Asia, Asia
Pan Čmelák
„Jaki to jest jednak grzdyl” pomyślała Maria obserwując jak jej niepokojąco dorosły syn nakłada porcję czarnego makaronu na talerz swej narzeczonej. Dziewczyna była ładna i raczej niegłupia, ale Maria nie wróżyła jej długiej przyszłości, była to bowiem trzecia bliska znajoma chłopaka w ostatnim tylko półroczu. No wyrósł, trzeba przyznać, że całkiem ładnie, choć lekko obwisły podbródek zwiastował przedwczesną nadwagę, co gorsza: rozmycie się rysów twarzy na wzór fizjonomii ojca. Ale teraz nie chciała o tym myśleć. Wspominała czasy, kiedy byli tylko we dwoje.
Codziennie rano czekała na tuptanie bosych stópek po panelach. Z nieodłącznym dźwiedziem pod pachą chłopiec ostrożnie wsuwał się pod kołdrę i ponownie zasypiał. Jego drobne kolanka delikatnie uciskały jej plecy, czasem, kiedy chował się cały pod syntetycznym puchem okrycia, pupę. Był to zdecydowanie najbrzydszy ze wszystkich misiów w domu, twardy jak cholera, i choć nigdy nie doczekał się imienia, po prostu dźwiedź, nadal leżał na biurku młodzieńca, tuż obok pierwszego szkolnego komputera. Później, po ponownym przebudzeniu, podrośnięty niemowlak dzielnie mył zęby i kiedy ona sama brała prysznic, cierpliwie czekał w kuchni na śniadanie.
Jedzonk! – Zawsze się cieszył, kiedy sypała płatki do lekko podgrzanego mleka i pałaszował ze smakiem, niezależnie czy sypała akurat cynamonowe czy jakieś inne. Mleko musiało być, mały rano nie tykał niczego innego i wolał głodny iść do parku niż zjeść kromkę chleba przed południem. „Takie to nieduże i kruche, a ma swój charakterek”, było coś fascynującego i również strasznego w tej konstatacji. „Charakter”, poprawiała się, ubierając dzieciaka. Każde dziecko jest inne, choć nie chciała, to jednak porównywała na placach zabaw czy u lekarza, nie lepsze albo coś, ale po prostu inne. Choć nie, była na tyle szczera wobec siebie, by uznać, że jej dziecko musi być lepsze.
Ciekawe, co śni się takim malcom, czasem się zastanawiała, samemu nie potrafiąc zasnąć, wiercąc się z jednego boku na drugi. Jeśli sny dorosłych są odreagowaniem rzeczywistości albo utopijnym marzeniem, krótkotrwałą chwilą szczęścia w której życie biegnie inaczej, to jak to widzą takie półczłowieczki? Śni się im coś na pewno, widać to po ich buziach i zaciśniętych piąstkach. Nie potrafią opowiedzieć, czy jednak zapominają? Boso idą po chodnikach wielkiego miasta i… Choć może najmądrzejszym jest się do czwartego roku życia i potem się wymazuje wszystko, co najważniejsze?
– Zaraza! – Teraz to ona miała ochotę zakrzyknąć. Dźwiedź, akceptowalny porankiem w domowej alkowie, jak z humorem nazywała największy z pokoi wynajmowanego mieszkania, w świetle dnia ukazywał wszystkie swe wątpliwe atuty: oberwane ucho, brak jednej łapki, guziki trzymające się cudem nitki. Kilkukrotnie próbowała go zgubić, zostawiała trociniaka – bo pluszak to na pewno nie był – na ławkach lub dyskretnie stawiała pośród drzew, jednak zawsze pod koniec spaceru odnajdywała dźwiedzia w rękach chłopca, który spoglądał na matkę nawet nie z naganą, tylko z bezbrzeżnym smutkiem w zielonych oczach.
Biegł do pani Jadwigi, sąsiadki z piętra niżej, która witała malca bezzębnym uśmiechem. Siedemdziesięcioośmiolatka, Maria nie musiała pytać, staruszka co pewien czas przypominała o swoim wieku wszystkim wokół, traktowała chłopca lepiej niż innych ludzi, choć i tak nie z taką miłością jak swoje dwa koty. Jeden, czarny, był skundlonym, jeśli koty mogą być skundlone, język miewa nieprzekraczalne granice, persem. Drugi, biało-czarny, zwyczajnym dachowcem, który co rusz znikał na kilka dni, by wrócić. Aż kiedyś zniknął na dobre i wkrótce potem Jadwiga umarła.
