Problemy zawsze zaczynają się od brudnych rąk.
Marcin, zdawałoby się, prowadził zwyczajne życie. Jak przed urlopem. Opalenizna stopniowo blakła, sterty dokumentów na biurku rosły w postępie na szczęście arytmetycznym, nie geometrycznym, szef kancelarii czasem wzywał go do siebie na naradę. Częstował się portugalskim koniakiem, a szef w tym czasie skubał pestki słonecznika i śpiewał zachrypłym głosem brazylijskie pieśni o piratach i trudach niewolnictwa.
Tak spokojnie upływał dzień za dniem i świat powoli, lecz nieustępliwie zmierzał ku wiośnie, kolejnym świętom i długiemu majowemu weekendowi.
A jednak Marcin czuł niepokój. Zaczęło się od tego, że ile by szorował swoje wielkie męskie dłonie, jakiego mydła by nie użył i ilu antygrzybicznych preparatów nie kupił, ciągle czuł ten zapach. Zgniłej ziemi. Zafundował sobie nawet manicure, zwyczajnie zadzwonił do specjalistki i umówił wizytę domową, mając w nosie, co sobie pomyślą sąsiedzi na widok efektownej trzydziestolatki dzwoniącej do drzwi bliźniaka.
Choć wiedział, że za paznokciami nie ma ani ziarenka ziemi, żadne się nie mogło uchować po tylu ablucjach, zdawało mu się że każdy dokument przechodzi tym zapachem, każdy banknot staje się naznaczony jak środki płatnicze w budżecie CBA i każdy, po prostu każdy, kto dysponuje choć przeciętnym węchem to odkryje. Do krwi szorował palce i pieniądze, a jednak nie znikało to absurdalne poczucie, mające jak najbardziej praktyczne konsekwencje, bo poprzez ten lęk zawalił trzy kolejne sprawy. Wystarczyłaby niegruba koperta i wyroki byłyby zupełnie inne.
Tacka z białą kiełbasą i karczkiem w specjalnej zalewie przypiekała się na grillu, małżonka kroiła cukinię, cebulę oraz bakłażan, kiedy podjął decyzję. I choć była to pierwsza w tym roku orgia na działce i Teielte właśnie rozstawiał cały swój sprzęt, Marcin wsiadł do swego białego opla i rzucając przez uchylone okno „Muszę wyskoczyć na stację po papierosy” w te pędy pojechał do domu.
Ręce miał całe w ziemi, nikt kto by go widział w tej chwili, nie mógłby temu zaprzeczyć. Szpadel leżał na trawniku. Marcin ostrożnie odbił wieko trumny. Wstrzymał oddech. Nic się nie wydarzyło, skrzynia była pusta. Po prostu pusta. Zasypał dół i umył ręce. Oby nie spiekli za bardzo kiełbasek, taka była jego główna myśl, kiedy ponownie mknął drogą krajową numer…
I tylko wprawne oko obiektywnego narratora dostrzegło okropne rysy na nieheblowanym drewnie wnętrza czarnej jak dusza masowego mordercy trumny. Jakby wyżłobiły ją pazury jakiegoś straszliwego potwora z bajek lub licencjonowanej bestii piekielnej. Miejmy nadzieję, że tym razem nie uwolniło się nic szczególnie szkodliwego. Smok? Demon? Tygrys ludojad? Wszystko, byleby nie kolejny niedouczony absolwent słabego wydziału prawa, stworzony wyłącznie po to, by nadal psuć rynek prawniczy swymi usługami.
K O N I E C ?
Bdb
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Popieram komentatora R von Westen, bardzo wartościowa literatura faktu!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Lady Makbet się chowa.
Za dzieckiem Rosemary.
PolubieniePolubione przez 1 osoba