Twórca

Spoglądał za okno z mieszaniną dumy i lęku. Łzy spływały mu po policzku i wmawiał sobie, że to zapalenie spojówek, no i już dawno nie był u okulisty, by zmienić szkła na nowe, bo były w cenie samochodu małolitrażowego, taki to był chytrusek. Ostatni z nich znikał za rogiem, powłócząc nogami, w kurtce z lumpeksu i rozwiązanymi sznurówkami. Smutek szarpnął jego sercem, na szczęście nie płucami, zreflektował się po chwili. Wiedział, że już nigdy lepszych nie znajdzie.

„Jaka to była rozkoszna banda wisusów” i aż uśmiechnął się na wspomnienie co bardziej udanych bezeceństw swych podopiecznych. Tamten zasypiał tylko z misiem, inna nigdy nie zapominała wbić szpili w przedszkolny jeszcze igielnik-serduszko, naparstkiem po babuni. Pięknie się ze sobą kłócili, kto ma większego, zasięga, oczywiście, i powodzenie u płci przeciwnej. Głośni byli jak fabryka młotów pneumatycznych i nigdy nie spuszczali wody w klozecie.

Mieszkanie zrobiło się puste i zimne, aż musiał nałożyć kolejny sweter pod sztruksową marynarkę. Fajka przestała smakować i chyba rzuci to cholerstwo w kąt, teraz, kiedy nie musi budować dłużej autorytetu. Charakterystyczny terkot maszyny do pisania stał się nieznośny i aż przestał pisać, bo od tego warkotu wszystko go rozbolało i łzy znowu pociekły.

Musi się w końcu wybrać do tego okulisty, nawet jeśli w tym celu będzie musiał wziąć kredyt w tych jakże niepewnych czasach. Coś za często ostatnio płakał, łzy leciały absolutnie bez powodu.

Jaki przymus formalny nim kierował?

Bez

Bez roznosił swą woń i pyłki wokół domów w wąskiej uliczce niewielkiej niegdysiejszej wsi, obecnie dumnej dzielnicy pewnej metropolii w obrębie Wyżyny Śląskiej. Tego roku pierwszy powiew wiosny przyszedł już w lutym. W połowie kolejnego cyklu księżycowego niecodzienne gorąco nie ustąpiło, budząc muchy i inne, nie tylko podniebne, cholerstwo.

Wszedłem do Stokrotki, reduty i ostoi szczątków miejscowej inteligencji, wziąłem codzienny kąsek, kąseczek niewielki, tortu orzechowego z przecenioną przed południem lurą w firmowym kubku ze śmiesznym logo i poświęciłem się lekturze ledwie co spolszczonej młodzieńczej powieści obcojęzycznej sprzed dwóch pokoleń. Stworzył ją, wymyślił, wykręcił Georges Perec, słynny, nieżywy niestety, mędrzec z brodą niedługą, pocieszną, choć z żydowskich osiedli w L. rodowód wywodzącą. Wtedy osobiście mi mocno ciemny typ tłucze mnie w zęby i z główki, techniką cenioną w stolicy i we wschodnim interiorze, nos mi chirurgią nieestetyczną prostuje. Biedne ząbki, co z nimi? Czy wciąż stoją dzielnie w dwuszeregu? Bredzi coś pod mym już nie nosem mój boski gromiciel, więc notuję pilnie, by wkleić, wpleść w wątek lub i osnowę:

Czyżby embrion cenzury wydobył swój pierwszy krzyk niemowlęcy? Co później? Niszczenie zwojów? Rozbiór poprzeczny społecznego wykresu współczesnego nurtu kultury postmodernistycznej, piętnującego wtórności stylu szeroko skrojonych urojeń umysłu? Chcę wiedzieć! – Krzyk niesie się pod pożółkłym sufitem świetnego niegdyś przybytku. – Nie jestem Wielkim Skrybą – Podsumowuje smętnie i u kelnerki bierze jedne, jedno jedyne, piwo.

I już wiem, co to jest, któż powrócił z przeszłości. Niegdyś skrobnąłeś trochę, ledwie trzy może cztery, linijki o rzeczonym i on przyszedł, pomścić krzywdy urojone. Och, czy zdążysz? Usunąć tych słów choćby niewiele. Delete. Enter. Gotowe. Rozbłysk i gieroj niknie w ogromie neuronowych pikseli. Coś stworzyłeś niby Bóg lub Borges i uśmierciłeś swym kciukiem. Krótki jest byt herosów, ot wzlot zimowej muchy przed śmiercią. Nic. Niente. Nihil. Smutek spłynął po mnie i by go rozproszyć sięgnąłem po piwo. Ciemne. Mocne. Krew czuć było chmielem i rdzą. Bez roznosił swe rozkoszne wonie.

