłoczone między drogą krajową a oczyszczalnią ścieków. Cudem wykrojone miejsca parkingowe. Całość ogrodzona rozchwianym murkiem z prefabrykatów. Rachityczne drzewka walczące o przetrwanie pośród chwastów, ajencji Żabki i chodników położonych niefachowo z kostki bauma z niderlandzkiej dotacji.
Młode małżeństwa z dziećmi i rozwodnicy w średnim wieku, mieszkający razem, dopóki nie spłacą kredytu we frankach. Czterdziestoletni specjaliści bez widoków na awans. Dwumetrowy trawnik każdej wiosny siany od nowa i do późnej jesieni koszony każdej soboty co do milimetra. Czujniki na podczerwień zwiastujące niechcianych gości z pobliskich komunałek. Interwencje straży miejskiej. Funkcjonariusze państwowi kłaniający się w pas spauperyzowanej elicie owianego naftowym dymem miasta Płocka.
Takie to jest tło naszej opowieści. Rozpoczyna się ona pewnego zimowego dnia. Dziwny to był rok, w którym to różne termometry wskazywały, że globalne ocieplenie, czy to spowodowane przez człowieka, czy nie, jest faktem absolutnie autentycznym. Nawet egipskie bociany nie chciały ostatniej jesieni wracać do domu i ich klekot roznosił się nad równinami Mazowsza niczym nagrany na taśmę śpiew muezina.
Jakby dla równowagi, natura nie znosi próżni, poczęły znikać ptaki najzwyklejsze: wróble, kosy i gołębie. Później w okolicy zaroiło się od gryzoni. Zdawały się uciekać od od lokalu 27/A. Jego właściciele znajdowali się na wakacjach. „W Palestynie”, szeptali lepiej poinformowani sąsiedzi, „nie wiadomo czy wrócą”, dodawali inni, „on mi zawsze wyglądał na…”, zawieszali głos, „no pan wie… mahometanina.”
I tylko Arnold miał odwagę zaglądać w okna segmentu państwa M. Kopytka odbijały się od betonu, kiedy stary satyr sukcesywnie ogryzał rośliny posadzone zeszłego przez niezwykle elegancką Panią M. „Co ona w nim widzi?”, dziwowali się sąsiedzi na zebraniach lokatorów i także my nie jesteśmy w stanie rozwikłać tej zagadki. Arnold roztarł trzonowcami kolejną wiązkę zeszłorocznej trawy, jego wielkie oczy zrobiły się jeszcze większe, zameczał i uciekł na łąkę.
Może było to spowodowane zmianą ciśnienia w pomieszczeniu, ale w salonie państwa M. na moment uchyliła się zasłona i uważny obserwator mógłby zauważyć złożony wózek inwalidzki, czarną trumnę ponadnaturalnych rozmiarów oraz żółte oczyska czarnego kota wygodnie rozłożonego na wieku tego tak niespodziewanego w tym miejscu arcydzieła sztuki stolarskiej. Bawił się on, albo ona, czarno-białą żałobną fotografią. Rozdarte kawałki zdawały się składać w umęczoną twarz mężczyzny bez powodzenia próbujacego ułożyć usta w uśmiech.
Cdn?
PolubieniePolubienie
Kolega pozwolił sobie na pewną swobodę w opisie, sugerując że rachityczne drzewka to mogą nie być tuje z Obi.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
bdb literatura faktu, 14/10
PolubieniePolubienie
nie przejmujcie się bohaterowie, to tylko projekcja autora na blogu, realia nie są tak mroczne, jak zwykł roztaczać dziarski troll-autor
PolubieniePolubienie