Na szczęście w szpitalu, nie w mieszkaniu obok. Siedemdziesiąt osiem lat… Wtedy ten wiek wydawał się jej absolutnym absurdem, dziś…Westchnęła i z wyćwiczonym uśmiechem patrzyła jak syn z ukochaną dzielą się ostatnią krewetką maczaną w tajskim sosie ostro-kwaśnym. Pierwsze zmarszczki nie przestraszyły jej zanadto, teraz jednak coraz gorzej czuła się ze swoim ciałem. Ukrywała lęki nie tylko przed sobą, ale przede wszystkim przed nim. Obiecywała sobie codziennie przed lustrem, że jej syn nigdy nie zobaczy jej słabej, skurczonej, kurczowo trzymającej się życia.
Oczyska to miał po ojcu. Zdecydowanie. W jej rodzinie dominowała błękitna szarość, trafiło się kilku, jak żartowano, piwoszy. Takich wielkich naiwnych zielonych oczu nie miał nikt inny. To nie był łazienkowy lazur ani kafelkowy pastel przedpokoju, tylko potępieńcza olejna głębia równikowego lasu. Czasem chciała, by była to jedyna cecha chłopaka odziedziczona po ojcu, fantaście i pasjonacie, czasem przeciwnie, oczekiwała nagłej nutki szaleństwa w codziennym, aż nadto uporządkowanym, życiu syna. Nawet te dziewczyny dobiera tak jakby z katalogu, według sobie tylko znanego klucza. Każda inna, a jednak podobne, nie potrafiła tego rozgryźć. Coś w zarysie twarzy, sylwetce, grzywce? Mogły mieć inny kolor włosów, całkiem odmienne figury, jednak coś nieuchwytnego je łączyło.
Nigdy mu nie powiedziała, była na to zdecydowanie zbyt dobrze wychowana, czego tak często w życiu gorzko żałowała, że został poczęty na trawniku, nieopodal obserwatorium królewskiego w Greenwich. Razem… no z nim… udało im się oszukać ochronę i podekscytowani kochali się do rana. Była ciepła czerwcowa noc, gwiazdy świeciły na czystym niebie i dopiero deszcz, typowa letnia mżawka przegnał ich z powrotem do hostelu. Świtało i nudne angielskie uliczki w tym świetle prezentowały się znacznie lepiej niż za dnia, kiedy to były wypełnione ludźmi ze wszystkich zakątków świata. Teraz, w pierwszych promieniach słońca, zdawały się uzyskiwać bałaganiarskie piętno miast ze wschodu kontynentu, które, puste i pełne zarazem, kipiały utajoną tęsknotą i radością życia.
Zasnęli wtuleni w siebie, jednak kiedy się obudziła, jego już nie było. Czekała do wieczora, aż w końcu spakowała plecak i udała się na lotnisko. Dopiero wiele lat później dowiedziała się, że on, zafascynowany, pobiegł nie do którejś z jamajskich lub albańskich piękności z Soho, a z powrotem do obserwatorium królewskiego. Od małego miał hopla na punkcie południków, wyjaśnił całkiem niedawno, kiedy na siebie wpadli podczas jednej z tych licznych, nudnych konferencji finansowanych z unijnej dotacji. Nosił obrączkę z białego złota. Miał zmęczoną twarz i wyłysiałą głowę. Oraz dwie małe córki. I kredyt hipoteczny. Pośmiali się z tego nieporozumienia.
Pośmiali się… Nalała sobie czerwonego wina z Patagonii i patrzyła na syna z tą jakże charakterystyczną dla matek mieszanką czułości oraz nagany. Będzie musiała z nim poważnie porozmawiać. Jeśli odziedziczył inne geny swego starego, to niedługo, może nawet w tej dekadzie życia, zostanie śmiesznym grubaskiem. Musi się zacząć pilnować, zadecydowała w duchu i uśmiechnęła się do niedoszłej synowej. Biedna dziewczyna, liczy na tak wiele. A przecież prawie wszystko da się opisać, i zakończyć, w dziesięciu słowach.