Ząb

Kończyłem właśnie montaż pleksiglasu nad biurkiem, kuzyn wyciągnął z garażu starą szybę z dużego fiata, ja ściąłem drzewko z klombu przed biurem i wyszło elegancko, kiedy weszła ona. Długie blondwłosy wystawały spod kapelusza z woalką, a szwy pończoch na jej łydkach układały się doskonale pionowo. Zapytacie skąd mogłem wiedzieć, jeśli staliśmy twarzą w twarz?

W tym fachu ma się swoje sposoby.

Nie ściągnęła rękawiczek, tłumacząc to wiadomymi obiektywnymi okolicznościami, a kiedy odciągnęła woal, nad maseczką dało się przyuważyć kształtny prosty nosek i wielkie niewinne zielone oczy. Takie oczy, że człowiek od razu miałby ochotę wysyłać zdjęcia na deemkach, takie bardziej osobiste i żałuje wszystkich trzech żon, z którymi się w życiu pechowo ożenił.

Rzuciła na stół kartki białego, zadrukowanego papieru formatu A4. To najgorsza część mojego zawodu. Sięgnąłem po rozpylacz stojący na parapecie i zacząłem systematycznie opryskiwać każdą kartkę z osobna, co blondwłosa piękność przyjęła ze zrozumieniem.W tych czasach. Nie musi wiedzieć, że to czysta, surowa woda, bo nie stać mnie na detergenty.

Jestem licencjonowanym specjalistą, zajmuję się profesjonalnie blogerstwem, tworzeniem kontentu, pisaniem prac magisterskich y doktoranckich, redagowaniem i korektą, a także wyceną potencjału, więc po ledwie trzech pierwszych akapitach zrozumiałem: Pisasz nie istnieje.

Klientce jednakże obiecałem konkretną analizę na przyszły tydzień i zainkasowałem potężną zaliczkę. Tylko w banknotach, szanowna pani, rączki.. no całowałbym, gdyby nie wiadome okoliczności, uśmiechnąłem się szeroko, mając nadzieję, że broda zasłania ubytek po lewej stronie. Chociaż chwila, jeśli lustro pokazuje odwrotnie, to raczej po prawej, trzeba będzie jeszcze sprawdzić. Sam sobie tego zęba wyrwałem.

Obcasy stukały w korytarzu.

Pieczątka

Lub weźmy pod uwagę taką sytuację. Od czasu rozpoczęcia kwarantanny Sondzia widział więcej ludzi niż przez poprzednie, musiał szybko policzyć w pamięci, piętnaście lat, odkąd to został ostatnim sumieniem śląskiej sprawiedliwości. Wliczając Cusia to oczywiście przedostatnim, no ale Cuś, przynajmniej oficjalnie, nie istnieje, więc sterty akt w rogu nie muszą się w tej chwili buntować. Dzięki temu, że Cuś nie jest wpisany na listę płac, nie musi od 24 godzin podpisywać tych wszystkich papierów, pomyślał Sondzia, co to po uprzednim zapukaniu wnoszą do gabinetu przerażone długonogie stażystki i pokurczowaci stażyści. Brak roszczeń poprzez zasiedzenie, pozwolenie na kremację w przypadku ubycia prestiżowych miejsc cmentarnych w trójkącie sprawiedliwości, obniżenie wartości bonu żywnościowego i takie tam inne urzędnicze głupstwa. Och Cusiu, gdybyś istniał, wykończyłyby cię te podpisy, nie warto w dzisiejszych czasach zostawać bakałarzem, a choćby i magistrem, prawa w Padwie…

Linie lotnicze sprowadzają rodaków z zagranicy, a my tu mamy przypadek wręcz odwrotny – Zamruczał Sondzia otwierając teczkę, którą znalazł porankiem na samej górze sterty akt. Pewien Pisasz, na potrzeby niniejszego wywodu nazwijmy go skromnie Wielkim, został – podstępem i niespełnionymi obietnicami? – ściągnięty z kraju ojczystego na emigrancką włóczęgę, a tam trafiły mu się przygody nadmiernie przerażające i teraz  z trudem walczy o przetrwanie. To tak w skrócie. Jak ta teczka trafiła do gabinetu, jeśli przesyłki zagraniczne zostały anulowane? No cóż, pieczątka miejska H. wyglądała na autentyczną, Sondzia zdążył sprawdzić w wikipedii, zanim odcięło internet.

Co ciekawe, kluczowy dowód w sprawie, list mianowicie, wydawał się wprawnemu Sondziego oku niezmiernie podejrzany. Między RZ a SZ jest taka mała pozornie różnica, a ile to zmienia i sięgnął do podręcznej biblioteczki z tomami przydatnymi w pracy. Kopię listy całkiem przypadkowo upuścił obok wiadomej sterty, no tej chyboczącej, w rogu, skąd wychynęła niewielka łapka i szybko rzeczoną kartę pochwyciła. Sterta ruszała się więc szczególnie dynamicznie, kiedy Sondzia czytał Agathę Christie wygodnie rozciągnięty na państwowym szezlongu.

„Świcie azaliż nadejdziesz jeszcze kiedy ponownie, teraz kiedy czarna ospa powróciła ze Śmiercią za pan brat szlachta członki Kat” – Jedynie dla Cusia był to język zrozumiały, musiał się nasłuchać zbyt dużo Kostrzewskiego na pewnym etapie swego życia, biedaczek. Epistoła była jednak naprawdę szczególna i im dłużej Cuś ją obwąchiwał, tym większy wyczuwał strach. Widział mężczyznę, w wieku dojrzałym, co to bał się bardziej niż małe dziecko, kiedy musiał zapłacić kartą w holenderskim sklepie.  „Z każdym pokoleniem te Hanysy to coraz większe lebry”, pomyślał zniesmaczony, ale no cóż, był ostatnim sumieniem tegoż to narodu.   Tak jakoś wyszło. I ciul.

Jutro przeczytajcie ten tekst raz jeszcze i sprawdźcie, czy wredny Pisasz nie spróbował ukryć i w tym tekście jakiej gry literackiej, miejmy nadzieję, że bardziej wyrafinowanej niż poprzednia. I jeszcze poprzednia. I jeszcze jeszcze poprzednia. Choć może być na to zbyt późno.

Stypandium

Ocknąłem się w ostatniej chwili, kiedy cyfrowa wirtualna piękność mechanicznym językiem ogłaszała nazwę mojego przystanku. Porwałem tekturową walizkę po dziadku, dzielnym rekrucie nieistniejącej od dawna armii, i pospiesznie wyskoczyłem przez zamykające się drzwi autobusu. Niemal potłukłem sobie kolano, lądując nieszczęśliwie zahaczyłem o krawężnik i stopa w nowym sportowym bucie niebezpiecznie zachybotała na trotuarze. Gdyby, jak u nas, ułożony był on z kostek bauma, a nie badziewiastego siedemnastowiecznego rzemieślniczego bruku, najpewniej nic mi by się nie stało.

Cisza była zaskakująca.

Szedłem eleganckimi uliczkami H., prawdziwie europejskiego miasta z wielowiekową historią i cywilizacją unoszącą się w powietrzu. Ich gołębie nazywano mewami, podobno gdzieś niedaleko było może morze, stąd ta dziwaczna woń pewnie, ale ostatecznie niewiele się różniły od znanych mi od dziecięctwa gruchających pierzaków. Łypały równie podejrzliwie jednym okiem jakby przymrużonym i były w stanie zjeść wszystko, w tym nawet mnie, gdybym tylko na moment utracił czujność.

Cisza i uliczna pustka robiły się przerażające.

Mewy eskortowały mnie stadnie do celu mej podróży. Pod doniczką znalazłem klucz, jak było zapowiedziane. Wdrapałem się po stromych schodach, ciężko dysząc i otwarłem niczym niewyróżniające się drzwi mieszkania. Klucze odłożyłem na szafkę na buty i sam nie wiem kiedy zdjąłem swoje, kapci jednak nie znalazłem. Powinno to mnie ostrzec, bo co to za dom bez kapci dla gości?

Niegodny.

Nieelegancki.

Niepolski.

Byłem jednak zmęczony po podróży przez pół Europy, podczas której stopniowo, teraz sobie uświadomiłem, znikali ludzie. Od Westfalii, poza motorniczymi i kierowcami taksówek, nie widziałem nikogo. No i może kilku cwaniaków dało się przyuważyć, w szarych dresach, ze srebrnymi łańcuchami zwisającymi z nadgarstków i z niepełnym uzębieniem, obładowanych uspołecznianym majątkiem, szprechających w którymś z tych dziwacznych wschodnioeuropejskich narzeczy, które tak dobrze rozumiem. Gęby ponure, zarośnięte, zawzięte, kaszlące.

Zwiodły mnie bułgarskie kryształy pełne miśków Haribo, lukrecji i tych takich ciągutek, co to najpierw są gorzkie, a potem się robią słodkie i na końcu szczypią w język. Gały mi wyszły z orbit i przypomniałem sobie o obowiązkach gościa. Spuściłem wodę w toalecie, odwinąłem z Dziennika Zachodniego butelkę czystej i pęto śląskiej kiełbasy, odłożyłem na kuchenny blat te prezenty szczodre i miłe każdemu rodakowi bardziej niźli fiołki w Neapolu. Obok, lekko schowany za krajalnicą, leżał list, który publikuję bez żadnych skreśleń:

Szanowny Pisarzu,

W związku z obiecującymi rozmiarami aktualnej pandemii postanowiliśmy udać się do Ojczyzny z powrotem, zachęcani nawoływaniami Premiera oraz niskimi cenami biletów. Lubliniec już zbyt długo czeka!

Bierzemy Ogarka.

Proszę podlewać krzaczki, ale NIE PALIĆ przed sierpniem.

Č. prosi byś nie czuł hiperglobalnego żalu na skutek prywatyzacji przestrzeni osobistej i nie lękał się orłów krążących nad rozanilinami.

Buziaczki.

PS W komórce są stroopwafle.

Udałem się na balkon. Gdybym posiadał komórkę na własność, mógłbym sprawdzić czy łapie wifi, czy tylko mewie gówienka. Rzeczywiście, stroopwafle leżały na honorowym miejscu. Ugryzłem pierwszego. Smakował margaryną, nie masłem. Zamiast pysznego aromatu przypraw korzennych przywołujących na myśl natychmiast Arabellę, ukochaną kapitana Le Sangre, poczułem jedynie twardość skrystalizowanego karmelu i mdławy posmak środkowoeuropejskości. Przyjrzałem się bliżej podejrzanemu delikatesowi.

Piszynger, taka mać.

Och Olandio, było zrzucać habsburskie kajdany?!

Moją uwagę przykuła wnet staroświecka maszyna do pisania. O dziwo z polskimi znakami. Obok niej leżał stos kartek, wiatr porwał pierwszą z nich, w ostatniej chwili uratowałem ją. „15 marca 2020” zanotowałem dzisiejszą datę wzrokiem i spojrzałem wyżej, tam gdzie zwykle znajduje się tytuł.

STYPANDIUM

Mógłbym nie wertować nerwowo pozostałych kartek, już wiedziałem, co w nich będzie. Ale jednak i tym razem wrodzona ciekawość i głęboko humanistyczna dociekliwość sprowadziły mnie w najgłębszą otchłań polskiego piekła. Słowa ciekły ciurkiem, jak u Żeromskiego lub innego genialnego ignoranta i grafomana:

Ocknąłem się w ostatniej chwili, kiedy cyfrowa wirtualna piękność mechanicznym językiem ogłaszała nazwę mojego przystanku. Porwałem tekturową walizkę po dziadku, dzielnym rekrucie niegdysiejszej armii, i pospiesznie wyskoczyłem przez zamykające się drzwi autobusu. Niemal potłukłem sobie kolano, lądując nieszczęśliwie zahaczyłem o krawężnik i stopa w nowym sportowym bucie niebezpiecznie zachybotał…

Kurwa, znowu? Nie zna innych chwytów fabularnych polska literatura? To nic dziwnego, że taka chujowa.

Księga kucharska na czas wisusów

Pyskata Ze Stroopwaflami

Nuty

whooo hooo, I’m a rebel just for kicks, now

Nuty
Pyskata Ze Stroopwaflami
Ogarek w przedpokoju, oczywiście, jak to chłop wielkością się chwali:
Zobaczcie jaki piękny odkurzacz nabyłem drogą kupna
Ćmelak: Pieeerdooooolisz.
Ogarek: 40 minut wytrzymuje.
Ćmelak: Ale 40 minut kurzu czy baterii?!
W branży porno to by obaj za bardzo robić nie mogli z takimi czasami, ale co ja tam baba, i to w kuchni, mogę wiedzieć. Oczywiście sprawdzałam dla kolegi. Koleżanki. Kolegi koleżanki. No nieważne. Kto nie ma porno gifa na pulpicie laptopa służbowego, niech pierwszy rzuci lajkiem. Czy proszę o tak wiele?
No to ugotowałam te nudle ryżowe, co mnie podkusiło żeby zamiast cienkich te wstążkowate kupić, to ja nie wiem. Wyglądają jak sznurówki od tych takich butów, co to je wszyscy z nostalgią z ejgtisów wspominają albo dżdżownice przez magiel parowy, gimby nie znają, przepuszczone. Ja wam ten ryż popamiętam, Olendry, guliwery kurwa jedne, Myślicie, że jak mała, to niegroźna? Ha! Poldery jeszcze zabrzmią dźwiękiem „spierdalaj”. Wzgórza też. Nie znacie dnia ani godziny.
I to jest akuratnie prześmieszne.

Kochanym czytelników na czas pandemii

Kiedy za dziesięć dni będziecie pluć własnymi płucami na korytarzu szpitala okręgowego w  P***, Ł*** albo K*** i nikt wam nawet wody nie poda, bo przecież dzieci własnych nie macie, co najwyżej przyszywane, waszego obecnego współmałżonka i sąd przyznał opieką nad nimi tej ostatniej kurwie albo temu przebrzydłemu chujowi z którą albo z którym przez tyle lat pozostawali oni, wasi obecni współpartnerzy, w związku małżeńskim aż sąd kościelny w końcu to wszystko unieważnił; pielęgniarki zrejterowały z posterunku jako pierwsze, na pierwsze objawy pandemii i teraz siedzicie na plastikowych krzesłach poczekalni i czujecie jak umieracie, w maszynie na przekąski od dawna nie ma niczego, wykupili nawet te najgorsze bio niejadalne świństwa i dyszycie ciężko, każdy kęs powietrza smakuje żelazem, rdzą utleniaczy, rozłożeni pod – o ironio – tabliczką dumnie informującą, że szpital odnowiono ze środków Unii Europejskiej.

Co inteligentniejsi z was, więc będzie was naprawdę niewielu, dojdą może do wniosku, że zmarnowali życie na głupstwa i nieistotne kwestie, że niczego nie osiągnęli w swoich garniturach z Bytomia i żakietach z Wólczanki, podbijaliście tylko coraz głupsze dokumenty coraz bardziej finezyjnymi pieczątkami, tytuły towarzyskie i naukowe ledwie mieściły się pod podpisem, i co z tego, jeśli nawet łajdaczyliście się w życiu bez polotu, żaden z was nigdy nie był na kopulodromie, a już na pewno w Lublińcu, może w Berlinie, bo wszyscy tam wtedy jeździli i kiedy już wymieniliście się partnerami, to z co drugiej gęby polskie słowa i jęki wylatywały, i nawet kiedyś, latem, rozpoznaliście pieprzyk na barku prezesa podczas casualowego piątku, choć woleliście nie wiedzieć kogo akurat wtedy dymał, jedynym co pozostawicie, to niespłacone kredyty, co wywołuje u was okruch przedśmiertnej satysfakcji, trzeba to przyznać, i wspomnienie młodości spędzonej na słuchaniu Rage Against The Machine, taki drogi bilet do Krakowa się teraz zmarnuje.

A mogliście choćby wesprzeć, nie tylko dobrym słowem, młodego utalentowanego pisarza, którego tylokroć, i niech żaden głupawy redaktor albo autokorekta nie poprawia tego słowa, niech wybrzmi ono triumfująco pośród stosów ciałopalnych waszej moralności, wyśmiewaliście i wykorzystywaliście, kpiliście i nienawidziliście zarazem, bo był on, ten pisarz, zawsze lepszy od was, zwyczajnie zaszczuliście tego człowieka, niemal wam się udało, gdyby trafiło na kogoś o słabszej psychice i mniejszej kulturze, kto wie jakby było, kolejny artysta odszedłby przedwcześnie, niezrozumiany zaszyłby się w klasztorze albo założyłby sektę na ogródkach działkowych, leczyłby dotykiem bądź pocałunkiem i, jak teraz myślę, komu by to przeszkadzało, poza waszą załganą drobnomieszczańską etyką, która nie toleruje prawdziwej wolności, bo prawdziwa wolność zawsze związana jest z biedą, nie jest wyborem, lecz jedynie koniecznością, piętnem urodzenia albo, rzadziej, dokonanych wyborów życiowych.

I tak leżycie teraz pod ścianą w szpitalu okręgowym w  P***, Ł*** albo K***, na kamiennej podłodze i powoli do was dociera, że ma ona, ta ściana, nieprzyjemną barwę ludzkich odchodów, że podczas remontu wykorzystano najtańszą możliwą farbę, bo dyrektor administracyjny ma szwagra, który akurat kupił sobie dom na przedmieściu, a takie rzeczy to trochę kosztują i jak tu nie wspomóc rodziny, i ten kolor uświadamia wam w końcu waszą śmiertelność, ale jest już za późno, i nawet ufundowanie stypendium pisarzowi, by wspomniał was cieplej w swoich książkach, niczego nie zmieniało…. apsik, o czym to ja miałem?

Na naszym oddziale mamy pacjenta zero

Jak powszechnie wiadomo ośrodek nasz, a szczególnie oddział na którym mam przyjemność i zaszczyt od lat funkcjonować życiowo raz lepiej, raz gorzej, pełni niezwykle pożyteczną i cywilizowaną funkcję społeczną. Edukuje mianowicie, bawi i otacza opieką. Nas wszystkich. Jego mieszkańców. Raz jest z tym lepiej, częściej gorzej, jednak pospołu budujemy dobrobyt, spokój i majętność naszego ośrodka. Wbrew kłodom rzucanym pod nogi. Przez tych drugich. Potem się godzimy. Musimy. Na zewnątrz mało kto nas chce.

Szczególnie ostre, acz pokojowe, dywagacje odbywają się zazwyczaj przy śniadaniu, kiedy to każdy z nas spożywa staroświecką zupę mleczną – płatki mianowicie zostały wycofane po wielkim sporze o sposobie ich spożywania, mianowicie czyż do mleka powinno się płatki sypać, czy też mlekiem płatki zalewać, wojna wybuchła tak okrutna, dwa tygodnie barykady na korytarzach stały, wartownicy z mopami maszerowali, że od tego czasu wyciągnięto wielkie aluminiowe kotły z dziejowej piwnicy i mleko jest gotowane na słodko z makaronem, pycha, zawsze kroczy przed upadkiem – i tak też było razem.

Plotka się rozniosła mianowicie, że mamy nowego pacjenta na oddziale, pacjenta zero. I choć zwykle spieramy się o sprawy mniej ważne, modlitwę oraz życie duchowe. oraz pośmiertne, czyż trzeba się modlić każdego dnia, czy czasem można zapomnieć i czy spowiedź przed śmiercią wszystkie winy z namaszczeniem unieważnia, to tym razem każdy z nas był ciekaw przede wszystkim jak ten zerowy pacjent wygląda.

– T… to na pewno – Zakrzykła frakcja druga albo pierwsza.

– K… to na pewno – Zakrzykła frakcja pierwsza albo druga.

– T…

– K…

Niegdyś byłem symetrystą, piątym albo szóstym apostołem omyłkowo ogłoszonym, więc zgodnie z, choćby i błędnym, powołaniem, postanowiłem zbadać sprawę i wszystkim wszystko objaśnić. Wieczorem tabletki pod język schowałem i zamiast zasnąć, na obchód oddziału ruszyłem. Spali pensjonariusze jak niemowlaczki i tylko nienaganny zapaszek bąków puszczanych przez sen dobrą atmosferę naruszał. Z pokoju młodych doktorów jęki złowróżebne dochodziły, pewnie znowu doktor, choć obecnie wylaszczony, grał w Diablo albo jakąś inkszą grę z czasów swej korwinistycznej młodości. Klucze z gwoździa zdjąłem, ostrożnie otwarłem pancerne drzwi izolatki i zajrzałem.

Błysnęło oko spode grzywki czarnej i, jak w Boga nie wierzę albo i wierzę, w zależności od obiektywnej sytuacji i sposobu redystrybucji paczek pomocowych z zewnątrz, Chińczyka albo inkszego Azjatę zobaczyłem. Trochę podobny byłby do Dzieciątka Jezus ze słynnego Obrazu w Guadelupe, gdyby Go namalowano. Mówił coś do mnie, bezgłośnie poruszając ustami, błagając o ratunek. Przypięty pasami do łózka, nagi jak go Konfucjusz stworzył. Nieprzyjemnie mi się zrobiło.

Zamknąłem drzwi, klucze odwiesiłem na miejsce, przekradłem się do swojego pokoju. Nikomu nic nie powiem.

Niech umierają w spokoju, pewni swych racji.

Dziesięć słów

Asia, Asia

Pan Čmelák

„Jaki to jest jednak grzdyl” pomyślała Maria obserwując jak jej niepokojąco dorosły syn nakłada porcję czarnego makaronu na talerz swej narzeczonej. Dziewczyna była ładna i raczej niegłupia, ale Maria nie wróżyła jej długiej przyszłości, była to bowiem trzecia bliska znajoma chłopaka w ostatnim tylko półroczu. No wyrósł, trzeba przyznać, że całkiem ładnie, choć lekko obwisły podbródek zwiastował przedwczesną nadwagę, co gorsza: rozmycie się rysów twarzy na wzór fizjonomii ojca. Ale teraz nie chciała o tym myśleć. Wspominała czasy, kiedy byli tylko we dwoje.

Codziennie rano czekała na tuptanie bosych stópek po panelach. Z nieodłącznym dźwiedziem pod pachą chłopiec ostrożnie wsuwał się pod kołdrę i ponownie zasypiał. Jego drobne kolanka delikatnie uciskały jej plecy, czasem, kiedy chował się cały pod syntetycznym puchem okrycia, pupę. Był to zdecydowanie najbrzydszy ze wszystkich misiów w domu, twardy jak cholera, i choć nigdy nie doczekał się imienia, po prostu dźwiedź, nadal leżał na biurku młodzieńca, tuż obok pierwszego szkolnego komputera. Później, po ponownym przebudzeniu, podrośnięty niemowlak dzielnie mył zęby i kiedy ona sama brała prysznic, cierpliwie czekał w kuchni na śniadanie.

Jedzonk! – Zawsze się cieszył, kiedy sypała płatki do lekko podgrzanego mleka i pałaszował ze smakiem, niezależnie czy sypała akurat cynamonowe czy jakieś inne. Mleko musiało być, mały rano nie tykał niczego innego i wolał głodny iść do parku niż zjeść kromkę chleba przed południem. „Takie to nieduże i kruche, a ma swój charakterek”, było coś fascynującego i również strasznego w tej konstatacji. „Charakter”, poprawiała się, ubierając dzieciaka. Każde dziecko jest inne, choć nie chciała, to jednak porównywała na placach zabaw czy u lekarza, nie lepsze albo coś, ale po prostu inne. Choć nie, była na tyle szczera wobec siebie, by uznać, że jej dziecko musi być lepsze.

Ciekawe, co śni się takim malcom, czasem się zastanawiała, samemu nie potrafiąc zasnąć, wiercąc się z jednego boku na drugi. Jeśli sny dorosłych są odreagowaniem rzeczywistości albo utopijnym marzeniem, krótkotrwałą chwilą szczęścia w której życie biegnie inaczej, to jak to widzą takie półczłowieczki? Śni się im coś na pewno, widać to po ich buziach i zaciśniętych piąstkach. Nie potrafią opowiedzieć, czy jednak zapominają? Boso idą po chodnikach wielkiego miasta i… Choć może najmądrzejszym jest się do czwartego roku życia i potem się wymazuje wszystko, co najważniejsze?

– Zaraza! – Teraz to ona miała ochotę zakrzyknąć. Dźwiedź, akceptowalny porankiem w domowej alkowie, jak z humorem nazywała największy z pokoi wynajmowanego mieszkania, w świetle dnia ukazywał wszystkie swe wątpliwe atuty: oberwane ucho, brak jednej łapki, guziki trzymające się cudem nitki. Kilkukrotnie próbowała go zgubić, zostawiała trociniaka – bo pluszak to na pewno nie był – na ławkach lub dyskretnie stawiała pośród drzew, jednak zawsze pod koniec spaceru odnajdywała dźwiedzia w rękach chłopca, który spoglądał na matkę nawet nie z naganą, tylko z bezbrzeżnym smutkiem w zielonych oczach.

Biegł do pani Jadwigi, sąsiadki z piętra niżej, która witała malca bezzębnym uśmiechem. Siedemdziesięcioośmiolatka, Maria nie musiała pytać, staruszka co pewien czas przypominała o swoim wieku wszystkim wokół, traktowała chłopca lepiej niż innych ludzi, choć i tak nie z taką miłością jak swoje dwa koty. Jeden, czarny, był skundlonym, jeśli koty mogą być skundlone, język miewa nieprzekraczalne granice, persem. Drugi, biało-czarny, zwyczajnym dachowcem, który co rusz znikał na kilka dni, by wrócić. Aż kiedyś zniknął na dobre i wkrótce potem Jadwiga umarła.

Na szczęście w szpitalu, nie w mieszkaniu obok. Siedemdziesiąt osiem lat… Wtedy ten wiek wydawał się jej absolutnym absurdem, dziś…Westchnęła i z wyćwiczonym uśmiechem patrzyła jak syn z ukochaną dzielą się ostatnią krewetką maczaną w tajskim sosie ostro-kwaśnym. Pierwsze zmarszczki nie przestraszyły jej zanadto, teraz jednak coraz gorzej czuła się ze swoim ciałem. Ukrywała lęki nie tylko przed sobą, ale przede wszystkim przed nim. Obiecywała sobie codziennie przed lustrem, że jej syn nigdy nie zobaczy jej słabej, skurczonej, kurczowo trzymającej się życia.

Oczyska to miał po ojcu. Zdecydowanie. W jej rodzinie dominowała błękitna szarość, trafiło się kilku, jak żartowano, piwoszy. Takich wielkich naiwnych zielonych oczu nie miał nikt inny. To nie był łazienkowy lazur ani kafelkowy pastel przedpokoju, tylko potępieńcza olejna głębia równikowego lasu. Czasem chciała, by była to jedyna cecha chłopaka odziedziczona po ojcu, fantaście i pasjonacie, czasem przeciwnie, oczekiwała nagłej nutki szaleństwa w codziennym, aż nadto uporządkowanym, życiu syna. Nawet te dziewczyny dobiera tak jakby z katalogu, według sobie tylko znanego klucza. Każda inna, a jednak podobne, nie potrafiła tego rozgryźć. Coś w zarysie twarzy, sylwetce, grzywce? Mogły mieć inny kolor włosów, całkiem odmienne figury, jednak coś nieuchwytnego je łączyło.

Nigdy mu nie powiedziała, była na to zdecydowanie zbyt dobrze wychowana, czego tak często w życiu gorzko żałowała, że został poczęty na trawniku, nieopodal obserwatorium królewskiego w Greenwich. Razem… no z nim… udało im się oszukać ochronę i podekscytowani kochali się do rana. Była ciepła czerwcowa noc, gwiazdy świeciły na czystym niebie i dopiero deszcz, typowa letnia mżawka przegnał ich z powrotem do hostelu. Świtało i nudne angielskie uliczki w tym świetle prezentowały się znacznie lepiej niż za dnia, kiedy to były wypełnione ludźmi ze wszystkich zakątków świata. Teraz, w pierwszych promieniach słońca, zdawały się uzyskiwać bałaganiarskie piętno miast ze wschodu kontynentu, które, puste i pełne zarazem, kipiały utajoną tęsknotą i radością życia.

Zasnęli wtuleni w siebie, jednak kiedy się obudziła, jego już nie było. Czekała do wieczora, aż w końcu spakowała plecak i udała się na lotnisko. Dopiero wiele lat później dowiedziała się, że on, zafascynowany, pobiegł nie do którejś z jamajskich lub albańskich piękności z Soho, a z powrotem do obserwatorium królewskiego. Od małego miał hopla na punkcie południków, wyjaśnił całkiem niedawno, kiedy na siebie wpadli podczas jednej z tych licznych, nudnych konferencji finansowanych z unijnej dotacji. Nosił obrączkę z białego złota. Miał zmęczoną twarz i wyłysiałą głowę. Oraz dwie małe córki. I kredyt hipoteczny. Pośmiali się z tego nieporozumienia.

Pośmiali się… Nalała sobie czerwonego wina z Patagonii i patrzyła na syna z tą jakże charakterystyczną dla matek mieszanką czułości oraz nagany. Będzie musiała z nim poważnie porozmawiać. Jeśli odziedziczył inne geny swego starego, to niedługo, może nawet w tej dekadzie życia, zostanie śmiesznym grubaskiem. Musi się zacząć pilnować, zadecydowała w duchu i uśmiechnęła się do niedoszłej synowej. Biedna dziewczyna, liczy na tak wiele. A przecież prawie wszystko da się opisać, i zakończyć, w dziesięciu słowach.

Piłka nożna nie istnieje

Wstęp

Nie zakochałem się w futbolu w 1974 roku, kiedy Polacy po raz pierwszy zdobywali brązowy medal, który tak naprawdę był medalem srebrnym. Ani w 1982, kiedy Polacy ponownie zdobywali srebrny medal, który tak naprawdę był medalem brązowym. Jakoś tak pomiędzy, kiedy byłem częstym gościem Instytutu Francuskiego i choć nie rozumiałem ani słowa, do dziś niestety nie władam tym językiem, choć za każdym razem mam ciary, kiedy tylko usłyszę francuską piosenkę albo mashupa, wpatrywałem się w zdjęcia piłkarzy z tamtejszych tygodników. Wielkie Saint Etienne, Dominique Rocheteau, młody Platini i czarny, jak parzona w Stokrotce deficytowa kawa, Jean Tigana. To byli moi bohaterowie na równi z Alainem Delonem, Catherine Deneuve i  wielkim Sergem…

Jakiż to szok przeżyłem oglądając, podczas Mundialu 1982, moich wyśnionych bohaterów pierwszy raz na żywo. Ten futbol, ta moja gra wymarzona, okazała się być czymś… zupełnie innym niż z moich tygodników. Sportem, co tu ukrywać, dość nudnym, pełnym przerw, nieudanych zagrań, oszukańczych herosów przegrywających z brutalnymi cwaniakami. Tak, piłka nożna, odarta z kulturowego kontekstu i obserwowana bez emocji nie różni się zanadto od spektaklu telewizji, i to z tych najmniej udanych.

To wtedy przeżyłem pierwszy moment zawahania, okres odrzucenia. Podejrzewałem wręcz, że wszyscy ci  piłkarze są tak naprawdę aktorami – jeśli każdego roku wydziały teatralne kończy tylu absolwentów, to gdzieś muszą znajdować robotę, co nie? Grają także sędziowie, działacze, trenerzy. Jedynymi prawdziwymi uczestnikami w całym tym spektaklu są oszukani widzowie. I pieniądze, to zrozumiałem znacznie później. Równie oszukańcze.

Prawdę powiedziawszy do dziś męczy mnie to  przeczucie. Może już niedługo nawet aktorzy nie będą potrzebni, wystarczą humanoidalne roboty, którym nic nie trzeba będzie płacić, a ich całe pozaboiskowe życie będzie wymysłem agencji marketingowych i domów reklamy? Zwolnieni dotychczasowi piłkarze – albo w wersji z aktorami „piłkarze” – znajdą się w sytuacji dziennikarzy kurczących się mediów, z dnia na dzień stracą pracę, będą zatrudniani w jedynie podrzędnych ligach, których jeszcze nie stać na aktualne modele robokopaczy?

Tu przechodzimy do najciekawszego pytania naszych czasów. W kwestii wielkiego sportu, wielkich pieniędzy i niestety coraz mniejszych społeczeństw. Mianowicie, sport, a w Europie piłka nożna jako najważniejsza z gier, jest najuczciwszym czy najbardziej skorumpowanym z biznesów kapitalizmu XXI wieku? Czy jej reguły są inne od tych kierujących wielkimi korporacjami naszych czasów? Lepsze albo gorsze? Może po prostu identyczne.

W mojej książce spróbuję odpowiedzieć na to jak i inne pytania. O miejsce piłki nożnej w popkulturze, napiszę o reprezentacjach narodowych jako odbiciu przemian społecznych w świecie Zachodu, wykreowanych bohaterach i innych kwestiach bezpośrednio związanych z „najmniej ważną z najważniejszych spraw tego świata”. Pierwszy rozdział poświęcam najwybitniejszemu polskiemu piłkarzowi w historii, Raymondowi Kopaszewskiemu, zwanemu też Kopą. Jego pamięci dedykuję całą książkę.